Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy bowiem cierpieli jednako. A nadomiar niedoli, te suche mgły oblepiały skórę lodowatemi płachtami, przenikliwie dojmując aż do gnatów. Więc też co chwila unosiły się ciężkie łby i przełzawione oczy błąkały się w mrokach. Ale nic jeszcze nie zwiastowało na przemianę. Dzień nie powracał, a mgły jeszcze gęstniały. Jeno Reks nie tracił spokoju i panowania nad sobą. Przeżył już niejedną burzę. Wspominał właśnie straszną śnieżycę, jaka go kiedyś błąkała przez trzy dni po polach. Przepędził ją o głodzie pod jakimś kamieniem.
— Im w oborach zawsze było ciepło i cicho. — Warknął zniecierpliwiony jękami.
— I wilkom nie w smak taka pogoda! — Odwarknął któryś z owczarków, strzygąc uszami.
— Niech poszukają sobie lepszej. — Gniewały go te ustawiczne narzekania.
— A jak się ta pomroka nie skończy! — Westchnął któryś, drapiąc się przytem zajadle.
— To zdechniesz razem ze swojemi pchłami. Na nic mędrkowania! A teraz spać!
Rozciągnął się jak mógł najwygodniej i próbował zasnąć.
Huragan przewalał się w inną stronę; trzaski piorunów stawały się już coraz dalsze. Ścichały też i głosy stad. Odlatywały wichry, bijąc omdlewającemi skrzydłami. Zwolna zapadało lute, martwiejące milczenie. Ogarniał wszystkich kamienny spokój, serca biły coraz ciszej, ginęły trwogi, a potem jawił się łaskawy brat sen i niewolił cudami zapominań, że spadały zgorączkowane powieki, zgaszone łby waliły się na ziemię,