Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zdychali śmiercią pasibrzuchów. Nie dla nas wilków takie ideały! Naszym żywiołem walka, podstępy, zwycięstwa i swobodna gra życia! Nawet śmierci nie dajemy się dobrowolnie — zwierzał się Kulas z zadziwiającą otwartością. — Prawda, że dzień zaraz powróci? — Niespodzianie zapytał.
— Powróci — szczekał kłami, wzburzony jego szczerością. — Żórawie leciały z tą nowiną.
— Nic nie wiem, że spotkałeś się z niemi.
— Tropisz za mną, ty zawszony worku! — Uniósł się gniewem.
— Straże poszły jak zwykle. Nie wzbraniałeś. — Odsunął się nieco od niego.
— Nie potrzeba mi waszej opieki! Nic mi nie grozi pomiędzy przyjaciółmi.
— Z pewnością, ale jednak jakieś bratnie kopyto, jakieś przyjacielskie rogi, jakiś wierny ryj mogą niechcący zawadzić o twoje boki, to się zdarza i wśród przyjaciół. — Dworował łagodnie.
— Oddani mi są. Przecież ich wyprowadziłem z domu niewoli. Jestem im wodzem i bratem.
— Właśnie dlatego bezpieczniej trzymać się od nich na pewien dystans! I nie powinni o tem wiedzieć.
— Nie pojmujesz naszej społeczności. Rozumiesz jeno mord i zagładę! I zbójeckie sposoby…
— Nie lubię szczekania, udającego mowę. Masz się za najmędrszego. Brałeś od ludzi kije, ale nie wziąłeś ich rozumu! Strułeś się pychą. Nigdy nie byłeś wolny i nigdy nie zrozumiesz wolności. Cóż cię połączyło ze stadem? Nienawiść do wspólnych panów. I zamiast skoczyć im do gardzieli, napić się ich krwi,