Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
BRACIA MLECZNI.
POWIASTKA
przez
J. I. Kraszewskiego.

(Ciąg dalszy)

Był to studentów adwokat, protektor, obrońca i w najgorszych sprawach najgorliwszy orędownik.

— Starzy, nie jesteście ani święci, ani filozofowie, a chcielibyście w dzieciach tego, czego sami nie macie? mawiał często. Dziecko nim się chodzić nauczy, guzów sobie nabije nie mało, człowiek też nim się ze światem obejdzie, nieraz paść musi — byle się podniósł!...
Z temi trzema profesorami, którzy mimo swej dobroci, gdzie chodziło o naukę sumienni byli i nieubłagani, Suchorowski dla interessów wychowańca, pragnąc go posuwać szybko z klassy do klassy, musiał starać się być jak najlepiej.
Zbliżał się do nich z uprzedzającą grzecznością, zapraszał na herbaty i małego wiseczka, którego Falkiewicz i Dobrowolski lubili, dawał dla nich małe wieczorki u siebie, a jednak pokumać się z niemi nie mógł. Narymund najmniej od niego stronił, biorąc go za przedmiot studyów jakichś psychologicznych i badając o ile wart był stopnia magistra filologii — ale go może najmniej znosił.
Raz nawet w korytarzu przed Falkiewiczem i Dobrowolskim, wyraził się o nim nie estetycznie: — osieł jest panie dobrodzieju.
Z innemi nauczycielami, nie wyjmując dyrektora i prefekta, przez wzgląd na wysokie Prezesa stosunki, na honor uczyniony szkołom — łatwiej się było porozumieć guwernerowi.
Nierad był z siebie Suchorowski, gdy po opisanej scenie, sam jeden z rachunkiem sumienia pozostał w ganku, szczególniej dla tego, iż się niepotrzebnie uniósł przy Narymundzie, że wyszydzonego sierotę professor zabrał do siebie — a razem i Wanderskiego, że nie wiedział co począć z naznaczonym Robertowi aresztem, na który on nie zasłużył tym razem.
Siedział więc w ganku długo, rozrzucając bujne włosy i namyślając się co ma począć, aż nierychło, jakby powziąwszy pewne postanowienie, krokiem pedagogicznym, wszedł do wnętrza dworku.
Roberta już nie było, udał się zaraz do aresztu szkolnego, nie myśląc się wcale od niego wypraszać.




Dyrektor pan Radzca Jan August Pietrzykiewicz, miał lat pięćdziesiąt i kilka, dosługiwał się emerytury, Bóg obdarzył licznem potomstwem, dwoma synami i czterema córkami, żonę miał z Hutorów (familii starożytnej), lubiącą żeby w domu było elegancko i dostatnio, nie dziw więc iż ze wszystkiemi w świecie rad był w jak najlepszych zostawać stosunkach, nikogo sobie nie narazić, niczem się nie skompromitować. Nieszczęśliwy Radzca wiódł życie męczeńskie w nieustannym niepokoju i trwodze, starając się dogodzić wszystkim, uczniom, professorom, zwierzchności, prawu i.... emeryturze, której wyglądał z utęsknieniem. Dla tego też nie mogło dlań nic w świecie być przykrzejszem, nad wszelkie zajście, awanturę i coś wychodzącego z karbów powszednich żywota... Szkoła zaś ma to do siebie, że dnia nie da przeżyć spokojnie, bo albo z młodzieży który przeskrobie, lub nauczyciele się powaśnią, albo na stancyach się coś znajdzie w nieporządku.
Radzca zaś Pietrzykiewicz miał za zasadę nie robić sobie nieprzyjaciół, gdyż czasem i najmniejszy groźnym się stać może.
Cierpiało biedne człeczysko okrutnie i wyłysiał też przed czasem, co mu żona z domu Hutorówna wielce za złe miała. Byłby sprawił od dawna perukę, lecz przy tylu zajęciach, z których się często rodziło roztargnienie, przewidywać mógł łatwo, iż obejść się z nią nie potrafi i powagę swą narazić może.
Wieczora tego o którym mowa, cała rodzina pana Radzcy zgromadzoną była przy herbacie, wraz z zaproszonym na nią Falkiewiczem, który na brzeżku krzesła siedząc, pot z uznojonego czoła ocierał, gdy w przedpokoju dał się słyszeć głos niespodziany professora Narymunda.
Dyrektor poznał go, przestraszył się, zerwał z krzesła przeczuwając coś złego, bo Narymund o tej porze bez ważnych bardzo powodów przyjść nie mógł, i wybiegł nie czekając aż go wezwą do przedpokoju.
Tu zastał w istocie profesora, a przy nim zapłakanego chłopca w obszarpanym mundurku, na którego naprzód bacznem rzucił okiem, usiłując odgadnąć, co tu ich sprowadzało.
— Panie Radzco, odezwał się Narymund — proszę mi przebaczyć, że przychodzę o tak nieprzyzwoitej godzinie, ale mam pilnych słów parę.
— Proszę, bardzo proszę — chwytając go za ręce z serdecznością rzekł Dyrektor — dokąd chcesz! do pokoju, czy do kancellaryi, czy....
— Siedź tu chłopcze — przerwał Narymund, sadowiąc na ławeczce przy drzwiach Radyga — i ani mi się ztąd rusz...
Dyrektor patrzył ciekawie, ale nie mógł odgadnąć o co chodziło.
Otworzył drzwi gabinetu, Narymund wsunął się za nim i usiedli oba na kanapie.
— Mój professorze, pewnie już jakaś awantura, ozwał się Dyrektor składając ręce — ale, proszę cię, zaklinam... cokolwiek jest, jak najmniej rozgłosu... cicho... zatrzeć jeśli można... bo to i mnie zgryzoty przyczynia a mam ich bez tego dosyć i szkole naszej szkodzi...
— Nie ma to tam nic tak wielkiego, odpowiedział Narymund — wszakże uprzedzić o tem pana Dyrektora było moim obowiązkiem... Jesteś ojcem nas wszystkich, składamy rodzinę....
Uścisnęli się za ręce.
— Mów, mów, kochany profesorze... nie trzymaj mnie w tej obawie i niepewności — dodał Dyrektor. Co to za chłopiec? ja go sobie nie przypominam?
— Zaraz — rzekł Narymund — muszę to opowiedzieć porządnie. Wyszedłem dziś przed wieczorem do lasu... mam słabość do wiejskich widoków — o rus, quando te aspiciam.
— Wiem, niecierpliwie przerwał Dyrektor — a dalej.
— Zabawiłem słuchając drzew szumu, trochę