Budowniczy Solness (Ibsen, 1899)/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Budowniczy Solness
Rozdział Akt III
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Bygmester Solness
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT III.
Wielka weranda przed domem mieszkalnym Solnessa. Na lewo widać część domu od strony werandy, na prawo balustrada. Za nią ze szczytu werandy prowadzą wschody do ogrodu, który jest położony niżéj. Stare drzewa ogrodu wyciągają swe konary po nad werandą ku domowi. Na prawo pomiędzy drzewami widać nową willę, na któréj przy wieży jest jeszcze rusztowanie. Ogród w głębi ogrodzony jest starym parkanem. Po za parkanem ulica, z nizkiemi zrujnowanemi domami. Na werandzie długa ogrodowa ławka stoi przy ścianie domu, a przed nią stół podłużny. Po drugiéj stronie stołu fotel i parę taburetów, wszystkie wyplatane. Godzina zachodu, obłoki oblane słońcem.

SCENA PIERWSZA.
PANI SOLNESS, HILDA.

PANI SOLNESS (obwinięta wielkim białym szalem, siedzi na fotelu wpatrzona na prawo. Po chwili wchodzi Hilda z ogrodu. Ubraną jest jak poprzednio, ma na głowie kapelusz, na piersiach wiązankę polnych kwiatów. Pani Solness odwraca trochę głowę). Była pani w ogrodzie?
HILDA. Tak rozglądałam się w nim.
PANI SOLNESS. Jak widzę, znalazła pani kwiaty.
HILDA. O kwiatów tam dość szczególniéj pomiędzy krzewami.
PANI SOLNESS. Doprawdy? O tak późnéj porze... ja — bo prawie nigdy do ogrodu nie schodzę.
HILDA (zbliżając się). Co pani mówi? Alboż pani codzień ogrodu nie obiega?
PANI SOLNESS (z bladym uśmiechem). Ja nie biegam nigdzie. Teraz już nie.
HILDA. Jakto, nie schodzi tam pani czasem, odwiedzić te wszystkie piękne miejsca?
PANI SOLNESS. Wszystko to dla mnie stało się tak obcem, że obawiam się niemal obaczyć je znowu.
HILDA. Pani własny ogród!
PANI SOLNESS. Mam to uczucie, jakby już moim nie był.
HILDA. I dlaczegóż to?
PANI SOLNESS. Bo téż nie jest on takim jak wówczas, gdy żył mój ojciec i moja matka. Jakaż to nieodżałowana szkoda, że tyle od niego odcięto. Pomyśl pani tylko, podzielono go na kawałki i pobudowano domy dla obcych ludzi. Dla ludzi, których nie znam, a którzy mogą ze swoich okien mnie podglądać.
HILDA (z rozjaśnionym wyrazem twarzy). Proszę pani?
PANI SOLNESS. Co?
HILDA. Czy pani pozwoli mi tu trochę z sobą posiedziéć?
PANI SOLNESS. Najchętniéj, skoro tylko pani ma ochotę.
HILDA (przysuwa taburet do fotelu i siada). Ach i tu jeszcze można jak kot wygrzać się na słońcu.
PANI SOLNESS (kładąc lekko rękę na jéj ramieniu). To ładnie z pani strony, że chcesz ze mną posiedziéć. Myślałam, że idziesz tam do mego męża.
HILDA. Cóżbym ja tam robiła?
PANI SOLNESS. Sądziłam, że pomagałabyś mu pani.
HILDA O nie. A potém niéma go tutaj, jest tam z robotnikami. Przytém zdaje się taki zły, że nie miałabym odwagi do niego przemówić.
PANI SOLNESS. Ach, w gruncie jest on tak łagodny i miękki.
HILDA. On?
PANI SOLNESS. Pani go jeszcze dobrze nie zna.
HILDA (spogląda na nią z uczuciem). Czy pani rada, że się przenosi do nowego domu?
PANI SOLNESS. Ja miałabym być rada? Tak chce Halvard.
HILDA. Ale ja myślałam o innych powodach.
PANI SOLNESS. A jednak tak jest, bo to mój obowiązek we wszystkiém się do niego stosować. Czasami przecież to bardzo trudno zmusić się do posłuszeństwa.
HILDA. Niezawodnie, że to musi być trudno.
PANI SOLNESS. Możesz mi pani wierzyć, zwłaszcza gdy kto nie jest lepszym ode mnie.
HILDA. Pani dokonała tyle trudnych rzeczy.
PANI SOLNESS. Skądże pani wiesz?
HILDA. Mówił mi to mąż pani.
PANI SOLNESS. Przy mnie porusza on bardzo rzadko takie rzeczy. Możesz mi jednak wierzyć, żem w życiu wiele bardzo przeszła.
HILDA. (patrząc na nią, ze współczuciem, mówi powoli). Biedna pani. Naprzód był ten pożar.
PANI SOLNESS (z westchnieniem). Ach! tak, i wszystko moje poszło wniwecz.
HILDA. A potém nastąpiło coś gorszego jeszcze.
PANI SOLNESS (spogląda na nią pytająco). Coś gorszego?
HILDA. Rzecz najgorsza.
PANI SOLNESS. Co pani ma na myśli?
HILDA (cicho). Straciła pani oboje dzieci.
PANI SOLNESS. Ach! to. Ale widzi pani była to rzecz zupełnie inna. Zrządzenie wyższe. A w takim razie należy się poddać a nawet Bogu dziękować.
HILDA. I pani tak robi?
PANI SOLNESS. Niestety! nie zawsze. Wiem jednak, że taki byłby mój obowiązek, a pomimo to nie mogę.
HILDA. To zdaje mi się bardzo naturalném.
PANI SOLNESS. Często też muszę powiedziéć saméj sobie, że to była słuszna kara.
HILDA. Za co?
PANI SOLNESS. Za to, że nie byłam dość wytrwałą w nieszczęściu.
HILDA. Nie pojmuję, jak...
PANI SOLNESS. Nie, pani, nie mówmy więcéj o dzieciach. Co do nich powinniśmy się tylko cieszyć, są teraz najzupełniéj szczęśliwe. To małe straty ranią najbardziéj, ranią do głębi duszy, kiedy się traci to wszystko, co ludzie uważają za rzeczy małéj wagi.
HILDA (kładzie ramiona na jéj kolanach i mówi z gorącem współczuciem). Droga pani. Powiedz mi to wszystko.
PANI SOLNESS. Jak mówiłam, chodzi tu o prawdziwe drobiazgi. Oto n. p. spaliły się dawne portrety, rozwieszone na ścianach, stare jedwabne szaty, które były w rodzinie od niepamiętnych czasów. Koronki po babce i prababce spaliły się także (smutnie). A do tego jeszcze wszystkie lalki.
HILDA. Lalki?
PANI SOLNESS (ze łzami w głosie). Miałam dziewięć prześlicznych lalek.
HILDA. I te się także spaliły?
PANI SOLNESS. Wszystkie. Ach! jak mnie to zmartwiło.
HILDA. Czy pani zachowała te lalki ze swoich lat dziecięcych?
PANI SOLNESS Przechowałam? nie. Ja i lalki zawsze byliśmy razem.
HILDA. Jakto, kiedy pani wyrosła?
PANI SOLNESS. I potém jeszcze.
HILDA. Nawet po zamążpójściu?
PANI SOLNESS. O tak. Wtedy gdy go nie było. — Spaliły się biedaczki. Nikt nie pomyślał o ich ratunku. To smutna myśl. Nie śmiéj się pani ze mnie.
HILDA. Ja się wcale nie śmieję.
PANI SOLNESS. Pod pewnym względem, można powiedzieć, że były to jakby żywe istoty. Nosiłam je pod sercem, jak dzieciątka przed urodzeniem. (Doktór Herdal z kapeluszem w ręku wchodzi przez drzwi od pokojów i patrzy na panią Solness z Hildą).


SCENA DRUGA.
POPRZEDNIE, DOKTÓR HERDAL.

HERDAL. Tak, siedzi tu sobie pani na powietrzu i nabawi się zaziębienia.
PANI SOLNESS. Powietrze jest dziś tak rozkosznie łagodne.
HERDAL. No tak. Ale czy co w domu zaszło? Otrzymałem pani bilecik.
PANI SOLNESS (podnosząc się). Tak, są rzeczy, o których muszę pomówić z panem.
HERDAL. Dobrze — może pójdziemy do pokoju (do Hildy). Pani dziś także występuje w swoim górskim stroju.
HILDA (podnosi się wesoło). A jakże! W pełnym stroju. Dziś jednak nie pójdę w góry na skręcenie karku. We dwoje, doktorze, zostaniemy tu grzecznie i z dołu będziemy się przypatrywać.
HERDAL. Czemuż to mamy się przyglądać?
PANI SOLNESS (przestraszona, cicho do Hildy). Cicho! cicho! Na miłość boską! On idzie. Starajże się pani uwolnić go od upadku i będziemy przyjaciółkami, panno Hildo. Czy to niepodobna?
HILDA (rzuca się jéj gwałtownie na szyję). Och! gdyby to być mogło.
PANI SOLNESS (uwalniając się łagodnie z uścisku). Tak. Niech wszystko będzie dobrze. On idzie. Doktorze, chciałabym z tobą pomówić.
HERDAL. Czy to o niego chodzi?
PANI SOLNESS. Ma się rozumiéć, o niego. Chodźmy. (Odchodzi wraz z doktorem w głąb domu. Solness niemal jednocześnie wchodzi wschodami od ogrodu).


SCENA TRZECIA.
SOLNESS, HILDA.

HILDA (ma wyraz poważny).
SOLNESS (spoglądając na drzwi, które się w téj chwili ostrożnie zamknęły). Czy uważałaś? oddala się, skoro ja przychodzę.
HILDA. Zauważyłam, że ją pan zawsze wystrasza.
SOLNESS. Być może, ale ja na to nic nie poradzę (patrzy na nią uważnie). Czyś zmarzła, Hildo? bo tak wyglądasz.
HILDA. Tylko co wyszłam ze sklepień grobowych.
SOLNESS. Co to ma znaczyć?
HILDA. Że mnie to przejęło zimnem, mistrzu.
SOLNESS (powoli). Zdaje mi się — rozumiem.
HILDA. Dlaczegóż pan tu przyszedł?
SOLNESS. Widziałem stamtąd, że tu jesteś.
HILDA. A zatém widziałeś ją także?
SOLNESS. Wiedziałem, że zaraz odejdzie, skoro ja przyjdę.
HILDA. Czy to panu przykro, że ona tak zawsze schodzi ci z drogi?
SOLNESS. Pod pewnym względem sprawia mi to także ulgę.
HILDA. Że ciągle nie stoi na oczach?
SOLNESS. Właśnie.
HILDA. Że nie patrzysz pan przynajmniéj na to, jak się trapi tą śmiercią dzieci?
SOLNESS. Tak jest, głównie z tego powodu.
HILDA (idzie z rękami założonemi na plecach do balustrady i tam stoi patrząc na ogród).
SOLNESS (po krótkiém milczeniu). Długo pani z nią mówiła?
HILDA (stoi nieporuszona, nie odpowiadając).
SOLNESS. Czy długo, pytam?
HILDA (milczy).
SOLNESS. O czémżeście mówiły, Hildo?
HILDA (ciągle milczy).
SOLNESS. Biedna Alina niezawodnie mówiła o dzieciach.
HILDA (wstrząsana nerwowém drżeniem, szybko przytakuje kilkakrotnie).
SOLNESS. Ona tego nigdy nie przeboleje, nigdy w życiu (zbliża się do Hildy). Teraz stoisz tu znowu jak słup soli. Tak samo stałaś wczoraj.
HILDA (odwraca się i spogląda wielkiemi oczyma na niego). Odjeżdżam.
SOLNESS (ostro). Odjeżdżasz?
HILDA. Tak.
SOLNESS. Ja na to nie pozwolę.
HILDA. A cóż ja tutaj teraz?
SOLNESS. Byleś tylko tu była, Hildo.
HILDA (unikając jego wejrzenia). Byłoby to nie źle, tylko nie skończyłoby się na tém.
SOLNESS (bez namysłu). Tém lepiéj.
HILDA (gwałtownie). Nie mogę uczynić nic złego tym, których znam. Nie mogę im zabierać tego, co do nich należy.
SOLNESS. Któż o tém mówi?
HILDA (nie odpowiadając). Osobie obcéj, tak. To zupełnie co innego. Gdyby to był ktoś, kogo nigdy w życiu nie widziałam... Ale ktoś taki, z kim się zbliżyłam... Nie, o nie. Fi!
SOLNESS. Ja też nie powiedziałem nic innego.
HILDA. Ach! mistrzu, wiesz doskonale, coby nastąpiło. Dlatego odjeżdżam.
SOLNESS. A cóż się ze mną stanie, gdy ciebie nie będzie? Czémże daléj żyć będę?
HILDA (z niewysłowionym wyrazem w oczach). O pana niéma kłopotu. Masz pan względem niéj obowiązki. Żyj dla obowiązku.
SOLNESS. Za późno. Te potęgi... te... te.
HILDA. Dyabliki.
SOLNESS Tak, dyabliki a także, i to złe, które jest we mnie. One to wyssały z niéj całą krew żywotną (śmieje się gorżko). Czyniły to dla mego szczęścia. O! niezawodnie! (smutno). Ona umarła — przezemnie, i ja, żywy, jestem do umarłéj przykuty (w dzikim niepokoju). Ja, ja, co nie mogę znieść życia bez szczęścia.
HILDA (przechodzi na drugą stronę stołu i siada na ławce z łokciem opartym na stole, z głową na ręku przygląda mu się przez chwilą w milczeniu). Co teraz naprzód budować będziesz?
SOLNESS (wstrząsając głową). Nie będzie to z pewnością wiele warte.
HILDA. Nie będziesz budował zacisznych domów dla ojca, matki i gromady dzieci?
SOLNESS. Ciekawym, czy one teraz będą potrzebne.
HILDA. Biedny mistrzu! Przecież pracowałeś nad tém całe lat dziesięć. Kładłeś w to niejako swoje życie — w to tylko.
SOLNESS. Masz słuszność, Hildo.
HILDA (wybuchając). Ach! jakże mi się to wszystko teraz marném wydaje! Jak marném!
SOLNESS. Jakto!
HILDA. Żeby człowiek nie mógł pochwycić własnego szczęścia, szczęścia życia, tylko dlatego, że na drodze stoi ktoś, kogo się nie zna.
SOLNESS. Ktoś, na kogo się wprzód nie zważało.
HILDA. Chciałabym wiedziéć, czy to rzeczywiście nie można. Ale pomimo to... Ach! gdyby przespać tę całą sprawę. (Kładzie się na stole, opiera na nim głowę lewą stroną i zamyka oczy).
SOLNESS (przysuwa fotel i siada przy stole). Czy masz spokojne, szczęśliwe ognisko, Hildo, tam u ojca?
HILDA (nieporuszona, odpowiada jakby przez sen). Miałam tylko klatkę.
SOLNESS. I nie chcesz do niéj wrócić?
HILDA (jak wyżéj). Ptak leśny nigdy nie wraca do klatki.
SOLNESS. Lepiéj bujać na swobodném powietrzu.
HILDA (zawsze jak wyżéj). Ptak drapieżny najchętniéj poluje.
SOLNESS (z wzrokiem w nią utkwionym). A kto ma w piersi dumę wikingów...
HILDA (zwyczajnym głosem, ale się nie porusza). I kto ma to drugie, powiedz.
SOLNESS. Twarde sumienie.
HILDA (żywo podnosi się z ławki. Oczy jéj znowu błyszczą radośnie, skłania głowę przytakująco). Już wiem teraz, co będziesz budował.
SOLNESS. W takim razie, Hildo, wiész więcéj ode mnie.
HILDA. Tak, bo budowniczowie są tak nie mądrzy.
SOLNESS. Więc cóż to będzie?
HILDA (przytakuje znowu). Zamek!
SOLNESS. Jaki zamek?
HILDA. Naturalnie mój.
SOLNESS. Chcesz teraz miéć zamek?
HILDA. Albożeś mi nie winien królestwa, jeśli zapytać wolno?
SOLNESS. Przynajmniéj tak utrzymujesz.
HILDA. Dobrze! Jesteś mi więc winien królestwo. A o ile wiem, do królestwa należy i zamek?
SOLNESS (ze wrastającém weselem). Tak, zwykle tak bywa.
HILDA. Więc wybuduj mi go, — tylko zaraz.
SOLNESS (śmiejąc się). Tak z miejsca — i to jeszcze?
HILDA. Ma się rozumiéć. Bo teraz dziesięciolecie minęło — a ja dłużéj czekać nie chcę. Więc mistrzu, mój zamek.
SOLNESS. To wcale nie żarty, Hildo, być twoim dłużnikiem.
HILDA. O tém trzeba było wcześniéj pomyśléć. Teraz już za późno. Więc (uderzając w stół). Zamek na stół. To mój zamek. Chcę go miéć zaraz.
SOLNESS (poważnieje, nachyla się nad nią bliżéj, opierając takie ramiona na stole). Jakże sobie właściwie, Hildo, ten zamek wystawiasz?
HILDA (patrzy zamglonym wzrokiem, jakby miała wzrok zwrócony w głąb własnéj myśli) Mój zamek musi stać na wysokiéj górze. Góra ma być bardzo wysoka, z otwartym widokiem na wszystkie strony, ażebym mogła spoglądać w dal niezmierną.
SOLNESS. I zapewne musi miéć także wysoką wieżę?
HILDA. Wieżę nadzwyczaj wysoką, a na jéj szczycie musi być platforma, na któréj ja stać będę.
SOLNESS (chwyta się mimowolnie za czoło). Że téż możesz znajdować przyjemność stać na takiéj zawrotnéj wyżynie?
HILDA. Właśnie, właśnie chcę stać tak wysoko i patrzéć z góry na tych — co budują kościoły i takie wygodne domy dla ojca, matki i gromady dzieci, a ty, mistrzu, przyjdziesz tam także i będziesz się wkoło rozglądał.
SOLNESS (stłumionym głosem). Czyż budowniczy będzie mógł dostać się do księżniczki?
HILDA (cicho). Jeżeli będzie chciał.
SOLNESS (jeszcze ciszéj). W takim razie ja sądzę, że budowniczy tam przyjdzie.
HILDA (przytakując). Budowniczy przyjdzie.
SOLNESS. Ale biedny budowniczy już nic więcéj budować nie będzie.
HILDA (żywo). Przecież! Będzie nas dwoje i zbudujemy to co, ziemia ma najpiękniejszego.
SOLNESS (zaciekawiony). Hildo, powiedz mi, co to będzie.
HILDA (patrzy na niego z uśmiechem, wstrząsa głową, potem ściąga usta i mówi, jakby mówiła do dziecka). Budowniczowie — to są bardzo — bardzo nie mądrzy ludzie.
SOLNESS. Niech będą nie mądrzy, ale powiedz mi teraz, co nazywasz rzeczą najpiękniejszą na ziemi, a którą my we dwoje zbudować mamy?
HILDA (milczy przez chwilę, potém mówi z nieokreślonym wyrazem w oczach). Zamki na lodzie.
SOLNESS. Zamki na lodzie.
HILDA (przytakując). Tak, zamki na lodzie. A czy wiesz, co to jest zamek na lodzie?
SOLNESS. Mówiłaś przecie, że to rzecz najpiękniejsza na ziemi.
HILDA (podnosi się szybko i robi ruch jakby coś odepchnąć chciała). Ma się rozumiéć — zamki na lodzie, to są wygodne miejsca ucieczki i budować je téż bardzo wygodnie (patrzy na niego ironicznie). Szczególniéj budowniczym mającym zawrotne sumienie.
SOLNESS (podnosząc się). Odtąd budować będziemy, Hildo, we dwoje.
HILDA (z uśmiechem trochę zwątpiałym). Taki prawdziwy zamek na lodzie.
SOLNESS. Tak, ze stałym fundamentem. (Ragnar wchodzi przez drzwi od domu, niosąc wielki zielony wieniec ustrojony kwiatami i wstęgami).


SCENA CZWARTA.
POPRZEDNI I RAGNAR.

HILDA (z wybuchem radości). Wieniec. Ach! jak to będzie straszliwie piękne.
SOLNESS (zdziwiony). Więc to ty, Ragnarze, zawiesisz wieniec?
RAGNAR. Obiecałem to majstrowi.
SOLNESS (z ulgą). No, to zapewne ojcu lepiéj?
RAGNAR. Nie.
SOLNESS. Czy go to, com napisał, nie pokrzepiło?
RAGNAR. Przyszło to zapóźno.
SOLNESS. Zapóźno?
RAGNAR. Gdy ona go przyniosła, już był nieprzytomny. Miał uderzenie na mózg.
SOLNESS. Ach! idźże do niego, bądź przy ojcu.
RAGNAR. Ona jest przy nim.
SOLNESS (trochę niepewnym głosem). Kaja?
RAGNAR (patrząc na niego ponuro). Tak, Kaja.
SOLNESS. Idź do domu, Ragnarze, do niego i do niej. Mnie daj wieniec.
RAGNAR (tłumiąc uśmiech szyderczy). Przecież pan sam tego...
SOLNESS. Właśnie, że ja sam zaniosę go na wieżę (bierze mu z ręki wieniec). A teraz idź do domu, nie jesteś nam dzisiaj potrzebny.
RAGNAR. Wiem, że już mnie pan nadal nie potrzebuje, ale dzisiaj zostanę.
SOLNESS. Zostańże, kiedy tego chcesz koniecznie.
HILDA (przy balustradzie). Mistrzu, tutaj stać będę, by patrzéć na ciebie.
SOLNESS. Na mnie?
HILDA. To będzie straszliwie zajmujące.
SOLNESS (stłumionym głosem). O tém pomówimy późniéj, Hildo. (Wychodzi z wieńcem przez ogrodowe wschody).


SCENA PIĄTA.
RAGNAR I HILDA.

HILDA (patrzy za Solnessem, potém zwraca się do Ragnara). Zdaje mi się, żeś mu pan był winien parę słów podzięki.
RAGNAR. Dziękować jemu? Jemu miałem dziękować?
HILDA. Doprawdy, powinieneś to pan był zrobić.
RAGNAR. Musiałbym wprzódy pani podziękować.
HILDA. Jak pan możesz mówić takie rzeczy?
RAGNAR (nie odpowiadając). Ale niech się pani ma na ostrożności, bo pani go jeszcze nie zna.
HILDA (z ogniem). Och! znam go doskonale.
RAGNAR (śmieje się gorzko). Jemu dziękować, który mnie przez tyle lat poniżał, który mego ojca przywiódł do tego, że o mnie zwątpił, który mnie do tego samego doprowadził. I to wszystko, ażeby tylko...
HILDA (jakby wstrząśnięta nagłém wspomnieniem). Dokończ pan — prędko...
RAGNAR. Ażeby ją przy sobie zatrzymać.
HILDA (przyskakując do niego). Tę młodą osobę przy pulpicie.
RAGNAR. Tak.
HILDA (grożąc mu zaciśniętemi pięściami). To nie prawda. Pan go szkalujesz.
RAGNAR. Do dzisiaj nie chciałem sam temu wierzyć — dopóki ona tego nie powiedziała.
HILDA (nie władnąc sobą). Cóż powiedziała?.. Ja to muszę wiedziéć zaraz, zaraz.
RAGNAR. Mówiła, że on opanował ją całą, że myśli jéj należały tylko do niego jednego. Mówiła, że nigdy nie potrafi się od niego oddalić, że tu chce zostać, gdzie on jest...
HILDA (z pałającém wejrzeniem). Tego nie może zrobić.
RAGNAR (badawczo). Któż jéj przeszkodzi?
HILDA (szybko). On tego nie zechce.
RAGNAR. Naturalnie, że nie zechce. Teraz już wszystko rozumiem. Teraz byłaby niedogodną.
HILDA. Nic pan nie rozumiesz, skoro mówisz podobne rzeczy. Nie, otóż ja panu powiem, dlaczego chciał ją do siebie przywiązać.
RAGNAR. Dlaczegóż więc?
HILDA. Ażeby pana zatrzymać.
RAGNAR. Czy to on pani powiedział?
HILDA. Nie, ale tak jest! tak być musi (gwałtownie). Ja chcę! ja chcę, ażeby tak było.
RAGNAR. I właśnie, kiedyś pani tu przybyła, on ją uwolnił.
HILDA. Pana, tylko pana on uwolnił. Cóż go obchodzą obce kobiety!..
RAGNAR (z namysłem). Jakto — więc on mnie się zawsze lękał potajemnie?
HILDA. On się lękać?.. Nie bądź pan znowu tak zarozumiałym!
RAGNAR. On! musiał już oddawna miarkować, żem coś wart, a przytém on już jest bojaźliwym z natury, wiedz pani o tém.
HILDA. On?.. Nie zamydlisz mi pan oczu.
RAGNAR. Pod pewnym względem bojaźliwy, on, ten wielki budowniczy. Wydrzéć ludziom szczęście życia — jak to uczynił memu ojcu i mnie — tego się nie lęka, ale wejść na marne rusztowanie — na to się nie odważy.
HILDA. Trzeba było panu widziéć go wysoko, aż pod niebem, jak ja go raz widziałam.
RAGNAR. Pani to widziała?
HILDA. Tak jest, mogę pana zapewnić, a jak on wyglądał dzielnie i śmiało, gdy wieniec zawieszał na szczycie.
RAGNAR. Wiem, że się raz w życiu na to odważył. Raz jedyny. My młodsi mówiliśmy o tém często, ale żadna siła na świecie nie zmusi go, by powtórzył.
HILDA. Otóż dziś to powtórzy.
RAGNAR (szyderczo). Niech pani temu nie wierzy.
HILDA. Obaczymy.
RAGNAR. Tego ani ja, ani pani nie zobaczy.
HILDA (gwałtownie). Ja chcę to widziéć, ja chcę, ja muszę to widziéć.
RAGNAR. Ale on tego nie zrobi. Poprostu on sobie nie dowierza, ten wielki budowniczy, cierpi zawroty głowy.
PANI SOLNESS (wychodzi z domu na werandę).


SCENA SZÓSTA.
POPRZEDNI, PANI SOLNESS.

PANI SOLNESS (oglądając się). Niéma go tutaj? gdzież on poszedł?
RAGNAR. Pan Solness jest tam, z robotnikami.
HILDA. Poszedł z wieńcem.
PANI SOLNESS (z niepokojem). Z wieńcem! Ach Boże! Ach Boże! Panie Brovik, idź pan tam, postaraj się o to, by tu wrócił.
RAGNAR. Czy mam powiedzieć, że pani chce z nim mówić?
PANI SOLNESS. Ach! tak, zrób to pan, proszę. Albo nie, nie mów nic o mnie. Powiedz pan tylko, że tu ktoś przyszedł i prosi go zaraz.
RAGNAR. Najchętniéj. Proszę pani, już ja mu powiem (wychodzi wschodami przez ogród).


SCENA SIÓDMA.
PANI SOLNESS, HILDA.

PANI SOLNESS. Ach! nie możesz sobie wystawić, panno Hildo, jak jestem o niego niespokojna.
HILDA. Czyż to rzecz tak niebezpieczna?
PANI SOLNESS. To przecież łatwo zrozumiéć. Pomyśl pani, gdyby to na prawdę chciał zrobić i wszedł na rusztowanie.
HILDA (zaciekawiona). Pani sądzi, że on to zrobi?
PANI SOLNESS. Trudno odgadnąć, czego mu się zachce. Jest zdolny do wszystkiego.
HILDA. Aha! pani może także myśli, że on nie jest — tak — zupełnie w porządku?
PANI SOLNESS. Doprawdy, sama nie wiem, co mam o nim myśléć. Doktór właśnie mi tyle naopowiadał, a do tego, kiedy sobie przypomnę niektóre rzeczy, które słyszałam sama...
DOKTÓR HERDAL (wsadza głowę przez drzwi uchylone).


SCENA ÓSMA.
POPRZEDNI, HERDAL.

HERDAL. Czy on prędko przyjdzie?
PANI SOLNESS. Tak sądzę. W każdym razie, posłałam po niego.
HERDAL (zbliżając się do niéj). Ale pani musi wrócić do pokoju.
PANI SOLNESS. Nie, nie, zostanę tutaj, czekać będę na Halvarda.
HERDAL. Przyszły jakieś panie.
PANI SOLNESS. Ach Boże! i to jeszcze — w takiéj chwili.
HERDAL. Chciałyby stąd przypatrywać się uroczystości.
PANI SOLNESS. Muszę więc iść je przyjąć, bo to mój obowiązek.
HILDA. Czy pani nie może się przed temi paniami wymówić?
PANI SOLNESS. Nie, to niepodobna. Skoro już raz przyszły — moim obowiązkiem jest je przyjąć, ale niech pani tu zostanie i pomówi z nim, gdy przyjdzie.
HERDAL. I zatrzymaj go tu pani, jak tylko można najdłużéj.
PANI SOLNESS. Zrób to, droga panno Hildo. Trzymaj go tak mocno, jak tylko możesz.
HILDA Czy nie lepiéj, żeby to pani sama uczyniła.
PANI SOLNESS. Dobry Boże! byłoby to właściwie moim obowiązkiem. Cóż, kiedy się ma tyle różnych obowiązków.
HERDAL (patrząc na ogród). Otóż idzie.
PANI SOLNESS. I właśnie, w téj chwili odejść muszę.
HERDAL (do Hildy). Nie mów mu pani, że ja tu jestem.
HILDA. O nie! Już ja coś wymyślę, ażeby zająć budowniczego gawędką.
PANI SOLNESS. Tylko go pani dobrze trzymaj, a zdaje mi się, że pani to najlepiéj potrafi (wchodzi z Herdalem do domu. Hilda zostaje na werandzie. Solness wchodzi z ogrodu).


SCENA DZIEWIĄTA.
SOLNESS, HILDA.

SOLNESS. Słyszałem, że tu ktoś chce ze mną mówić?
HILDA. To ja, mistrzu.
SOLNESS. Ty, Hildo, a ja bałem się, że doktór i Alina.
HILDA. Podobno jesteś we wszystkiém bojaźliwy.
SOLNESS. Tak sądzisz?
HILDA. Ludzie mówią, że boisz się chodzić po rusztowaniach?
SOLNESS. Zachodzą pewne okoliczności.
HILDA. Ale się boisz?
SOLNESS. Tak, boję się.
HILDA. Boisz się spaść i kark skręcić?
SOLNESS. Nie, nie tego.
HILDA. Czegóż więc?
SOLNESS. Boję się, Hildo, zadośćuczynienia.
HILDA. Zadośćuczynienia? (wstrząsa głową). Tego nie rozumiem.
SOLNESS. Usiądź, opowiem ci coś.
HILDA. Opowiadajże zaraz (siada na taburecie przy balustradzie i patrzy na niego z oczekiwaniem).
SOLNESS (rzuca kapelusz na stół). Wiesz, iż pierwsze budynki, jakie stawiałem, to były kościoły.
HILDA (przytakując). Tak, wiem o tém.
SOLNESS. Bo widzisz, chowałem się na wsi, w domu pobożnym i byłem przekonany, że nic wyższego nad te budowy być nie może.
HILDA. Dlaczego nie?
SOLNESS. I mogę powiedzieć, że budowałem te małe, ubogie kościoły z tak szczerém i gorącém uczuciem, że — że...
HILDA. Że... Cóż?
SOLNESS. Że zdaje mi się, On powinien był być ze mnie zadowolony.
HILDA. On? Jaki On?
SOLNESS. Naturalnie Ten, dla którego były przeznaczone kościoły, ku którego czci i chwale je stawiano.
HILDA. Ach! tak. Ale skąd-że wiesz, że — że On nie był — z ciebie zadowolony?
SOLNESS (szyderczo). On zadowolony ze mnie! Jak można mówić coś podobnego, Hildo. Wszakże pozwolił, by złe rządziło mną, według swego widzi mi się. On, który rozkazał, by wszędzie i zawsze, we dnie i w nocy służyły mi — te wszystkie, te...
HILDA. Dyabliki.
SOLNESS. Tak, najróżnorodniejsze dyabliki. O nie, zaraz to uczułem, że On nie był ze mnie zadowolony (tajemniczo). To właśnie była przyczyna, dla któréj dozwolił na pożar starego domu.
HILDA. To była przyczyna?
SOLNESS. Jakto, nie rozumiesz tego? On chciał dać mi sposobność zostania prawdziwym mistrzem w moim zawodzie, bym stawiał mu pyszniejsze kościoły. Z początku nie pojmowałem Jego woli, ale potém, nagle, rozjaśniło mi się w myśli.
HILDA. Kiedyż to było?
SOLNESS. Kiedym budował kościelną wieżę w Lysanger.
HILDA. Zaraz to sobie pomyślałam.
SOLNESS. Bo widzisz, Hildo, tam, w obcém mieście, tam mogłem swobodnie dać pole moim subtelnym pomysłom, wtedy to zrozumiałem jasno, dlaczego On zabrał mi dzieci. Uczynił to, ażeby mnie nic innego nie wiązało, ani szczęście, ani miłość. Miałem być tylko mistrzem budowniczym — niczém inném i moje całe życie miałem poświęcić, aby dla Niego budować (śmieje się). Ale z tego nic nie było.
HILDA. Cóż uczyniłeś?
SOLNESS. Zrazu badałem i probowałem samego siebie.
HILDA. A potém?
SOLNESS. Potém, czyniłem to, co niepodobne. Ja także jak On.
HILDA. Niepodobne?
SOLNESS. Nigdy dotąd nie byłem w stanie wysoko i swobodnie dźwignąć się na wyżyny. Ale w tym dniu mogłem to uczynić.
HILDA (zrywając się). Tak, tak, mogłeś.
SOLNESS. I gdym stanął na szczycie i wieszałem wieniec na chorągiewce, powiedziałem mu: „Teraz, słuchaj mnie, Ty potężny! Od dzisiaj będę swobodnym budowniczym. Sam będę sobie panem, jak Ty jesteś. Nigdy więcéj nie będę ci stawiał kościołów, tylko mieszkania dla ludzi.”
HILDA (z błyszczącym wzrokiem). To był śpiew, jaki słyszałam tam w górze.
SOLNESS. Potém jednak przyszła woda na Jego młyn.
HILDA. Cóż to ma znaczyć?
SOLNESS (patrzy na nią znuiony). Budować mieszkania dla ludzi to nie warte trzech groszy, Hildo.
HILDA. Tak wyrokujesz teraz.
SOLNESS. Teraz widzę to dobrze. Ludzie wcale nie potrzebują domowych ognisk. Przynajmniéj nie znajdują w nich szczęścia. Ja także nie potrzebowałbym takiego domu — gdybym go miał nawet (z gorzkim uśmiechem). Oto co widzę, patrząc w przeszłość. Nic nie zbudowałem i nic nie zaofiarowałem, aby módz budować. Nic, nic wcale.
HILDA. A teraz już nic nowego budować nie chcesz?
SOLNESS (z żywością). Przeciwnie, teraz właśnie chce rozpocząć.
HILDA. Co? Cóż takiego? Powiedz.
SOLNESS. To tylko, jak sądzę, w czém ludzie mogą znaleść szczęście. To będę budował.
HILDA (patrzy mu w oczy). Mistrzu! myślisz teraz o naszych zamkach na lodzie?
SOLNESS. Tak, o zamkach na lodzie.
HILDA. Sądzę, że ci się głowa zakręci w połowie drogi.
SOLNESS. Nie, Hildo, jeżeli tylko z tobą pójdę ręka w rękę.
HILDA (z tłumionym gniewem). Tylko ze mną? Czy tam innych nie będzie?
SOLNESS. Któżby inny?
HILDA. O! naprzykład, owa Kaja, co stała tam przy pulpicie. Biedna! Czy nie chcesz jéj z sobą zabrać?
SOLNESS. Aha! to o niéj mówiłyście z Aliną?
HILDA. Czy to prawda, czy nie?
SOLNESS (gwałtownie). Na takie rzeczy nie odpowiadam. Powinnaś mi wierzyć zupełnie i bezwarunkowo.
HILDA. Przez dziesięć długich lat wierzyłam w ciebie święcie.
SOLNESS. Powinnaś wierzyć we mnie ciągle.
HILDA. Tak, jeśli cię znowu zobaczę swobodnym na wyżynie.
SOLNESS (smutnie). Ach! Hildo, takim w codziennym życiu być nie mogę.
HILDA (namiętnie). Ja tak chcę. Ja chcę (prosząco). Tylko raz, jeden raz, mistrzu, uczyń to, co niemożebne, raz jeszcze.
SOLNESS (patrzy na nią głęboko). Jeśli spróbuję, Hildo, to będę tam w górze z Nim mówił, jak wówczas mówiłem.
HILDA (ze wzrastającém zajęciem). I cóż mu powiesz?
SOLNESS. Powiem: Posłuchaj mnie Wszechpotężny — możesz mnie osądzić według własnéj miary, ale ja buduję tylko, co jest najwspanialszego na ziemi.
HILDA (porwana). Tak, tak.
SOLNESS. Buduję razem z księżniczką, którą kocham.
HILDA. Tak, powiedz Mu to! Powiedz.
SOLNESS. Powiem i dodam jeszcze: Teraz zstąpię na ziemię, wezmę ją w ramiona i całować będę...
HILDA. Ile razy! powiedz.
SOLNESS. Wiele, wiele razy. Tak powiem.
HILDA. A potém?
SOLNESS. Wstrząsnę kapeluszem, zejdę na ziemię, i uczynię, jakiem powiedział.
HILDA (z otwartemi ramionami). Teraz widzę cię znowu — tak jak wówczas — gdy słyszałam śpiew tam w górze.
SOLNESS (z głową spuszczoną patrzy na nią). Jakim sposobem; Hildo, stałaś się tém, czém jesteś?.
HILDA. Jakim sposobem zrobiłeś mnie tém, czém jestem?
SOLNESS (krótko, z postanowieniem). Księżniczka otrzyma swój zamek.
HILDA (uszczęśliwiona klaszcze w ręce). Ach! mistrzu! Mój cudowny zamek. Nasz zamek powietrzny.
SOLNESS. Z silną podwaliną.

(Gromada ludzi, którą niewyraźnie dojrzéć można za drzewami, zebrała się na ulicy. W głębi za nowym domem słychać orkiestrę dętych instrumentów. Pani Solness, która włożyła futrzany kołnierz, doktór Herdal z jéj białym szalem na ręku i kilka dam wchodzą na werandę. Jednocześnie wchodzi Ragnar od ogrodu).


SCENA DZIESIĄTA.
POPRZEDNI, PANI SOLNESS, HERDAL, RAGNAR, KILKA PAŃ.

PANI SOLNESS. Więc będzie i muzyka.
RAGNAR. Tak, proszę pani, orkiestra stowarzyszenia mularzy (do Solnessa). Majster kazał powiedziéć, że gotów jest teraz wieniec zawiesić.
SOLNESS (biorąc kapelusz). Dobrze, ja sam pójdę.
PANI SOLNESS (przerażona). Ty chcesz pójść na wieżę, Halvardzie?
SOLNESS (krótko). Muszę być z ludźmi na dole.
PANI SOLNESS. Tak na dole, nieprawdaż? Tylko na dole.
SOLNESS. Jak zwykle, w codzienném życiu (wychodzi wschodami przez ogród).


SCENA JEDENASTA.
POPRZEDNI bez SOLNESSA.

PANI SOLNESS (stojąc przy balustradzie, woła za nim). Proś jednak tego człowieka, żeby był ostrożnym, gdy będzie wchodził na szczyt wieży. Przyrzecz mi to, Halvardzie.
HERDAL (do pani Solness). Widzi pani, że miałem słuszność. Ani mu jest w głowie to szaleństwo.
PANI SOLNESS. Ach! jakże mi lekko na sercu. Dwa razy zdarzyło się naszym ludziom spaść z góry i obadwaj zabili się na miejscu (zwraca się do Hildy). Serdecznie pani dziękuję, żeś go od tego wstrzymała, bo z pewnością, nie byłabym w stanie znieść tego.
HERDAL (wesoło do Hildy). Tak, proszę pani, umiesz dobrze trzymać ludzi, skoro chcesz tylko. (Pani Solness i doktór łączą się z grupą pań, stojących przy wschodach i patrzą w ogród, Hilda pozostaje przy balustradzie).
RAGNAR (idzie do niéj i mówi półgłosem, wstrzymując śmiech). Widzi pani tych wszystkich młodych ludzi, tam na ulicy?
HILDA. Widzę.
RAGNAR. To zebrali się towarzysze, ażeby zobaczyć mistrza.
HILDA. Dlaczegóż chcą go zobaczyć?
RAGNAR. Chcą zobaczyć, jak on sobie nie dowierza i boi się wejść na szczyt własnego domu.
HILDA. To na to czeka ta niedojrzała młodzież?
RAGNAR (z szyderczym mruknięciem). Trzymał nas on tyle czasu w poniżeniu. Chcemy i my téż zobaczyć, jak łaskawie zostanie na dole.
HILDA. Niedoczekanie wasze, byście to zobaczyli. Nic z tego.
RAGNAR (z uśmiechem). Czy tak? A gdzież go zobaczymy?
HILDA. W górze. Tam wysoko, zobaczycie go przy chorągiewce.
RAGNAR (śmieje się). Jego? Błogosławieni wierzący.
HILDA. On wejdzie na szczyt wieży i wszyscy go tam ujrzycie.
RAGNAR. Chciałby wejść. Tak, temu to wierzę, ale nie może. Zakręci mu się w głowie, zanim wejdzie do połowy i runie na ziemię.
HERDAL (wskazując w górę). Patrzcie! Oto majster wspina się na drabinę.
PANI SOLNESS. A do tego jeszcze musi nieść wieniec. Ach! żeby on przynajmniéj uważał.
RAGNAR (patrzy z niedowierzaniem i woła). Ależ to jest..
HILDA (z wybuchem radości). To sam budowniczy.
PANI SOLNESS (woła z przerażeniem). Tak, to Halvard. Wielki Boże! Halvard! Halvard!
HERDAL. Cicho! Nie wołaj go pani...
PANI SOLNESS (odchodząc od zmysłów). Ja tam pójdę. On żyć musi.
HERDAL (trzymając ją). Niech się nikt ruszyć nie waży, niech nikt nie krzyczy.
HILDA (nieporuszona nie odrywa wzroku od Solnessa). On się wznosi, wznosi coraz wyżéj, coraz wyżéj. Patrzcie! Patrzcie!
RAGNAR (przejęty, bez tchu). Teraz musi się wrócić. Inaczéj być nie może.
HILDA. Wznosi się, wznosi, wkrótce dosięgnie szczytu.
PANI SOLNESS. Umieram z trwogi, nie mogę znieść tego widoku.
HERDAL. To nie patrz pani.
HILDA. Teraz stoi na najwyższym szczeblu. Na samym szczycie.
HERDAL. Niech się nikt nie rusza. Słyszycie!
HILDA (z uczuciem szczęścia). Nareszcie! Nareszcie! Widzę go znowu swobodnym i wielkim.
RAGNAR (prawie bez głosu). Ależ to jest...
HILDA. Takim widziałam go przed sobą przez długie lat dziesięć. Z jaką pewnością on tam stoi. Ach! jak to przejmuje. Patrzcie, zawiesza wieniec na szczycie wieży.
RAGNAR. Zdaje mi się, że widzę niemożliwość.
HILDA. Bo téż to, co on czyni, jest niemożliwością (z niewypowiedzianym wyrazem w oczach). Czy tam jest jeszcze ktoś obok niego, tam wysoko?
RAGNAR. Nikogo niéma.
HILDA. Ale on z kimś mówi?
RAGNAR. Pani się myli.
HILDA. I nie słyszysz pan w górze tego śpiewu?
RAGNAR. Zapewne wiatr skrzypi chorągiewką.
HILDA. Ja słyszę śpiew, śpiew gwałtowny (woła z dziką radością). Tam, tam teraz powiewa kapeluszem. Kłania się! Ach! kłania się znowu. Teraz wszystko spełnione (wyrywa doktorowi biały szal z ręki i powiewa nim, krzycząc): Niech żyje budowniczy Solness!
HERDAL. Przestań! przestań, na miłość Boga! (Panie na werandzie powiewają chustkami. Na ulicy słychać okrzyk: Niech żyje, a zaraz potém krzyk przerażenia; widać wyraźnie pomiędzy drzewami ciała spadające wraz z kawałkami rusztowania).
PANI SOLNESS I PANIE (jednocześnie). Spada! Spada! (Pani Solness chwieje się i pada wznak zemdlona, przy krzykach i krzątaniu się pań. Tłum na ulicy wypiera parkan i tłoczy się do ogrodu. Herdal śpieszy na miejsce wypadku, przez ogród. Krótkie milczenie).
HILDA (patrzy nieporuszona, jakby skamieniała). Mój mistrz!
RAGNAR (drżący, trzyma się mocno balustrady). Musi być zmiażdżony, zabity na miejscu.
JEDNA Z PAŃ (w czasie, gdy inne wynoszą panią Solness do domu). Biegnij pan po doktora.
RAGNAR. Nie jestem w stanie się ruszyć.
JEDNA Z PAŃ. To zawołaj pan kogo przynajmniéj.
RAGNAR (probuje wołać). Jakże tam? Czy żyje?
GŁOS Z TŁUMU. Budowniczy nie żyje.
INNE GŁOSY (bliżéj). Cała głowa zmiażdżona, w upadku uderzył nią o kamienie.
HILDA (zwraca się do Ragnara i mówi cicho). Nie mogę teraz dojrzéć go na szczycie.
RAGNAR. To było straszne. Więc on tego nie zdołał.
HILDA (Jakby z obłąkanym tryumfem). Ale wszedł na sam szczyt i słyszałam harfy tam w górze. (Powiewa szalem i woła z dziką gwałtownością). Mój mistrz! Mój mistrz!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.