Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ten parszywy pies okradł nas ze wszystkiego. Cóż mi z tej ocalonej wełny! — zabeczał baran.
— Ukradł nam szczęście, ukradł nam życie; wywiódł na tułaczkę i nędzom dał na pastwę.
— A było mnie słuchać! — usiłował przeryczeć wszystkich wół, wysuwając się na czoło.
— Reks winien i Kulas! Zatratować! Roznieść na kopytach! — srożyły się barany.
Przywtórzył im ogólny ryk i długo łkał żalami, skargą i gniewem.
— Dosyć tej pogoni za niczem! Wracajmy!
— Upaśli się naszą nędzą. Już spasionemi kałdunami zamiatają ziemię.
— A tak pięknie prawił, tak czule i tak wzniośle! — narzekała żałośliwie stara maciora.
— W brzęczącą siatkę obietnic zawsze ułowi głupiego! — prawił sentencjonalnie Srokacz.
— Gdzie jest Niemowa? Zawsze był z nami. Pamięta drogi powrotu i łaskę nam wyjedna.
— Niech nas poprowadzi! Niemowa! Niemowa! Nawoływały coraz liczniejsze głosy. Zaczęli za nim tropić wśród ciżb i w ciemnościach. Ktoś widział go niedawno. Ktoś z rozrzewnieniem wspomniał jego buntownicze namowy do powrotu. Ktoś rozwodził się o jego rozumie i dobroci, a wszyscy jeszcze go mieli w oczach, jak jechał przed nimi na ogromnym ogierze. Zawrzało w gromadach, rozbudziły się nagle nadzieje ratunku. Wszystkie ślepia brodziły w mgłach za tą nikłą postacią. Co chwila wołano za nim w innej stronie. Gorączka rozpalała wyobraźnię. Szukali go coraz niecierpliwiej. Szukały go oczy, wołały głosy,