Budnik/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Budnik
Podtytuł Obrazek
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Koguty piały już po północku, a wszyscy w chacie spali lub drzemali, łuczywo ciemno się dopalając trzaskało na kominie, gdy szybki chód dał się słyszeć koło drzwi i sieni najprzód, potem izba otwarła się z kolei.
Pawłowa, która się była z płaczu zdrzemnęła, chwyciła się równemi nogami, postrzegła wchodzącego Bartosza i padła jak nieżywa na ziemię, wołając na głos:
— Nie zabijaj! nie zabijaj!
Budnicy rozespani popodnosili głowy z posłania, nie wiedząc co się to stało.
Starzec wszedł, popatrzał i popychając nogą Pawłowę leżącą na ziemi z niejakiem obłąkaniem, zawołał ponuro:
— Precz gadzino! precz ztąd! niech cię oczy moje nie widzą! niech tu noga twoja nie postanie! Precz! uciekaj! lub...
Osłabły ze strachu Marcin, wypchnął natychmiast Pawłowę za drzwi, obawiając się jak mówił później, aby Bartosz nieszczęścia jakiego nie zrobił.
Obejrzał się wkoło budnik, potoczył oczyma krwią zaszłemi, westchnął i powolnie poszedł ku alkierzowi, wziąwszy w rękę łuczywo z pieca.
Gdy na progu ukazała się postać jego, uśpiona jeszcze Julusia wstrząsła się, krzyknęła przeraźliwie i tuląc się pod kołdrę, zawołała: — Ojciec! ojciec!
— Tak! tak! to ja dziecko moje! — ze łkaniem łagodnie odezwał się starzec — to ja! nie lękaj się biedna! Nie przyszedłem cię sądzić, ale pocieszać.
— A! zabijesz mnie! zabijesz!
— Julusiu! opamiętaj się, to ja!
Dziecię krzyczało coraz mocniej, stary płakał wielkiemi łzy, które mu grochem spadały na brodę. Rzucił ogień, załamał ręce i usiadł przy jej łóżku. Powolnie przyciągnął ku sobie jej głowę rozpaloną i ręce ostygłe. — Dziecię moje, Julusiu, nie obawiaj się. Wiem wszystko, tyś nic nie winna! ludzie Bogu odpowiedzą za ciebie, za mnie.
— O! jam niewinna! — powtórzyła dziewczyna.
— To ja! ojciec z tobą, nie zbójcy i nie łotry, jakiemi cię tu otoczyli bezemnie. A! nie ujdzie im to! Bóg świadek! O! nie przebaczę! Ale ty, tyś niewinna!
— Ojciec, ojciec! odezwała się cichszym i spokojniejszym głosem — wy mnie nie zabijecie, jakeście zabili matkę!
Starzec krzyknął boleśnie i ukląkł przy łożu.
— Boże! — zawołał — sroga kara twoja! Za brak miłosierdzia i przebaczenia, tyś mnie i dziecku nie przebaczył, tyś litości nie miał nad nami. Bądź wola Twoja! — Julusiu, chodź ze mną, pójdziemy ztąd daleko. Ja cię poprowadzę, a jeśli iść nie podołasz, poniosę, ale iść nam ztąd potrzeba! To miejsce hańby!
Na te słowa wyrzeczone prawie z czułością, z błaganiem i prośbą, dziewczyna powstała jakby ze snu, odgarnęła czarne swe włosy, i strumieniem dawno nieznanych łez, bo płakała suchemi dotąd oczyma, oblała powrót chwilowy do przytomności. Twarz swoję skryła w załamanych rękach.
— Chodź! chodź! dach to nie nasz! ziemia obca, cały dom skalany ich obrzydłemi podarkami! wszystko zmienione, cudze. Ustroili nas na świadectwo naszej hańby. Nie! ani chwili tu dłużej, chodźmy!
Julusia powstała nagle i jakby oprzytomniona powtórzyła: — chodźmy.
Wychodząc chciała wziąć na siebie nowe odzienie, ale stary precz je odrzucił i nogami podeptał, a zdzierając z siebie sukmanę, okrył nią drżące dziecko.
— To moje, rzekł i czyste! Nic nie ma na tem prócz łez. Nic ztąd nie weźmiem, prócz iskry z mojego ogniska — nic!
I wyszedł z nią na próg pierwszej izby, w której rozbudzony Maciej i budnicy stali przypatrując się, słuchając i nie spełna co się działo rozumiejąc.
Dziewczyna ledwie się na nogach utrzymać mogąc, chwiała, słaniała, a szła za ojcem. Ten wziął głownię z ogniska i wyszedł milczący za próg. Wszyscy za nim na podwórze.
Tu opuścił na chwilę rękę córki i zatykając żar w słomianą strzechę świeżo poszytej szopki co obok stała, rzekł do Julusi: — Czekaj, niech oczy napasę pożarem!
Wiatr wkrótce rozdął płomień na dachu i posunął go na suche dranice domostwa.
W milczeniu zgrozy, podziwienia, przestrachu, budnicy niezrozumiale coś między sobą szeptali, nie wiedząc co począć. Maciej tylko głośnawo mówił do siebie:
— Ale jakże się ślicznie pali! Ot! ot i chata! Taki się spali! Dalibóg się spali, a tam i kiełbasy są.
Na wzgórzu stojąc, oświecony ogniem pożaru, z długą brodą, w jednej szarej koszuli, ze strzelbą na ramieniu, starzec poglądał na płonące domostwo, ale suchem okiem. Julusia osłabiona zsunęła się na ziemię, a w jej wejrzeniu znać było błysk powracającej przytomności. Niekiedy wlepiała źrenice w ogień, to znów w ziemię wilgotną na której spoczęła.
Rozdęty wichrem pożar, rozległ się na dachu i zaglądał wewnątrz; w oborze ryczało bydło i rwały się becząc kozy, do których dym już zachodził. Czerwone blaski oświecały dolinę i las cały; ptastwo na gałęziach budziło się i świergotało.
Tymczasem i wczesny dzień letni blado zarysowywał się na wschodzie. Starzec gdy pewien był, że domostwa ludzie uratować nie potrafią, bo całe płomienie objęły, pochwycił rękę córki i nie oglądając się nawet na syna, poszedł w las wielkim krokiem. Maciej poskrobał się tylko w głowę, ruszył ramionami i machinalnie pociągnął za ojcem. Burek za Maciejem.
Budnicy zostali milczący i osłupieni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.