Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marcin się zadumał.
— Jakto — spytał — a za to przebicie ręki dworakowi nie było sprawy?
— Coto chcecie! to insze czasy były! A szlachcic i czuł że niedarmo dostał i Panu Bogu dziękował, że się na tem skończyło. Bo taki nie umarł z tego, tylko zkaleczał. Chodzi biedaczysko do dziś dnia za jałmużną; a pewno go znacie: Jeremiasz.
— Jakże nie!
Przerwał rozmowę śmiech dziki, z którym przebudziła się Julusia z odrętwienia, w jakiem leżała i powoli powstawać poczęła. Maciej pośpieszył do niej. Pawłowa i Marcin przystąpili także, a podniósłszy ją osłabłą z ziemi, położyli w alkierzu na łóżku.
Budnicy podjadłszy i zapiwszy wodą, pokładli się spać na ziemi, Maciej poszedł na znajome wyżki, prowadząc z sobą nieodstępnego Burka swojego; Pawłowa tylko częstując Marcina, którego prosiła aby z nią został, trzęsła się ze strachu i krokiem od pieca ruszyć się nie śmiała.

XVIII.

Koguty piały już po północku, a wszyscy w chacie spali lub drzemali, łuczywo ciemno się dopalając trzaskało na kominie, gdy szybki chód dał się słyszeć koło drzwi i sieni najprzód, potem izba otwarła się z kolei.
Pawłowa, która się była z płaczu zdrzemnęła, chwyciła się równemi nogami, postrzegła wchodzącego Bartosza i padła jak nieżywa na ziemię, wołając na głos:
— Nie zabijaj! nie zabijaj!