Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ich należał do pańskich i na stopie wielkiej był utrzymywany. Cudem też to prawie nazwać się mogło, iż ludzie mający wszelką możność wychowania dziecka w domu, do szkół jedynaka oddali. Ojciec tego życzył i na swojem utrzymał, dowodząc że szkoła daje stosunki potrzebne w obywatelstwie, że młodego uczy obejścia się z ludźmi, dając mu zawczasu potrzebny przedsmak rzeczywistego życia. Uparł się więc prezes, pomimo przeciwnego zdania matki, upatrującej w tem niebezpieczeństwa i postanowił syna posyłać do tyj samej szkoły, w której się szlacheckie dzieci niezamożnych rodziców uczyły. Tak młody Robert przybył do S..... chociaż nie zupełnie w tych samych warunkach co inni prości śmiertelnicy. Dodano mu bowiem naprzód, guwernera, młodego, świeżo z uniwersytetu wyzwolonego magistra filologii, który do profesury dążył, a nie mogąc jej jeszcze otrzymać, tymczasowo tylko przyjął — uproszony, obowiązki prywatnego nauczyciela i kierującego wychowaniem. Razem z nim jechał też stary, poczciwy sługa domu, który sprawiał urząd szafarza, ekonoma, dozorcy, a po trosze i przyjaciela panicza. Kochali się z nim bardzo od najmłodszych lat, gdy Robert jeszcze na kolanach jego konno jeździć się uczył. Miał więc prezesowicz rodzaj dworu własnego i osobny dom najęty dla niego tylko, gdyż matka to sobie zastrzegła przynajmniej, ażeby z ekonomczukami nie stał razem i o ladajakie towarzystwo się nie ocierał. Prezes zmilczał, wiedział bowiem dobrze, iż owych ekonomczyków, którzy chłopca uczyć mieli życia i równości obywatelskiej na ławach szkolnych nie uniknie.
Tak paniczykowato i troskliwie będąc hodowany jak kosztowna zamorska roślina, Robert nie mógł się nie czuć wyższym nad innych współuczniów, rozstawionych po różnych stancyjkach, pod nadzorem starszych uczniów lub dyrektorów, i żyjących na powszedniej owsiance, kartoflach ze starą słoniną i kaszy jaglanej od święta... Choć pieszczone, choć psute, było to jednak bardzo dobre chłopię. Wstydził się niemal za to, iż za cóś lepszego od innych mógł uchodzić, a pilno starał się by go to nie uwalniało od najprzykrzejszych warunków studenckiego żywota. W początkach nawet znosił guzy, nigdy się nie skarżąc na nie i nie oddając ich zrazu, — później dopiero, gdy się zbyt dokuczliwemi stały, nauczył się wywzajemniać i szanować go musiano, bo silny był i oddawał z nawiązką.
Zrazu też zmawiali się na niego wszyscy i żartowali sobie, dopiero poznawszy lepiej, przyjęto go do grona i Robert stał się ulubieńcem współtowrzyszów. Służył im bowiem z zapałem, z poświęceniem i wiedzieli że w ciężkich razach rachować nań mogli, brał na siebie winy cudze, za które inni srożejby niż on karani byli. To mu też reputacyę zawadyaka niespokojnego zrobiło, choć w istocie nim nie był. Z panem Suchorowskim walka była prawie nieustanna, bo ten go, posłuszny rozkazom Matki odosabniać się starał, od kolegów odrywać, a Robert losy ich we wszystkiem chciał podzielać.
Pan Suchorowski, magister filologii, kandydat na professora, który bodaj katedrę w uniwersytecie ledwie za godne swej nauki stanowisko uważał, pedant był cierpki, dumny, zarozumiały i nieznośny. Skończywszy świeżo studya bardzo świetnie, myślał już tylko o doktorskim birecie, i o rozprawie, którą pisał czerpiąc ze źródeł niemieckich. Była to, ni mniej ni więcej, historya tekstów Horacyusza i wydań tego poety.
Suchorowski miał pewną zdolność do drobnostkowych poszukiwań, pamięć dobrą, pióro zjadliwe i ostre, a że mu się udało współzawodników prześcignąć, nieraz zręcznem pochlebstwem zyskać sobie professorów względy, wbiło go to w pychę, miał się za jenjusz, z niezmierną dumą poglądając na świat podnóżny.
Można sobie wyobrazić, czem dla niego była taka szkoła i tacy podszarzani, przyrdzewiali panowie professorowie. On im okazywał z potrzeby tylko przytłumione lekceważenie, oni też szydzili cicho z zarozumiałego młokosa: nie lubiono się wzajemnie, mimo powszednich stosunków — a za każdem prawie spotkaniem staczano walki o metody nauczania, o książki szkolne, o wykłady.....
Zgryźliwy i szyderski, nawet gdy grzecznym być pragnął, Suchorowski narażał sobie wszystkich bez wyjątku, oszczędzano go tylko przez wzgląd dla Prezesa, który w kraju miał wielkie zachowanie. Do rozrostu tej dumy pana guwernera przyczyniło się i to, że był szlachcic, a choć zubożałej rodziny, ale skolligacony z kilką domami znaczniejszemi, — że nabył od młodu maniery salonowej i ogłady, która mu się też wielką rzeczą zdawała, w ostatku położenie w domu prezesowstwa, także coś znaczyło.
Narymun mawiał czasami:
— Bez kija ani przystąpić do pana Magistra...
Inni professorowie, ludzie potulni i pokornego serca, obchodzili go jak mogli, kłaniali się zdaleka, i nie życzyli sobie wcale jego niesmacznego towarzystwa. On przeciwnie narzucał się im dlatego, że grono nauczycieli stanowiło tu najwyższą warstwę, do której wszędzie się cisnął. Brakło mu ludzi, przed któremi by się mógł popisywać z wielostronną erudycyą, z sukcessami w uniwersytecie i łatwym a zjadliwym dowcipem.
Już z wejrzenia samego, jakkolwiek pięknym był, Suchorowski podobać się nie mógł. W rysach jego twarzy było coś odstręczającego, jakiś wyraz pychy złej, zjadliwej, opryskliwej, wybuchającej przy najmniejszej zręczności, który nawet nieznajomych uderzał... Robert go także nie lubił, ale cierpieć był zmuszony, bo potrafił Prezesowej narzucić się rozumem, dowcipem, manierami i doskonałą francuzczyzną. Opierając się na łaskach jakie miał u matki, Suchorowski obchodził się z wychowańcem zimno, ostro, z góry go traktując, choć zawsze grzecznie niby i z zachowaniem form pewnych, ale bezdusznie i odrażająco... Mniej by może dokuczył wybuch gniewu, niż szpilkowe ukłucia, alluzye, przymówki, które chłopca niecierpliwego z natury nieraz do rozpaczy przyprowadzały — ale uczyły go cierpliwości. Suchorowski rad by go był wyciągnął na sprzeczkę i słowa, Robert milczał najczęściej i zbywał go niemal pogardliwem, choć uległość pozorną udającem milczeniem, na którego znaczeniu guwerner omylić się nie mógł. Między nim więc a Robertem trwała nieustająca wojna, która z czasem coraz groźniejszy, acz tajemniczy dla wszystkich przybierała charakter.
Suchorowski czuł sam że ucznia już sobie po-