Bracia mleczni/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Godzina była wieczorna, mrok powoli padać zaczynał, po nad otaczającemi miasteczko lasami, na żółtym pasie nieba, w stronie zachodu, stały nieruchome długie, ławami rozłożone chmury sine, osiadając powoli. W powietrzu cicho było i chłód nocy jesiennéj, a wilgotna rosa przypominały koniec Sierpnia.
W nadchodzącéj szaréj godzinie, jakby jednym obleczone tonem, przedstawiało się całe ciche miasteczko, a szczególniéj już co chwila puściejszą być zaczynająca ulica wiodąca do rynku, ostawiona domkami, które przeważnie ludność studencka zapełniała. Domki to były niemal wszystkie na jeden wzór budowane, drewniane, z ganeczkami o dwóch słupkach lub bokiem zwrócone ku ulicy, bez piąterek. Nie wiele z nich bielone były, większa część miała tylko białe bramowanie około okien, a ściany z bierwion sosnowych składane, nie taiły się wcale z budową swoją. Tu i owdzie pare drzew starszych odznaczały nieco staranniejszy i dawniejszy już dworek. Pierwotne powsiadały były w ziemię, wiele z nich się pogarbiło i opierało na kulach... Pomiędzy niemi cały pas parkanów w słupach, z po za których wyglądały tyczki fasoli i wystrzelone malwy zdziczałe, gdzie niegdzie obwieszony liśćmi dyni wychylonéj na swobodę — kazał się domyślać małych ogrodków warzywnych. Stare grusze jak na polach, wysokie żurawiów od studzień szyje, wybijały się wyżéj nad strych tych nizkich domków i zagród.
O téj godzinie już zamieszkujący prawie wszystkie dworki studenci: albo u wieczerzy lub nad książkami siedzieli w domu, rzadko który swawolnik pokazał się za progiem, ulica była pusta — milcząca, w okienkach błyskały światła, w niektórych już pozamykane okiennice sercami tylko świeciły, w innych widać było przy łojowych świeczkach, pogarbione ramiona pilnych chłopców, zatopionych w lekcyi jutrzejszéj.
Jeden koniec téj szerokiéj a długiéj ulicy, wchodził w rynek zamieszkały przez kupców izraelitów i zajęty domami zajezdnemi, drugi wybiegał w pole ku cmentarzowi, a zamykał się drewnianym kościołkiem Aniołów Stróżów. Miasteczko nie było w stanie myśleć o wytworności i wygodkach, po obu stronach ulicy nad miarę szerokiéj, wybite nogami przechodniów szły dwie ścieżynki, w niebezpiecznych miejscach, gruzem i kamieniami ponaprawiane. Sama zaś droga została jak ją Bóg stworzył, szczerym piaskiem, szczęściem pijącym wodę pożądliwie i nigdy nie zmieniającym się w błoto. Po największéj ulewie rychło kałuże schły i wszelki ślad jéj znikał.
Na téj ulicy, jak w studenckiem życiu, na przemiany gwarno było i cicho potém jak w szkole. W pewnych godzinach roiła się ona wszelkiego wzrostu dziatwą i młodzieńcami, w innych zdawała wymarłą; rozlegała się śmiechami i silnemi uderzeniami piłek o ściany, lub szeptem przytłumionym powtarzanych lekcyj.
W godzinie téj już drzwi były pozamykane — i cisza wieczorna dawała nieco spoczynku gospodarzom dworków; tylko przed jednym z nich stał oparty o słup młody mężczyzna, z widocznym niepokojem rozglądający się na wszystkie strony. Był to, jak łatwo poznać było można, pan dozorca, świeżo z uniwersytetu i majestatycznie wyglądający, z powagą młodego pedagoga, który niedawno zrzucił mundur, a przywdział togę mistrza.
Na ten raz jednak powaga ustąpiła zniecierpliwieniu i gniewowi. Piękna, ale nie sympatyczna twarz młodzieńca, sfałdowana była wyrazem prawie namiętnego oburzenia, oczy pałały, brwi miał ściśnięte, a wargi mruczały niewyraźnie jakby mimowolne przekleństwa. Na przemiany tarł czoło, rozrzucał włosy, ręce zatapiał w kieszeniach i chodził przed gankiem, to znów stawał, opierał się o słup i zamyślał.
Wśród tego paroksyzmu niecierpliwości, który nie miał świadka... zdala dały się słyszeć ciche, powolne kroki, idącego ścieżką po téj saméj stronie ulicy przechodnia, i młodzieniec jakby oprzytomniały, przybrał postawę przyzwoitszą. Poprawił włosów, ręce znowu utopił w kieszeniach i stanąwszy z klassyczném przypomnieniem kolossu rhodyjskiego, czekał na zbliżającego się, a w mroku niedającego się zdala rozpoznać wieczornego, opóźnionego wędrowca. Dosyć to rzadkie było zjawisko o téj porze, gdy wszyscy zmęczeni po domach siedzieli. Piękny jednak dosyć koniec dnia Sierpniowego usprawiedliwiał przechadzkę.
Rzuciwszy okiem powtórnie w tę stronę, z której go stąpanie dochodziło, ujrzał stojący w ganku toczącego się wolnym krokiem mężczyznę, olbrzymiej niemal postawy, barczystego, z małą stosunkowo głową osadzoną na karku krótkim, z kijem pod pachą, z książką w ręku. Drobne rysy twarzy ogromnego mężczyzny, bardzo wdzięczne i uśmiechające się z wyrazem dobroci, uprzedzały o nim jaknajlepiej. Wesołość śmiała się mu ze źrenic, usta małe i różowe nim się otwarły obiecywały słodkie powiedzenie. Kolos stojący w progu dworku zdawał się długo niewidzieć nadchodzącego, dopiero o krok już będącego, nagle zobaczył i skłonił się żywym ruchem, jakby unikając rozmowy i nieusposobiony do niej cofając się w głąb’ ganku.
Idący zatrzymał się, czapkę uchylił i popatrzał.
— Widzę, że pan chłodku i ciszy wyszedłeś użyć trochę.... I ja też.... byłem tym razem aż w lesie na rozmowie z sosnami, które — dalipan — śliczne rzeczy rozpowiadać umieją. Wieczór wcale piękny! aura balsamiczna....
Młodzieniec spojrzał tylko i ramionami ruszył.
— A gdzie mnie tam w głowie, panie professorze, zawołał gwałtownie, — ja się tu wściekam z gniewu i oburzenia.
— O! o! o! przerwał professor — cóż znowu? panicz cóś zmalował!
— O! już go mam tu! odezwał się impetycznie dozorca wskazując na gardło — nie! wytrzymać z nim niepodobieństwo! To siły ludzkie przechodzi! Ani mnie, ani w świecie nikogo słuchać niechce.... Coż tu począć? chłopak ma lat czternaście, trudno mu dać plagi — i coż by to były za lamenta i zgrozy, gdyby się dozorca poważył pańskie dziecko wytrzepać.... a to gadanie, przestrogi, napominania, prośby, nic nie ważą, nie znaczą nic.... szlachcic swoje robi, tobie plebejuszu wara chcieć mu zapanować, choć on smarkacz a ty dozorca.
Professor stał i słuchał spokojnie — a po chwili spytał niewzruszony:
— Cóż tedy spłatał ów panicz! królewiczątko kochane! ha?
— Jeszcze niewiem co spłatał, zawsze — porywczo dodał dozorca — nie ulega wątpliwości iż spłatał coś i to niepowszedniego. Czy pan professor uwierzy, że go dotąd w domu nie ma.
— Dotąd w domu go niema? zapytał głową potrząsając professor — do licha! w istocie to coś znaczy. Ale dokądże, poco i za czyjem wyszedł pozwoleniem?
— Nic nie wiem — odparł młodzieniec gniewnie, nie raczył spytać mnie o pozwolenie wyjścia, wymknął się o szarej godzinie i nie wraca.
Rozśmiał się gorzko, mówiąc to dozorca, ramionami dźwignął, prychnął, potarł czuprynę i począł na nowo:
— Oszaleć można z tym chłopcem! wolałbym za parobka służyć niż być jego dozorcą. Prawda że z innych względów kondycja dobra, ale ją drogo spokojem, zdrowiem i zgryzotą codzienną opłacać potrzeba. Jużbym ją był porzucił, słowo honoru daję professorowi, gdyby pani prezesowa nie zaklęła mnie i nie uprosiła, ażebym na rok jeszcze pozostał, ale dłużej za nic nie będę.
— Jeszcze gdybym miał nieograniczoną władzę i był tu sam jeden, gdyby mi nikt nie przeszkadzał, nikt nie psuł — ale troskliwość macierzyńska dała mi do boku rodzaj sługi i pomocnika, a to jest najnieznośniejszy stary safanduła jakiego świat widział: szpieg, lizus, pochlebca... i chłopca psuje a buntuje. Cóż ja tu dobrego zrobić mogę. Ostro się do niego wziąść niepodobna, doniesie zaraz prezesowéj, list z lamentami i przeprosinami wnet podąży....., prezes człek słaby — wmówią mu co zechcą. Słowem oszaleć potrzeba.
Professor słuchał i uśmiechnął się dobrodusznie.
— E! e! kochany panie Suchorowski — począł zniżając głos — nie trzeba się roznamiętniać lecz chłodniej rzeczy brać. Nie jest tak bardzo źle jak się wam zdaje. Chłopak butny, prawda, ale nie zepsuty, serce złote — probujcie się odezwać do niego, posłucha. Wy zbytnią może powagą swą i rozumem doprowadzić go chcecie, a są takie natury do których inaczej jak przez serce trudno, lub nawet niepodobna, tak jak są inne do których piersi i uczucia kołatać próżno. Wierzcie mi: chłopak dobry. Czy z niego filologa zrobimy — dubium est, ale na co prezesowiczowi greczyzna? Grunt, żeby głupim nie był i.... wstydu szkole nie zrobił.
— Z niego ani filologa, ani żadnego loga nie będzie — a co gorzej, przerwał dozorca, że to natura samowolna, namiętna, nieuchodzona, gwałtowna....
Profesor zaczął się śmiać.
— Kocioł garnkowi, panie mój, przymawia, zawołał. Nie bójcie się, świat majster na magistrów i na paniczów, uchodzi on obu.... i bucie prezesowicza przytrze rogi.
— Ale ja wcale nie jestem namiętny — z oburzeniem począł dozorca, trudno zresztą o cierpliwość w pewnych razach, aniołby się rozgniewał. Niechże profesor patrzy.... wszak to noc nadchodzi....
Professor w istocie obejrzał się ku kościołkowi Aniołów Stróżów i szepnął prawie obojętnie:
— Noc nadchodzi, to prawda, ale i wasz delinkwent także... jak mi się zdaje... tylko — czy nie z drugim jakimś winowajcą, który jako nie prezesowicz, nie jedynak i pewnie plebejusz, dostanie za obu... na ławie od kalafatora.
W oddaleniu w istocie widać było idącego chłopaka wysmukłego, zręcznego, który ścieżką powoli ku domowi dążył, prowadząc z sobą mniejszego, drugiego, opierającego się i rękami zasłaniającego twarz.
Spóźnienie tedy nie było bez przyczyny. Profesor może przez litość nad winowajcą, aby przytomnością swoją pierwszy wybuch gniewu młodego dozorcy pohamować, może przez prostą ciekawość wstrzymał się przed gankiem.
Suchorowski przybrał postawę surową straszliwego sędziego. O kilka kroków widać już było pięknego studencika, z czarnemi oczyma żywemi, z rumianą twarzyczką i kędzierzawemi włosami, na głowie z pod czapeczki na bakier rzuconej wystającemi, który szedł niepomięszany wcale, krokiem pewnym, ręką przytrzymując płaczącego, biednie ubranego, w starym odartym surduciku, młodszego od siebie o rok może dzieciaka. Tego twarzy rozpoznać nie mogli stojący na ganku, bo sobie oczy zasłaniał łzy kułakami ocierając. Zbliżywszy się z fantazją wcale niezachwianą gromowładnym wyrazem twarzy dozorcy — młody studencik zdjął czapkę, pozdrowił i popatrzywszy nieulękniony na Suchorowskiego, począł:
— Mam do pana Magistra kilka słów....
— Gdzież to waćpan bez pozwolenia uciekł i do tej pory przebywał? krzyknął Suchorowski. Dobrze że mam za świadka pana professora Narymunda; taka swawola i nieposłuszeństwo ukarane być musi.
— Bardzo dobrze — spokojnie rzekł student, ale pan mi pozwoli się wytłumaczyć.
— Waćpanu nie zbywa na tłumaczeniach wykrętnych, na rozumowaniach zuchwałych, na kłamstwach — począł dozorca.
— Proszę mnie posłuchać — powtórzył poważnie student, pan professor będzie świadkiem i sędzią.
— Ja tu sam jestem sędzią jedynym i mam władzę nad waćpanem — zakrzyczał dozorca.
Student zamilkł a po namyśle obrócił się do professora.
— Pan professor będziesz tak łaskaw, wyrobić mi pozwolenie wytłumaczenia się i okazania mojej niewinności.
— Pozwól mu pan mówić — rzekł professor łagodnie:
Suchorowski zmilczał.
— Przed godziną wyszedłem z książką do ogródka, począł student; — słyszę zakłopotaną rozmowę — mimowolnie mi się ona narzuciła, bom jej wcale podsłuchiwać nie myślał. Dwie sąsiadki kopiąc kartofle rozpowiadały sobie o nieszczęśliwéj Radygowej, która w komornem była u gospodyni żydówki, posługując jej byle syna mogła do szkół oddawać. Pozawczoraj nieszczęśliwa umarła, a chłopiec pozbawiony opieki musiał szkolę rzucić. Stryj, człowiek prosty, cieśla, uznawszy za słabym do rzemiosła, oddał go za pastuszka, choć chłopak trzecią klassę kończył. Sąsiadki rozpowiadały sobie z politowaniem o studencie, który u grobu matki płakał i rozpaczał. Na łożu śmierci umierająca kazała mu, aby choć o żebranym chlebie się uczył. Żal mi się zrobiło małego Radyga, którego widywałem czasem na rekreacjach, choć jedną klassą był niżej. Począłem pytać przez płot, a dowiedziawszy się że chłopca znajdę na cmentarzu, bez pozwolenia tam pobiegłem. Oto on jest tu, ze mną, dodał wskazując na zapłakanego, najlepszy dowód że nie kłamię. Nie zrobiłem więc nic bardzo złego, żem się nad nim ulitował i tu go przyprowadził.
— Tak! tak! ze śmiechem złośliwym począł Suchorowski, waćpan już chcesz zawczasu odegrywać rolę protektora, chcesz się sobie bawić w miłosierdzie, chcesz żeby o tobie gadali. A co to do was należy, co się z kim dzieje? Czy kto studentem czy pastuchem będzie! Waćpan jesteś małoletni, nie masz swej woli pozwalać sobie takich wybryków, nie masz prawa!.....
Dzieciak przyprowadzony usłyszawszy to, począł się ze strachem wyrywać, student go wstrzymał.
— Nie mam do niczego prawa — rzekł — ale dziś napiszę do Matki i jestem pewny że mi pozwoli wziąść Radyga na nasze utrzymanie.
— Waćpan nie napiszesz, bo ja napisać nie pozwolę — począł gniewnie Suchorowski. Ten bęben pójdzie sobie zkąd przyszedł, a za karę żeś bez pozwolenia latał po nocy — trzydniowy areszt o chlebie i wodzie. Dosyć już tych wybryczków i swawoli.
Student się cały zaczerwienił i oczy mu zabłysły ogniem.
— Do aresztu idę — odezwał się — ale Radyga proszę pozwolić zostawić, niech pan będzie łaskaw — ja proszę.
— A ja proszę nie odpowiadać, nie rezonować i robić co każę! wybuchnął dozorca.
W tej krytycznéj chwili nowa postać zjawiła się w ganku, któréj przyjście jakby odgadując Suchorowski, zwrócił się ku drzwiom zapłoniony i zagryzł usta ze złości.
Był to mężczyzna niemłody, w czarnej czapeczce na głowie łysej, z twarzą rumianą, któréj rysy pospolite nic nie miały w sobie znaczącego, oprócz dobrodusznego spokoju. Pękaty, niewielkiego wzrostu, w długim i szerokim surducie z kieszeniami po bokach, jegomość nadchodzący zwolna patrzał ciekawie na studenta, na dozorcę, na professora i zdawał się, choć świeżo przybyły, już znać historję całą, któréj pono z sieni wysłuchał.
— Niech pan Robert się nie tłumaczy — wtrącił niewyraźnie — bo co źle to źle... Jakże można po nocy, bez opowiedzenia się latać na cmentarz.... Cóż to znowu! A gdyby czy pies, czy bydlę, czy uchowaj Boże jaki inny trafunek... cóż by to na nas spadło od państwa prezesowstwa, cośmy panicza pilnować powinni jak oko w głowie... No — co źle, to źle... Chciał pan Robert bliźniego ratować, czego zganić nikt nie może — czemuż albo panu dyrektorowi lub mnie całej sprawy nie opowiedział? Juściż i my ludzie jesteśmy, ludzkie serca mamy, byłaby na to znalazła się rada.... Zwłaszcza o czem panicz pewno i nie wie, że Radygowa jakiś czas panicza karmiła. — A tak! jest to brat mleczny pana Roberta... Kobieta była harda że się o żadną pomoc do prezesowstwa udać nigdy nie chciała, dla tego pono że ją raz jakoś odprawiono z niczem...
— Ale Radyg u nas zostanie! wtrącił stanowczo i śmiało student — ja pójdę do aresztu... a wy... kochany panie Wanderski... wy go weźmiecie... I popychał płaczącego chłopca ku gankowi, gdy Suchorowski sobą samym drogę zaparł.
— Fora mi ztąd! fora! krzyknął — jeszcze tego brakło żebyś mi tu acan takich przybłędów do domu ściągał. Piękne towarzystwo dla syna państwa prezesów...
W czasie całej tej rozprawy, professor Narymund stał spokojnie, słuchając, jako świadek obojętny, — ku końcowi zbliżył się bokiem do małego Radyga, nie mówiąc nic, ujął go prawie gwałtem za rękę, coś mu do ucha poszeptał i nie żegnając się, zabierał prowadzić z sobą sierotę, gdy Robert mimo groźnego wzroku i krzyku dozorcy, przypadł do professora Narymuda, w rękę go całując...
— Kochany, złoty professorze... tylko kilka dni go przetrzymaj... ja będę miał, ja muszę mieć pozwolenie...
— Idź mi waćpan zaraz do stancyi! zagrzmiał głos Suchorowskiego — słyszysz waćpan...
Kończył te słowa, gdy jak szept cicho nad uchem odezwało mu się z ust Wanderskiego — niechno pan da pokój — dósyć już tego...
— Waćpan mnie to myślisz uczyć moich obowiązków? zawołał Suchorowski.
— Ja sam nic nie umiem i nikogo uczyć nie myślę — odezwał się z pokorą troszkę ironiczną, stary w czarnej czapeczce — ale mnie się zdaje, że jakkolwiek panicz zgrzeszył, poszło to z dobrego serca i ganić mu tego nie można...
— Z dobrego serca!! rozśmiał się dozorca, a! tak! z próżności raczej! paniczykowi chce się już sławy protektora... smarkaczowi takiemu...
— Ale cyt... daj pan pokój! ruszając ramionami reflektował Wanderski, pan się unosisz...
Nie odpowiadając już staremu, dyrektor ruchem imponującym wskazał winowajcy drzwi domku i kazał mu iść — chłopak spojrzał na odchodzącego Narymunda, który prowadził z sobą Radyga, westchnął, i nie mówiąc słowa, z hardą postawą, z uczuciem własnej niewinności, bynajmniej nie strwożony, zawrócił się do dworku... Wanderski coś szepcząc powlókł się za nim, a Suchorowski zmęczony i gniewny, upadł na ławkę stojącą w ganku, zatapiając dłoń w długich włosach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.