Bracia mleczni/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O złota młodości, życia jutrzenko, jakżeś ty urocza obok mroków dnia i chmur wieczora! — Człowiek ze wspomnieniem swem idzie potem życie całe i szkaplerzem poświęconym nosi je na piersi do zgonu, a w chwili pożegnania ostatnią myślą powraca jeszcze do ciebie...
Komuż z nas te lata szkolne nie są miłe i najmilsze? Komuby się powrócić nie chciało do cienkiego klejku, owych obiadków i do rozkosznych marzeń i nadziei tamtych wieczorów spędzonych z towarzyszami na śmiechu, na grze, na rozgorączkowanej gawędce, która potem rozkołysanej duszy, długo w noc zasnąć nie dawała, i echem odbijała się w marzeniach sennych! Dziś i w szkołach i w młodości wiele się zmieniło; każdy by chciał dojrzeć co najrychlej lub przynajmniej za dojrzałego uchodzić, każdemu pilno wyrwać się z tego świata złotej młodości, po którym wieczna zostaje tęsknota.
Poł wieku prawie upłynęło od tego czasu, o którym opowiadać mamy.
Młody ów student, który miał tak dobre serce; a tak żywy charakter, zwał się Robert Doliński. Był to chłopak bardzo ładny, zręczny i starannie z młodu prowadzony, choć może nadto trochę dbał o swą piękność i lubił się z nią popisywać, a miał coś w charakterze co go do popisów i występowań skłaniało...
Urodził się jedynakiem, majętnym i dziecięciem powszechnie szanowanego domu, zdawał się czuć, że go niepospolita rola czeka na świecie szeroko dlań otwartym. Rodzice jego uchodzili i w okolicy i na szerokiej kraju przestrzeni, za ludzi bardzo majętnych, zacnych i wpływowych: dom ich należał do pańskich i na stopie wielkiej był utrzymywany. Cudem też to prawie nazwać się mogło, iż ludzie mający wszelką możność wychowania dziecka w domu, do szkół jedynaka oddali. Ojciec tego życzył i na swojem utrzymał, dowodząc że szkoła daje stosunki potrzebne w obywatelstwie, że młodego uczy obejścia się z ludźmi, dając mu zawczasu potrzebny przedsmak rzeczywistego życia. Uparł się więc prezes, pomimo przeciwnego zdania matki, upatrującej w tem niebezpieczeństwa i postanowił syna posyłać do tyj samej szkoły, w której się szlacheckie dzieci niezamożnych rodziców uczyły. Tak młody Robert przybył do S..... chociaż nie zupełnie w tych samych warunkach co inni prości śmiertelnicy. Dodano mu bowiem naprzód, guwernera, młodego, świeżo z uniwersytetu wyzwolonego magistra filologii, który do profesury dążył, a nie mogąc jej jeszcze otrzymać, tymczasowo tylko przyjął — uproszony, obowiązki prywatnego nauczyciela i kierującego wychowaniem. Razem z nim jechał też stary, poczciwy sługa domu, który sprawiał urząd szafarza, ekonoma, dozorcy, a po trosze i przyjaciela panicza. Kochali się z nim bardzo od najmłodszych lat, gdy Robert jeszcze na kolanach jego konno jeździć się uczył. Miał więc prezesowicz rodzaj dworu własnego i osobny dom najęty dla niego tylko, gdyż matka to sobie zastrzegła przynajmniej, ażeby z ekonomczukami nie stał razem i o ladajakie towarzystwo się nie ocierał. Prezes zmilczał, wiedział bowiem dobrze, iż owych ekonomczyków, którzy chłopca uczyć mieli życia i równości obywatelskiej na ławach szkolnych nie uniknie.
Tak paniczykowato i troskliwie będąc hodowany jak kosztowna zamorska roślina, Robert nie mógł się nie czuć wyższym nad innych współuczniów, rozstawionych po różnych stancyjkach, pod nadzorem starszych uczniów lub dyrektorów, i żyjących na powszedniej owsiance, kartoflach ze starą słoniną i kaszy jaglanej od święta... Choć pieszczone, choć psute, było to jednak bardzo dobre chłopię. Wstydził się niemal za to, iż za cóś lepszego od innych mógł uchodzić, a pilno starał się by go to nie uwalniało od najprzykrzejszych warunków studenckiego żywota. W początkach nawet znosił guzy, nigdy się nie skarżąc na nie i nie oddając ich zrazu, — później dopiero, gdy się zbyt dokuczliwemi stały, nauczył się wywzajemniać i szanować go musiano, bo silny był i oddawał z nawiązką.
Zrazu też zmawiali się na niego wszyscy i żartowali sobie, dopiero poznawszy lepiej, przyjęto go do grona i Robert stał się ulubieńcem współtowrzyszów. Służył im bowiem z zapałem, z poświęceniem i wiedzieli że w ciężkich razach rachować nań mogli, brał na siebie winy cudze, za które inni srożejby niż on karani byli. To mu też reputacyę zawadyaka niespokojnego zrobiło, choć w istocie nim nie był. Z panem Suchorowskim walka była prawie nieustanna, bo ten go, posłuszny rozkazom Matki odosabniać się starał, od kolegów odrywać, a Robert losy ich we wszystkiem chciał podzielać.
Pan Suchorowski, magister filologii, kandydat na professora, który bodaj katedrę w uniwersytecie ledwie za godne swej nauki stanowisko uważał, pedant był cierpki, dumny, zarozumiały i nieznośny. Skończywszy świeżo studya bardzo świetnie, myślał już tylko o doktorskim birecie, i o rozprawie, którą pisał czerpiąc ze źródeł niemieckich. Była to, ni mniej ni więcej, historya tekstów Horacyusza i wydań tego poety.
Suchorowski miał pewną zdolność do drobnostkowych poszukiwań, pamięć dobrą, pióro zjadliwe i ostre, a że mu się udało współzawodników prześcignąć, nieraz zręcznem pochlebstwem zyskać sobie professorów względy, wbiło go to w pychę, miał się za jenjusz, z niezmierną dumą poglądając na świat podnóżny.
Można sobie wyobrazić, czem dla niego była taka szkoła i tacy podszarzani, przyrdzewiali panowie professorowie. On im okazywał z potrzeby tylko przytłumione lekceważenie, oni też szydzili cicho z zarozumiałego młokosa: nie lubiono się wzajemnie, mimo powszednich stosunków — a za każdem prawie spotkaniem staczano walki o metody nauczania, o książki szkolne, o wykłady.....
Zgryźliwy i szyderski, nawet gdy grzecznym być pragnął, Suchorowski narażał sobie wszystkich bez wyjątku, oszczędzano go tylko przez wzgląd dla Prezesa, który w kraju miał wielkie zachowanie. Do rozrostu tej dumy pana guwernera przyczyniło się i to, że był szlachcic, a choć zubożałej rodziny, ale skolligacony z kilką domami znaczniejszemi, — że nabył od młodu maniery salonowej i ogłady, która mu się też wielką rzeczą zdawała, w ostatku położenie w domu prezesowstwa, także coś znaczyło.
Narymun mawiał czasami:
— Bez kija ani przystąpić do pana Magistra...
Inni professorowie, ludzie potulni i pokornego serca, obchodzili go jak mogli, kłaniali się zdaleka, i nie życzyli sobie wcale jego niesmacznego towarzystwa. On przeciwnie narzucał się im dlatego, że grono nauczycieli stanowiło tu najwyższą warstwę, do której wszędzie się cisnął. Brakło mu ludzi, przed któremi by się mógł popisywać z wielostronną erudycyą, z sukcessami w uniwersytecie i łatwym a zjadliwym dowcipem.
Już z wejrzenia samego, jakkolwiek pięknym był, Suchorowski podobać się nie mógł. W rysach jego twarzy było coś odstręczającego, jakiś wyraz pychy złej, zjadliwej, opryskliwej, wybuchającej przy najmniejszej zręczności, który nawet nieznajomych uderzał... Robert go także nie lubił, ale cierpieć był zmuszony, bo potrafił Prezesowej narzucić się rozumem, dowcipem, manierami i doskonałą francuzczyzną. Opierając się na łaskach jakie miał u matki, Suchorowski obchodził się z wychowańcem zimno, ostro, z góry go traktując, choć zawsze grzecznie niby i z zachowaniem form pewnych, ale bezdusznie i odrażająco... Mniej by może dokuczył wybuch gniewu, niż szpilkowe ukłucia, alluzye, przymówki, które chłopca niecierpliwego z natury nieraz do rozpaczy przyprowadzały — ale uczyły go cierpliwości. Suchorowski rad by go był wyciągnął na sprzeczkę i słowa, Robert milczał najczęściej i zbywał go niemal pogardliwem, choć uległość pozorną udającem milczeniem, na którego znaczeniu guwerner omylić się nie mógł. Między nim więc a Robertem trwała nieustająca wojna, która z czasem coraz groźniejszy, acz tajemniczy dla wszystkich przybierała charakter.
Suchorowski czuł sam że ucznia już sobie pozyskać nie potrafi i widział to, że się w swych obowiązkach długo nie utrzyma, szło mu już tylko o to, ażeby winę zerwania zrzucić na postępowanie i charakter Roberta.
Studenckie te gospodarstwo prezesowicza, wraz z dworem jego, zajmowało, jakeśmy mówili, cały, ładny dosyć domek, urządzony daleko wytworniej i wygodniej, niż dla młodego chłopaka była potrzeba. Rodzice czynili to może trochę dla siebie, bo syn ich tu reprezentował. Suchorowski, dbający we wszystkiem o popisanie się z gustem i nawyknieniami pańskiemi, miał przy gabinecie swoim, rodzaj saloniku przybranego w meble przywiezione z Browna. A choć tam one stały dawniej w oficynie, tu się bardzo wydawały paradne. Firankom w oknach całe miasteczko się dziwiło, bo miały frendzle pąsowe! obudzały podziw i zazdrość powszechną.
Professorowe obrażone niemal były tym zbytkiem arystokratycznym, który ich białym, muślinowym skromnym zasłonkom w okienkach, chciał imponować. Oprócz salonu, osobny był pokój jadalny, osobny dla nauki pana Roberta, przytykający do jego sypialni, łączący się z pokojem Suchorowskiego. Wszystko to stanowiło rodzaj apartamentu. W pokoju do nauki był obfity zbiór pomocy naukowych, globusy, karty jeograficzne, atlasy, machina elektryczna, igła magnesowa, termometr i barometr, który choć w drodze doznał szwanku i nic nie wskazywał, oprócz ułomności swojej, wisiał jednak przy oknie dla dekoracyi. Temi wszystkiemi zasobami byłby się Robert chętnie bardzo dzielił ze współuczniami, ale Suchorowski mało którego z nich, po ostrej legitymacyi, przez próg dworku przepuszczał. Prezesowicz musiał dla udzielania naukowych pomocy używać fortelu i przez ogródek do okna pokoju przyprowadzać przyjaciół, którym do wnętrza wnijść nie było wolno.
Suchorowski nie umiejącym po francuzku (bo dla niego francuzczyzna była termometrem wychowania), przystępu zupełnie zabraniał.
Pomiędzy panem guwernerem a starym sługą domu, szafarzem i ekonomem, owym staruszku łysym, w czarnej czapeczce, który się Wanderskim nazywał, zgody też i przyjaźni nie było. Wanderskiego chciał mieć pan dozorca podwładnym sobie, a stary uważał się za zupełnie niezależnego. Magister filologii po cichu nazywał go „zgniłym grzybem.” Wanderski zaś choć mu żadnego nie dawał nazwiska, nie wiele go sobie jakoś cenił, i wbrew niemu często postępował sobie bardzo smiało, wiedząc że mu ten nic zrobić nie może, bo u Prezesowstwa miał zachowanie wielkie, zdobyte długą służbą, a Roberta kochał jak własne dziecię. Mruczał, wargi gryząc guwerner, ale ustępował, bo walki rad był uniknąć i dla ocalenia swej powagi, choć szydząc godził się na to, czego Wanderski wymagał. Stykali się z sobą jak mogli najrzadziej, ale żyli bez wybuchów i waśni, nie lubiąc wzajemnie.
Młody Robert, o ile odstręczony był od guwernera jego obejściem z sobą, o tyle z Wanderskim serdecznie był i poufale: dla niego miał miłość, okazywał uległość, przed nim jednym wynurzał się chętnie, radził i skarżył.
Co do nauki, pieszczone chłopię było nie bez pewnych zdolności i nie odstało by może od innych, gdyby mu miłość jej zawczasu wszczepiono. Suchorowski miał tylko ten talent, że mu ją obrzydził, bo w nim ona wydawała się nieznośną. Dla tego Robert szkołę nawykł był uważać za rodzaj ciężkiego nowicyatu do przebycia, któremu poddać się musiał, który przebrnąć było koniecznością, ale uczyć się nie lubił i nie miał ochoty. Połechtana próżność, doznane upokorzenie, zniewalały go czasem fałdów przysiedzieć: pamięć miał dobrą i łatwą, chwytał więc prędko co mu było potrzeba, ale w dni kilka już mu to wywietrzało znowu i w głowie nie pozostało nic.
Z licznego dosyć professorów grona, trzech szczególniej musiał Suchorowski starać się grzecznością pozyskać, bo inaczej zdobyć ich nie mógł. Zapowiedział mu po cichu Dyrektor, że ich opinje o uczniu jego nawet wpływowi żadnemu nie ulegną. Ci trzej byli, professor matematyki Falkiewicz, historyi Dobrowolski i języka łacińskiego Narymund, którego już przededworkiem widzieliśmy. Narymund nosił w herbie pogoń litewską ni mniej ni więcej, ale nikt o tem oprócz niego nie wiedział.
Falkiewicz, on i Dobrowolski grzeszyli po troszę wszyscy tem, że każdy z nich ukochaną swą naukę, miał za jedyną godną tego nazwiska. Falkiewicz utrzymywał, iż rzeczywiste, nie podpadające wątpliwości prawdy, tylko jedna matematyka dać może... a reszta są — vigilantium somnia; Dobrowolski nauką per excellentiam zwał dzieje, których poznanie było rękojmią przyszłości, bez których ludzkość wróciła by do barbarzyństwa. Narymund cały żył w klassycznym świecie i nad greko-rzymskich pisarzy nie znał nic wyższego ni doskonalszego... Tacyt był jego ideałem, rozkoszował się jego językiem, stylem, zwięzłością i wielkością charakteru. Gdyby nie oni — mawiał, musielibyśmy dziś zaczynać od tego, na czem skończyli Egipcyanie i Etruskowie... mawiał professor... wszystko po nich mamy w spadku...
Trzej professorowie kłócąc się nieustannie, żyli z sobą w największej przyjaźni. Matematyk udawał surowego, poważnego, nieubłaganego, a w istocie dziecinnej był dobroci i naiwności... Świat go straszył, życia znał mało, trwożył się rzeczą najmniejszą, a pragnąc spokoju, rad był sam za straszydło uchodzić. To mu się nie udawało, studenci tylko na żart niby się go obawiali, wiedząc że to mu robi pewną przyjemność. Dobrowolski otyły, słuszny jak Narymund, hałasował, krzyczał, mówił wiele... ale młodzież robiła z nim co chciała... Z największego impetu przechodził w śmiech i cała klassa za nim.
Narymund, którego widzieliśmy już, dowcipny był, postrzegacz wielki, sędzia trafny, a w gruncie, mimo ucinków z których słynął, najlepszy człowiek w świecie.
Był to studentów adwokat, protektor, obrońca i w najgorszych sprawach najgorliwszy orędownik.
— Starzy, nie jesteście ani święci, ani filozofowie, a chcielibyście w dzieciach tego, czego sami nie macie? mawiał często. Dziecko nim się chodzić nauczy, guzów sobie nabije nie mało, człowiek też nim się ze światem obejdzie, nieraz paść musi — byle się podniósł!...
Z temi trzema profesorami, którzy mimo swej dobroci, gdzie chodziło o naukę sumienni byli i nieubłagani, Suchorowski dla interessów wychowańca, pragnąc go posuwać szybko z klassy do klassy, musiał starać się być jak najlepiej.
Zbliżał się do nich z uprzedzającą grzecznością, zapraszał na herbaty i małego wiseczka, którego Falkiewicz i Dobrowolski lubili, dawał dla nich małe wieczorki u siebie, a jednak pokumać się z niemi nie mógł. Narymund najmniej od niego stronił, biorąc go za przedmiot studyów jakichś psychologicznych i badając o ile wart był stopnia magistra filologii — ale go może najmniej znosił.
Raz nawet w korytarzu przed Falkiewiczem i Dobrowolskim, wyraził się o nim nie estetycznie: — osieł jest panie dobrodzieju.
Z innemi nauczycielami, nie wyjmując dyrektora i prefekta, przez wzgląd na wysokie Prezesa stosunki, na honor uczyniony szkołom — łatwiej się było porozumieć guwernerowi.
Nierad był z siebie Suchorowski, gdy po opisanej scenie, sam jeden z rachunkiem sumienia pozostał w ganku, szczególniej dla tego, iż się niepotrzebnie uniósł przy Narymundzie, że wyszydzonego sierotę professor zabrał do siebie — a razem i Wanderskiego, że nie wiedział co począć z naznaczonym Robertowi aresztem, na który on nie zasłużył tym razem.
Siedział więc w ganku długo, rozrzucając bujne włosy i namyślając się co ma począć, aż nierychło, jakby powziąwszy pewne postanowienie, krokiem pedagogicznym, wszedł do wnętrza dworku.
Roberta już nie było, udał się zaraz do aresztu szkolnego, nie myśląc się wcale od niego wypraszać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.