Bunt (Reymont, 1927)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Bunt
Podtytuł Baśń
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Klamkowskiego i Rajskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ II.

VI.

Ogromne, podobne rdzawym głazom, chmury sklepiące niebo, jęły naraz pękać, rozwalać się na kawały i rozsypywać się w podruzgotane rumowiska. Ginęły pod tym zalewem błękitne roztocza. Złowrogo mroczyły się dale. Przygasały światłości. Ślepnące oczy dnia zasnuwały się bielmami. Niedosiężny wicher zajęczał przeszywającym świstem. Zakrzyczały straszliwie jakieś ptaki. Szumy niedojrzanych borów zahuczały niby morza targane przez huragany. Krwawe jęzory niemych błyskawic zamigotały w posępnej szarości. Jakiś obłędny, dziki ryk zrywał się raz po raz z ziemi. Zasie na stepie wyrastały jedna po drugiej trąby powietrzne i, zataczając się niby olbrzymie, niebosiężne wrzeciona, nawijały na siebie gasnącą przędzę dnia. Zapadło nagle dręczące milczenie. Majaki potwornych wrzecion wirowały pijanemi skrętami coraz prędzej. Zdały się borem nagich pni zwieńczonych jeno koronami rudych, zwichrzonych kołtunów. W jakiemś mgnieniu zagrzmiała straszliwa kapela piorunów. Biły tak gęsto, że stały się jednym przerażającym grzmotem, od którego runęły chmury i zasypywały ziemię piachem duszących ciężkich mgieł. Wszystko przepadło w nieprzejrzanej szarości, a ziemia pod huraganami niemilknących grzmotów zdawała się spadać w niezgłębione przepaście. Wszelka istota zamierała w śmiertelnem przerażeniu. Niepojęte potęgi tratowały rozdygotaną ziemię. Zagładę śpiewały jej pioruny. Zagładę wyły wichry, podnoszące się w mrokach, że zdawała się już jeno kupą piachów rozwiewanych w nieskończonościach.
„Nie ruszać się! Leżeć w miejscach!“ Skowyczały komendy, gdyż stada zrywały się do ucieczki. Reks, wraz z owczarkami i całą sforą wilków, obganiał stada i już zębami nakazywał posłuszeństwo. Ledwie skomlał i ze spienionej paszczy rwały mu się tylko przekrwione piany. Spracował się niesłychanie i, opanowawszy powszechną trwogę, padł na jakiemś wzgórzu z wywieszonym ozorem, ledwie już dysząc z utrudzenia. Stada kładły się dokoła wzgórza kręgiem nieprzejrzanym. To niepojęte, stające się na niebie i ziemi, torturowało je obłędnym strachem. Powietrze drżało od przeciągłych żałosnych porykiwań i jęków! Konie ze rżeniem biły się o ziemię. W szarych odmętach coraz jaskrawiej strzelały szmaragdowe ślepia owiec i skarżyły się rozdzierające beki. Rozdygotane trwogą wycia wilków wybuchały w różnych stronach. Psy, jak oszalałe, z nosami przy ziemi tropiły nieustannie niewiadomo za czem. Tęskliwe porykiwania krów i wołów huczały ponurym basem. Nawet świnie, tak zwykle mądrze obojętne, pokwikiwały zaniepokojone. Wszyscy bowiem cierpieli jednako. A nadomiar niedoli, te suche mgły oblepiały skórę lodowatemi płachtami, przenikliwie dojmując aż do gnatów. Więc też co chwila unosiły się ciężkie łby i przełzawione oczy błąkały się w mrokach. Ale nic jeszcze nie zwiastowało na przemianę. Dzień nie powracał, a mgły jeszcze gęstniały. Jeno Reks nie tracił spokoju i panowania nad sobą. Przeżył już niejedną burzę. Wspominał właśnie straszną śnieżycę, jaka go kiedyś błąkała przez trzy dni po polach. Przepędził ją o głodzie pod jakimś kamieniem.
— Im w oborach zawsze było ciepło i cicho. — Warknął zniecierpliwiony jękami.
— I wilkom nie w smak taka pogoda! — Odwarknął któryś z owczarków, strzygąc uszami.
— Niech poszukają sobie lepszej. — Gniewały go te ustawiczne narzekania.
— A jak się ta pomroka nie skończy! — Westchnął któryś, drapiąc się przytem zajadle.
— To zdechniesz razem ze swojemi pchłami. Na nic mędrkowania! A teraz spać!
Rozciągnął się jak mógł najwygodniej i próbował zasnąć.
Huragan przewalał się w inną stronę; trzaski piorunów stawały się już coraz dalsze. Ścichały też i głosy stad. Odlatywały wichry, bijąc omdlewającemi skrzydłami. Zwolna zapadało lute, martwiejące milczenie. Ogarniał wszystkich kamienny spokój, serca biły coraz ciszej, ginęły trwogi, a potem jawił się łaskawy brat sen i niewolił cudami zapominań, że spadały zgorączkowane powieki, zgaszone łby waliły się na ziemię, i słodka lubość rozbierała strudzonych. Wreszcie i Reks zadrzemał, miarkując jeno przed zaśnięciem jako noc prawdziwa już nadeszła. Często się jednak budził, strzygł uszami, przeciągał i węszył, lecz, pociągnąwszy nozdrzami ostry posmak przymrozku, chował nos między łapy i spał dalej.
Najlżejszy szmer nie zagrał w tej śmiertelnej cichości. Zsypiska mgieł leżały martwe jak kamienie pomarłe i czasom na łup wydane. Rytm życia zgłuchnął i przytaił się w bezwładzie.
Mogło być już po północy, w porze kiedy zawsze pieją po wsiach koguty, gdy Reks porwał się nagle ze zjeżoną szerścią i nastawionemi uszami. Wyraźnie słyszał znajome wołanie, głos Znajdy. Nie mógł tylko rozeznać, w której stronie. Wyskoczył z miejsca i szalonemi susami latał, zataczając szerokie kręgi. Bełkot Niemowy długo pobrzmiewał gdzieś przed nim czy nad nim, ale jego samego nie mógł dopędzić, że zaziajany powrócił na legowisko.
— Nie zostało już po nim ani gnata! Gasi rozważaniem nagłą tęsknotę za przyjacielem. — A może wrócił do swoich i wołał na mnie? Miasto odpowiedzi, pamięć wywarła narozcież swoje czarodziejskie śpichlerze i zasypała go żywemi szczętami dawnych przeżyć. Wywalonemi szeroko a ślepemi oczami zajrzał w te cudowne zwierciadła. Jakby skoczył w minione i zdało się pomarłe czasy i przeżywał je na nowo. Zaszczekał radośnie na widok dworu; bił się ogonem bo bokach, przebiegając pokoje; sprężył się do skoku, dojrzawszy jamniki; gnał po rżyskach za młodym zajączkiem; łasił się, skowycząc, do nóg swojego pana; to drzemał na lwiej skórze wpatrzony sennie w dogasający na kominku ogień. Wreszcie rzucił się tak gwałtownie na jakiegoś wroga, że spadł na grzbiety śpiących obok owczarków. Majaki pierzchnęły — była jeno szara noc, cisza i śpiące stada. Nie zatęsknił jednak za przeszłością. Stawała mu się już nienawistną.
— Na wschód! Do słońca! — Zaśpiewały w nim z nową siłą wszystkie jego wiary i nadzieje. Troski o stada wróciły, absorbując całą uwagę i wszystkie siły. Prężył się w sobie na dalszy czyn wybawienia.
— Wiosna nadejdzie, a tam ani jednego konia, ani jednego wołu, ni psa nawet. Pozdychają z głodu. Kto będzie za nich robił? Strumieniem gorącej krwi, wytoczonej z wroga, przepływały przez niego te słodkie uczucia zemsty nad ludźmi. Wzdrygnął się naraz, odwracając nozdrza w inną stronę, gdyż fala straszliwych fetorów zawiała od stad.
— Podusimy się! Pilnować, żeby się tak blisko nie kładli.
— Ludziom to nic a nic nie śmierdziało. Nie zbierali to na kupy i nie wywozili? — Zawarczał któryś.
— Ludzie nawet żrą wszystko, czegoby nasz brat i nie powąchał.
— Kiedyż się pokaże dzień, już pora! — I wodził zatroskanemi oczami po ciemnicach, lecz nic jeszcze nie zapowiadało nawet świtania. Czuł przecież nieomylnym instynktem, że powinno już było wschodzić słońce. Owczarki wiedziały to samo. Kręcili się niespokojnie i skowyczeli pod bramą tej nieskończonej nocy, której gospodarz nie otwierał i słońca nie wypuszczał.
— Może się gdzieś w tych niebieskich polach zabłąkało!
— A bo to raz się zdarza, że gospodarz zaśpi… Szczekało się pod drzwiami, aż się przebudził.
— Wracało się z nocnej stróży prosto pod komin. Ziemniaki parkotały w garnku, słonina skwierczała, ogień dogrzewał, a na dworze mróz i śnieg! Raje to były! Raje. — Wspominali cichutko. Przerwał im te wspominania grzmiący głos Reksa.
— Na wschód! Ruszać! — leciał rozkaz nad tysiącznemi rzeszami, póki nie spłynął aż na krańce obozowiska. Stada podnosiły się leniwie; ociężałe były, przemarznięte i wygłodzone. Posłuszne z biernego przyzwyczajenia, ruszyły w dosyć karnym ordynku naprzełaj przemglonych pustek. Wilcze wycia i kły przynaglały do pośpiechu.
— Gdzie słońce? Gdzie dzień? Gdzie? — szemrały smutne lamentacje.
Żórawie nie zaśpiewały im swojej codziennej pieśni porannej.
Wlekli się ze spuszczonemi łbami, przystając z lada powodów i obgryzając gorzkie liście jakichś krzewów. Grube szrony trzeszczały pod nogami, zaś tu i owdzie zarywali się na cienkich skorupach lodowych, raniących nogi jakby nożami. A przytem ciągnęli zupełnie poomacku, w nieprzejrzanych na krok szarościach, bijąc się co chwila i potykając o jakieś kamienie, o jakieś drzewa i o siebie samych, że raz po raz wybuchały złorzeczenia i bijatyki.
— Kulasy połamiemy! Gdzie nas pędzą? A zawsze było tak równo na polach! — Pojękiwali.
Nie na wiele się przydawały popędzania, szli coraz niechętniej, trwożliwiej i apatyczniej. Całe zgony wyłamywały się z szeregów i, pozostając na tyłach, waliły się na ziemię niby podcięte kłody. Inni stawali nagle, obawiając się poruszyć z miejsca i rycząc w niebogłosy. Wilcze kły i pazury sprawiały jednak tyle, że chociaż z trudem dawało się jeszcze stado spędzić do kupy i wieść naprzód. Ale rwały się już wszelkie wiązadła i ciężko przychodziło wymuszać jakie takie posłuszeństwo. Bowiem nieopisaną męką stawała się ta wędrówka. Zbrakło dni, zbrakło nocy i dobrze określonych pór dnia, więc wkradał się coraz większy nieporządek. Spali kiedy im się zachciało i wstawali kiedy się im chciało. Odpoczywali już coraz częściej i dłużej, a wyjadłszy nawet mchy i nędzne porosty, gasząc pragnienie lizaniem szronów, ruszali dalej tragicznym krokiem skazańców. Całe gromady wolały pozostawać i zdychać, niźli tak dalej cierpieć. Gasły w nich nawet nadzieje i dobijała ta śmiertelnie monotonna szarzyzna, nie ustępująca ani na jedno mgnienie. Czas przytem dłużył się niesłychanie i dorzynała ta przymusowa ślepota. Tracili już nawet prawieczne instynkty. Już mało kto czuł noc nadchodzącą lub wstający dzień. Szli i szli bez końca, nie pojmując żali na tej wędrówce przechodzą im dnie, tygodnie czy lata! Zdawało się, jako błądzą już wszystką wieczność i zawsze tak wlec się będą w tym szarym, niezmierzonym grobie, głodni, śmiertelnie wyczerpani, ślepi, nie umarli jeszcze, ale na łup okropnej, powolnej śmierci wydani. A miłosierny dzień nie nadchodził i nie wybłysnął ani jeden litościwy promień, ani jeden. Cierpienia wzmagały się z dnia na dzień i wzrastała taka beznadziejność, że już cichły wyrzekania, milkły skargi, brakowało sił na protesty, wlekli się podobni niezliczonym korowodom sennych, apatycznych majaków, z pośród których jeno niekiedy tryskał w niedojrzane niebo jakiś pojedyńczy, wstrząsający ryk rozpaczy.
Wreszcie Kulas poleciał na zwiady, nie było go dosyć długo; powrócił ze zgaszonemi ślepiami.
— Nie spotkałem słońca. Niema go nigdzie, nigdzie, nigdzie — skowyczał boleśnie. Leciałem na wschód; szukałem na zachodzie; i w stronie południowej przebiegałem mgławice, i wszędzie ta sama okropna, nieprzenikniona noc. Nigdzie ani jednego promienia! — Rozpaczał.
Potem Reks poniósł się w świat na swoim czarnym ogierze, jak wicher tratując wszystko po drodze. I również powrócił z niczem. Krwawa piana ściekała mu z kłów a ślepia ponuro świeciły. Rzucił się na ziemię przy owczarkach i długi czas jeno dyszał z utrudzenia. Wieść się piorunem rozniosła o jego wyprawie i pokrótce otoczyły go zniecierpliwione ciżby, pragnące choćby nadziei.
— Na wiele marszów jeszcze noc przegradza — nie chciał i bał się wyjawić całą prawdę. — Spotkałem żórawie… śpiewały jako za parę dni zrobi się jaśniej… widziały słońce… powraca na ziemię… Nie bójcie się… Jeszcze parę dni przetrzymać! Cierpliwości… Odwagi… — Bełkotał uroczyście.
— Czekaj tatka latka aż kobyłkę wilcy zjedzą! — Warknął jakiś niezadowolony z relacji.
— Tylko człowiek może nas wyprowadzić z tej matni. — Rozbrzmiał zuchwały ryk.
— Milczeć! Zginie, kto powtórzy tę nazwę. — Srożył się Reks wyszczerzając kły.
— Słusznie — przytwierdził Kulas — a tymczasem giniemy, na stadach już skóra i kości…
— Tu cię boli — zaszczekano urągliwie. — Brakuje ci już tłustego mięsa.
— Gnaty wyschnięte, bez szpiku, to nędzne wióry.
— Wilki już kałdunami zamiatają ziemię a jeszcze się żalą. — Doszczekiwały psy.
— I wy nie żywicie się trawą! Marzycie o ochłapach z chałup, o śmietniskach…
— Bodaj ci ozór sparszywiał. Musimy żywić się padliną i czem się da. Nie mordujemy.
— Nie bronimy wam resztek… Możecie sobie używać…
— Obrzydły śmierdzielu! Raczej głodowa śmierć niźli resztki, cuchną wami na pół dnia drogi. Może dobre dla lisów i sępów!
— Psom ani wilkom niepilno do końca drogi.
— Naszym kosztem żyją! — podnosiły się głosy w różnych stronach.
— Gdzie jest słońce? — zerwały się naraz groźne ryki. — Prowadź nas! Dosyć mamy wędrówki! Nam zimno, ciemno, głodno i strasznie. Ratuj, bo zginiemy! Powróć nam dzień!
Reks, w obawie gorszych następstw, skoczył na ogiera i, otoczony potrójną szczecią wilczych i psich kłów, przedzierał się wskroś wzburzonych tłumów i uspokajał.
— Już niedaleki czas — szczekał rozgłośnie. Słońce czeka nas za mgłami! I zanim przeżyjemy parę odpoczynków, zaświeci nam w oczy, ogrzeje i znowu cuda świata pokaże…
— Nim słońce wzejdzie, oczy rosa wyje…
— Ta noc pożre nas co do kopyta… Gdzie są te raje! Obiecywałeś! Prowadź do nich.
— Są przed nami… Wkrótce dojdziemy do nich… Nagroda czeka wytrwałych i mężnych… Zginą jeno wątpiący i małoduszni. Którzy zaś wszystko cierpliwie przetrzymają, godni będą szczęścia…
— Daj nam jeść! Daj nam pić! Daj nam schronienie! Zdychamy!
— Wytrwajcie! — zawył ze wszystkiej mocy. — Wnet się skończy nasza niedola! A zapamiętajcie, że nieszczęścia, jakie nas spotykają, człowiecza podłość sprawiła. To oni zatopili nas mgłami, to oni przysłonili nam słońce, to oni nas głodzą i prażą zimnami. Mszczą się na nas. Pragną nas złamać i przymusić nas do powrotu. Chcą nas zniewolić męką głodu i nocy, pod baty i jarzmo. Nawet lada chwila mogą się zjawić między nami, aby kusić słabych i wątpiących. Śmierć podstępnym tyranom! Będą was nęcili obrokami i łaskawością. Nie zawierzajcie tym plugawym wężom, bo krew z was pić będą, jak dotychczas pili. Za miarę nędznego pożywienia znowu obrócą was w niewolników. Nie dajcie się! Skończyło się ich panowanie. Wgórę serca! Nie sprzedawajcie krwią okupionej wolności! Wytrwajcie, a znowu waszemi będą wszystkie pełne stodoły i brogi; wszystkie pola i łąki! I słońce będzie wasze, i ciepło, i zdroje rzeźwiące. I luby cień w upały mieć będziecie, i schroniska przed pluchami, i miękkie podściółki! A żadnego przymusu, żadnego podatku pracy i krwi, żadnego obowiązku, nawet obowiązku wdzięczności. Towarzysze, przyjaciele, bracia, świadczę wam całą mocą pewności, jako nadchodzą dnie nieskończonej szczęśliwości. Już je widzę, już je czuję, już są za temi mgłami. Widzicie blade jeszcze zorze tam, na wschodzie, świtania porę już głoszą te święte gońce dnia niedalekiego… — Wył ze lwią siłą i odpowiedziały mu ryki podobne do radosnych, wiosennych grzmotów. Kładli się też potem na odpoczynek, głodni wprawdzie, lecz pełni ufającej nadziei.
— Łgałeś niby żydowski kundel — warknął Kulas, rozciągając się obok niego. — To było dobre dla tego bydła, ale ja żądam prawdy. Muszę ją poznać! Przyznaję, jako dotychczas mieliśmy setną wyżerkę. Niektórzy z moich pozapuszczali sobie kałduny. Jednak zaczyna mi tu cuchnąć… Muszę myśleć o sobie. Wasz bunt może się źle skończyć dla nas. Nie dam obgryzionego gnata, że jutro nie zawrócicie. Nie potraficie żyć na wolności. Ludzie na wasz powrót wystawią najlepsze obroki, a nas przyjmą kulami. A jeśli to głupie bydło, doprowadzone głodem do szału, weźmie swoich wodzów na rogi i pod kopyta! Nie lubię ścisków! Za wielka hańba, żeby syn mojego ojca został rozszarpany przez ryje. Dzielą nas za wielkie różnice. Wolni jesteśmy od prawieka i wolnymi zostaniemy. A wam ciężko bez bata, chlewów, łańcuchów i gotowej michy. Zbuntowałeś stada i w imię czego? Że będą żarli, wylegiwali się, płodzili, żyli bez troski i zdychali śmiercią pasibrzuchów. Nie dla nas wilków takie ideały! Naszym żywiołem walka, podstępy, zwycięstwa i swobodna gra życia! Nawet śmierci nie dajemy się dobrowolnie — zwierzał się Kulas z zadziwiającą otwartością. — Prawda, że dzień zaraz powróci? — Niespodzianie zapytał.
— Powróci — szczekał kłami, wzburzony jego szczerością. — Żórawie leciały z tą nowiną.
— Nic nie wiem, że spotkałeś się z niemi.
— Tropisz za mną, ty zawszony worku! — Uniósł się gniewem.
— Straże poszły jak zwykle. Nie wzbraniałeś. — Odsunął się nieco od niego.
— Nie potrzeba mi waszej opieki! Nic mi nie grozi pomiędzy przyjaciółmi.
— Z pewnością, ale jednak jakieś bratnie kopyto, jakieś przyjacielskie rogi, jakiś wierny ryj mogą niechcący zawadzić o twoje boki, to się zdarza i wśród przyjaciół. — Dworował łagodnie.
— Oddani mi są. Przecież ich wyprowadziłem z domu niewoli. Jestem im wodzem i bratem.
— Właśnie dlatego bezpieczniej trzymać się od nich na pewien dystans! I nie powinni o tem wiedzieć.
— Nie pojmujesz naszej społeczności. Rozumiesz jeno mord i zagładę! I zbójeckie sposoby…
— Nie lubię szczekania, udającego mowę. Masz się za najmędrszego. Brałeś od ludzi kije, ale nie wziąłeś ich rozumu! Strułeś się pychą. Nigdy nie byłeś wolny i nigdy nie zrozumiesz wolności. Cóż cię połączyło ze stadem? Nienawiść do wspólnych panów. I zamiast skoczyć im do gardzieli, napić się ich krwi, i wziąć kłami zemstę, zbuntowałeś przeciwko nim tę niewolniczą hołotę, a zarazem musiałeś iść na służbę głupiego bydła! Znikczemniałeś, psie! A jeśli nie masz swoich ukrytych celów, a jeno ich szczęście i dobro, toś głupszy po stokroć, przypuszczając, że można z nich utworzyć wolny naród. A może zapachniała ci władza! Nie rozumiem smaku panowania nad baranami. Streśćmy ostatecznie: pocóż istnieją te wszystkie rogi, kopyta, ryje i jak się tam nazywają? — Żebyśmy mieli co jeść. My prawdziwie wolni, jedyni panowie i władcy puszcz i pól! Tylko człowiek od nas możniejszy, ale ty i tego już nie rozumiesz…
— Dlaczego poszedłeś z nami? — posłyszał wyrzut Reksa.
— Bo cię kocham, psi bracie. A potem, chciałem zmienić krajobraz, towarzystwo i przewietrzyć sobie futro. Ale znudziła mnie już ta socjeta. Niewyleczalne chamstwo i przytem tak głupie, że nie budzi nawet współczucia. Świeże mięso i nic więcej. Wobec tego wszelkie zainteresowanie intelektualne upada — prowokował go z rozmysłem.
— Przysiągłeś posłuszeństwo — przypomniał twardo Reks — potrzebny mi jesteś.
— Do popędzania leniwych i budzenia pokornego strachu przed władzą. Służymy ci wiernie.
— Mogłyby coś o tem zeznać owce…
— A czyż jest do pojęcia sytuacja, żeby owca zjadała wilka? — aż kałdun zadygotał mu z uciechy. — Lubię się zastanawiać nad celowością w przyrodzie. Przecież byłoby wbrew wszelkim prawom logiki, żeby np. barany zdychały ze starości!
Reks milczał i zasnęli równocześnie. Obudziło ich przenikliwe zimno.
— A dnia jak nie było tak i niema! — zaskamlał Kulas, otrząsając się z lodowatych szronów.
— Przyjdzie! Rzekłem! — Odparł dumnie Reks i dał hasło do ruszania w drogę.
Stada ruszyły w dawno niewidzianym porządku i z radośnie wzmożoną energją.
— Jeszcze trzy odpoczynki — objaśniały psy. — Jeden, i jeden, i jeden!
Pierwszy etap posuwali się z pośpiechem, drugi z gorączką; trzeci pędzili owładnięci szaleństwem, ale dzień nie zajaśniał. Ciężkie przesłony mgieł nie rozdarły się ani na chwilę. Szara, nieprzenikniona ściana odgradzała ich ze wszystkich stron i zamykała od światła i słońca.
Szalały nagle rozbudzone nadzieje i duszę przysłaniały ciemnice rozpaczy. Zbrakło im naraz sił i woli do dalszej wędrówki, że walili się na ziemię dziesiątkami tysięcy — walili się jakby w objęcia miłosiernej śmierci, ale śmierć nie wybawiała; sen też nie chciał koić utrudzonych, a nawet odpoczynek nie dawał sił, ni zapomnienia. Więc, porwani szaleństwem nieszczęścia, pędzili w cały świat, gdzie nogi poniosły, dopóki starczyło tchu, popędzani głodem i strachem.
Ile im przeszło takich strasznych nocy i dni, któż wiedział? Jeno to stało się wszystkim wiadome, że nigdzie niema dnia, nigdzie niema słońca i nigdzie niema końca tej wiecznej nocy.
— Tylko człowiek może nas zbawić! — Zawyrokowały świnie na jakimś odpoczynku.
— Niemowa chciał nas ratować i wypędzili go! — Wspominali jego dawni spiskowi przyjaciele.
— Bo chciał nas wydać zpowrotem na pastwę ludziom! — Objaśniał jakiś niezłomny.
— A niechby wydał! Co nam po wolności! Giniemy! Noc nas pożera i głód! Oszukali nas.
— Do domu! do ludzi! — Załkały w ciemnościach niepojęte jeszcze tęsknice i bunty.
Nikt nie zasnął w tej porze zwykłego odpoczynku. Głuche wrzenia ogarniały coraz większe masy. Poczucie strasznej krzywdy zaczynało się wykuwać pod twardemi czaszkami. Wreszcie przyszło zastanowienie i naraz wszystkim stało się jasnem, że oddali się na łaskę i niełaskę Reksa. O dolo nieszczęsna! Przecież to tylko pies, — jakiś bezdomny zbuntowany pies! O przeklęta godzino szaleństwa! I dokąd ich doprowadził? Na samo dno nieszczęścia! I czemże ich uwiódł i wyrwał z prawiecznych gniazd i legowisk, z prawiecznego bytowania? Głupią bajką o szczęściu! Nędznem mamidłem. Niczem były przecierpiane głody, zimna i choroby; niczem wobec tej nieskończonej nocy, wobec tej męki błąkania się w oślepłych tumanach, wobec tych szarych, pustych bezkresów. Pozostała im jeno śmierć, jako jedyna wybawicielka. Jeszcze bowiem kilka takich etapów, a padną wszyscy. Uciekać! Uciekać zpowrotem! Dźwignęła się olśniewająca myśl. Wszędzie noc! Jak się z niej wyrwać? Gdzie uciec? Stada wątpliwości sępiemi dziobami zaczęły szarpać i rozrywać. Człowiek nas wywiedzie! Błyskawica zamigotała w oślepłych oczach. Człowiek nas zbawi! Modlitewny szept spłynął kojącą rosą nad obozowiskiem — pokorą był, strachem i lękliwem błaganiem. Człowiek! Radosnym rytmem stawały się oddechy. Kotwica zapadła na samem dnie serc. Niech biją pioruny, niech szaleją huragany, już zawinęli do bezpiecznej przystani, słodka fala unosi ten korab zbawienia i tak kołysze, tak utula, i tak czarownie śpiewa o utraconem szczęściu.
Zimno było na świecie. Przymarzały oddechy. Cisnęli się do siebie. Okropna niedola jednoczyła nawet wrogów. Nagle rozbudzona nadzieja rozpłomieniła się w przyjaźń i współczucie. Jeden dla drugiego zapragnął być bratem. Owce wzięły między siebie dygocące z zimna świnie. Klacze szukały ciepła pomiędzy psami. Potężne źrebce z dziecinną ufnością przyciskały się do kudłatych wilków. Nawet owczarki, strażujące na krańcach obozowiska, pokładły się przy krowach. Szukali u siebie ciepła i pokrzepienia. Ogarnęło wszystkich bezwładne milczenie wyczerpania. Jeno przez mózgi snuły się jakieś fantastyczne mamidła; mrowiły się niepochwytne szepty, a czasami głos jakiś rozbrzmiał i skonał bez echa, że drgały uszy i podnosiły się łby. Niekiedy zdawał się przeciągać zapach koniczyn i młodych zbóż; długo wchłaniały go rozdęte nozdrza, zanim przemienił się w ostry fetor gnojowisk, w jakich leżeli. Jęki żegnały te lube złudzenia. Bronili się jak mogli przed niemi, głowy jednak śniły na jawie jakieś niewyrażone dziwadła, cuda zamglonych przypomnień i sprawy jakby nigdy nieistniejące. Aż wreszcie, kiedy sen odleciał a przywarte ciężko ślepia zaczynały widzieć dalekie i dawne, zwaliła się na nich tęsknota. Powstała z tych udręk, strachów i nędz niby trujący opar z bagnistych trzęsawisk. I zagarnęła ich potężną falą, miotając z furją pod nieba, w lodowate pustki bez słońca i gwiazd, to strącała w otchłanie, na samo dno przerażeń, lęków i zgrozy. A zanim ochłonęli, już wynosiła na jakieś płaskie brzegi cichych, sennych zatok, skąd same oczy leciały w nieskończone dale, w rozsłonecznione przestworza, na pola, pachnące dymami ludzkich osiedli. To znowu, niby orzeł jagnię bezbronne, porywała serca w drapieżne i okrutne szpony żalów, rozpaczy i męki szarpiącej niestrudzenie. A po chwili zwalała się straszliwym ciężarem i miażdżyła bez miłosierdzia, tarzała w błocie, dając odczuć całą okropność bytowania bez słońca, bez jutra, i nawet bez nadziei. Zaczęli się zrywać, przewracać z boku na bok, biegać wkółko, drzeć kopytami ziemię i uciekać w cały świat. Nie zerwali łańcuchów, tęsknota wężowemi skrętami obwijała duszę i dusiła coraz okrutniej. Chrapliwe jęki wydzierały się z gardzieli, ciężkie łby tłukły o ziemię, i ten dziwny, niewypowiedziany ból tak szarpał, że padali w śmiertelnem wyczerpaniu, zdając się już na łaskę i niełaskę. Polały się palące łzy, i męka zaczynała się zwiastować dziką rozkoszą i upojeniem. O śmierci, wybawicielko! Załkały wszystkie istnienia. Naraz z ciemnych lochów jęły wypełzać majaki jakichś przypomnień. O łasko przenajświętsza! Zmartwychwstawały pomarłe dnie. W zdumionych obłędnie ślepiach zagrały jakieś pola spanoszone wiosną, jakieś źrałe lata, jakieś długie ciche noce, i coś w nich rozbrzmiało jakby pieśnią dawno gdzieś słyszaną. O cudzie błogosławiony! O czem to? O czem? Rozwiewały się mgły, bielma spadały z oczów. Jak to było? Kiedy to było? I gdzie? Ze drżeniem niedowierzań grążyli się w rozchwiane obrazy. Dawni panowie snuli się między niemi; ich oczy straszliwe połyskiwały w ciemnościach, ich głosy, budzące dreszcze trwogi, rozlegały się nad przytajonemi do ziemi łbami. Ale, o dziwo, nikt się już nie obawiał. Słodka niemoc pokory obezwładniała serca. Jęzory chciały dotykać tych rąk dobroczynnych, same grzbiety i łby prężyły się pod ich łaskawe pogłaskania. Jakiż spokój ogarniał duszę! Jak kiedyś, jak dawniej, jak bywało zawsze. I przypomnienia słodką mgłą czadów spływały zapachami obór, pól i obroków. Jakieś zmierzchy nagrzane, w zorzach zachodu, przytrzaśnięte złotawą kurzawą dróg, pełne ryków, turkotów. Wracają gromadami, wracają z ciężkiemi kałdunami, wracają syci. Ludzkie szczenięta wrzeszczą, czasem które z nich chlapnie batem! Matczyne polizanie nie byłoby słodszem. Skrzypią studzienne żórawie, pluska w korytach woda chłodna, rzeźwa, upajająca. Spracowane gnaty bolą, co za rozkosz położyć się na suchej słomie i w mroku i cieple, przy usypiającem brzęczeniu much. I nie potrzeba się o nic troskać. Oddać się jeno panu, a już jego głowa, żeby nam na niczem nie zbywało. Przecież tak było od prawieków, od tysięcy pokoleń i tak być powinno zawsze, zawsze… Mrowiły się wspomnienia, wydobyte żrącą tęsknotą.
— Tylko głupi buntują się przeciwko odwiecznym prawom.
— I za pogwałcenie płacą ciężkim haraczem.
— A było mnie słuchać! Wiedziałem na czem się skończy! — Mamlał zgryźliwie Srokacz, stary wół z obtrąconym rogiem.
— Ten parszywy pies okradł nas ze wszystkiego. Cóż mi z tej ocalonej wełny! — zabeczał baran.
— Ukradł nam szczęście, ukradł nam życie; wywiódł na tułaczkę i nędzom dał na pastwę.
— A było mnie słuchać! — usiłował przeryczeć wszystkich wół, wysuwając się na czoło.
— Reks winien i Kulas! Zatratować! Roznieść na kopytach! — srożyły się barany.
Przywtórzył im ogólny ryk i długo łkał żalami, skargą i gniewem.
— Dosyć tej pogoni za niczem! Wracajmy!
— Upaśli się naszą nędzą. Już spasionemi kałdunami zamiatają ziemię.
— A tak pięknie prawił, tak czule i tak wzniośle! — narzekała żałośliwie stara maciora.
— W brzęczącą siatkę obietnic zawsze ułowi głupiego! — prawił sentencjonalnie Srokacz.
— Gdzie jest Niemowa? Zawsze był z nami. Pamięta drogi powrotu i łaskę nam wyjedna.
— Niech nas poprowadzi! Niemowa! Niemowa! Nawoływały coraz liczniejsze głosy. Zaczęli za nim tropić wśród ciżb i w ciemnościach. Ktoś widział go niedawno. Ktoś z rozrzewnieniem wspomniał jego buntownicze namowy do powrotu. Ktoś rozwodził się o jego rozumie i dobroci, a wszyscy jeszcze go mieli w oczach, jak jechał przed nimi na ogromnym ogierze. Zawrzało w gromadach, rozbudziły się nagle nadzieje ratunku. Wszystkie ślepia brodziły w mgłach za tą nikłą postacią. Co chwila wołano za nim w innej stronie. Gorączka rozpalała wyobraźnię. Szukali go coraz niecierpliwiej. Szukały go oczy, wołały głosy, leciały ku niemu westchnienia. Krew buchała do łbów, szaleństwem błyskały ślepia. Stawał się jedynym zbawcą, wskazanym przez rozpacz, i jedyną, ostatnią nadzieją, — że wreszcie dojrzały go jakieś utęsknione oczy i wskazały drugim.
— Tam jest! Przed nami! Widzicie! Wskazuje ręką drogę!..
Wszyscy go wraz zobaczyli: olbrzymi majak znaczył się w mgłach tak, jak go pożądały serca.
— Za nim! Niech wiedzie! Prowadź nas! Ratuj! Wybaw! Za nim!
Targnął się ryk podobny grzmotom, i wszystkie gromady runęły za tym majakiem.
Pozostał tylko Reks z najbliższymi, nie pojmując co się stało.
— Powrócą — uspokajał Kulas — polecieli szukać słońca. Alboż bydło wie co robi?
— I znowu namarnują się bez liczby.
— Zostanie jeszcze tyle, że starczy dla nas.
— Nie szczekaj głupstw! Bardzo mi ich żal. A do szczęścia jeszcze daleko…
— Litość jest cnotą niewolników. Przez głupią litość giną królowie i królestwa.
— Wilcze zasady! Kłami zapanujesz nad światem, ale go nie utrzymasz.
— Słuchajże, królu niewolników, ja nie chcę panować, ja chcę tylko żyć dla siebie… żyć wolny!… I spierali się dalej, a tymczasem oszalałe gromady rwały ze wszystkich sił za Niemową. Zdawali się go widzieć tuż przed sobą. Na szarem tle nocy majaczył olbrzymim zarysem — pędził na koniu, rozwiana od ruchu płachta spływała mu z ramion czerwoną chmurą, skudłane, konopne włosy lśniły księżycową poświatą; przyciskał księżniczkę do piersi, a prawą ręką wskazywał gdzieś przed siebie. Parli się zwartemi szeregami, nie spuszczając z niego oczów. Huczeli jak niepohamowana fala, łamiąca wszelkie przeszkody po drodze. Rozumieli tylko jedno: oto wracają do swoich siedzib; wracają do ludzi, wracają do utraconego szczęścia. Co chwila rozgłaszały się triumfalne, radosne ryki. Unosili się jakby na skrzydłach. Czuli już w nozdrzach zieloną ruń pól, skowronki rozdzwaniały im w duszach, pachnący młodą zielenią wiatr ochładzał zgorączkowane ślepia. Prędzej! Prędzej! Prędzej! Wybuchały coraz gwałtowniejsze zniecierpliwienia. I ani kto pojmował, jak długo już trwa ta pogoń za chimerą. Ani kto skarżył się na jej trudy i cierpienia. Tysiące osłabłych pozostawało w tyle, tysiące marło pod kopytami własnych braci, ale reszta pędziła bez wytchnienia. Jeszcze jeden skok — a odsłoni się dzień, pokażą się wsie, rozbłyśnie słońce! Prędzej. Naprzód. Prędzej.
W jakiemś nieoczekiwanem mgnieniu, uderzyli łbami o rumowiska skał, że wielu rozbitych stoczyło się w niedojrzane przepaście. Zagrodziły im drogę czarne, leniwie rozkołysane wody, z których nieustannie biły w czarne, asfaltowe niebo olbrzymie słupy ognia. Jakieś potworne skrzydlate stwory migotały w krwawych oparach. Ziemia się trzęsła. Nadbrzeżne skały waliły się wciąż w gruzy. I nic nie głosiło się nawet szmerem. Nawet ryki przerażeń skonały w oniemiałych gardzielach. Umarłe milczenie panowało niepodzielnie. Widmo Niemowy rozwiało się w tych grobowych pustkach. Okrwawione fale jęły cicho nabrzmiewać, podnosić się i długiemi jęzorami zmywać najbliżej stojących. Cofali się przerażeni nowem niebezpieczeństwem. Wody jakby spięły się za niemi i, groźnie spiętrzone, sięgały coraz głębiej, zabiegały z boków i przyczajonym, nagłym rzutem chwytały drapieżnemi skrętami.
Śmiertelny strach odrzucił ich daleko i popędzał w dzikiej, szalonej ucieczce…
Lecieli bez pamięci i celu, że uderzyli w jakieś kolczaste nieprzebyte zarośla. Zawrócili w przeciwną stronę i po długim biegu wpadli w moczary, zionące zabójczemi wyziewami, gdzie pełzały zielonawe, błędne ogniki, podobne do wilczych ślepiów. Zawrócili znowu i z uporem rozpaczy szukali wyjścia w innej stronie. Krążyli w jakiemś zaklętem kole, nie mogąc się z niego wyrwać za żadną cenę trudów i cierpień. Pragnęli dnia, choćby lśnienia gwiazd, choćby najbledszych świtań — a mgły wciąż przysłaniały świat, wciąż wisiały wełniste, nieprzejrzane chmury i wciąż błąkała ta wieczna, nieskończona noc. Nigdzie nie było wyjścia i nigdzie nie było ratunku. I napróżno przekrwione męką oczy szukały Niemowy. Napróżno wyły za nim wszystkie tęsknoty, że noc rozjęczała się żałosną skargą i sierocym płaczem ginących.
Zdali się być jako morze na wieki uwięzione w skalistych ciasnych brzegach i wiecznie szamocące się z przeznaczeniem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.