Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Budnicy rozespani popodnosili głowy z posłania, nie wiedząc co się to stało.
Starzec wszedł, popatrzał i popychając nogą Pawłowę leżącą na ziemi z niejakiem obłąkaniem, zawołał ponuro:
— Precz gadzino! precz ztąd! niech cię oczy moje nie widzą! niech tu noga twoja nie postanie! Precz! uciekaj! lub...
Osłabły ze strachu Marcin, wypchnął natychmiast Pawłowę za drzwi, obawiając się jak mówił później, aby Bartosz nieszczęścia jakiego nie zrobił.
Obejrzał się wkoło budnik, potoczył oczyma krwią zaszłemi, westchnął i powolnie poszedł ku alkierzowi, wziąwszy w rękę łuczywo z pieca.
Gdy na progu ukazała się postać jego, uśpiona jeszcze Julusia wstrząsła się, krzyknęła przeraźliwie i tuląc się pod kołdrę, zawołała: — Ojciec! ojciec!
— Tak! tak! to ja dziecko moje! — ze łkaniem łagodnie odezwał się starzec — to ja! nie lękaj się biedna! Nie przyszedłem cię sądzić, ale pocieszać.
— A! zabijesz mnie! zabijesz!
— Julusiu! opamiętaj się, to ja!
Dziecię krzyczało coraz mocniej, stary płakał wielkiemi łzy, które mu grochem spadały na brodę. Rzucił ogień, załamał ręce i usiadł przy jej łóżku. Powolnie przyciągnął ku sobie jej głowę rozpaloną i ręce ostygłe. — Dziecię moje, Julusiu, nie obawiaj się. Wiem wszystko, tyś nic nie winna! ludzie Bogu odpowiedzą za ciebie, za mnie.
— O! jam niewinna! — powtórzyła dziewczyna.
— To ja! ojciec z tobą, nie zbójcy i nie łotry, jakiemi cię tu otoczyli bezemnie. A! nie ujdzie im to!