Uśmiechem aksamitnym ciepłe niebo głaska,
Pamiętam: modre morze bursztynowo klaska,
Jarkie marmury jarzą się w czarnej zieleni,
Na wosku ryję rylcem słowa, jak z kamieni.
Antyfon ciemne tony ciekną poprzez ściany
Do martwej celi mniszej, jak me dni: bezliku.
Daleki świat za szybką jest kolorowany,
Jak mroczne złoto Bożych, które zdobię, ikon.
W źrenicach przeczulonych, jak białe akacje,
Od modlitw biczujących i zdań Quintiliana
Rozpala się żarliwa jak lampada rana,
Z której blada krew spływa na iluminacje.
Skrzydlaci wielcy Anieli
I ty, Panie, napróżno czekasz:
Jam główny jest bibljotekarz
„Bibliothèque Nationale“ w Brukseli.
Minutę tak po minucie
Czterdzieści lat kartki mierzą,
Sypią się szmerem, jak piasek, na mnie w białym wysokim kołnierzu
I w długim, staroświeckim, żałobnym surducie.
Aleją zielonych grabów
Apollo kroczy z dzieweczką,
Ja pył strzepuję chusteczką
Z przedwiecznych inkunabuł.
Wplątany w tomy, jak w haszcze,
Chciałbym przed wami klęczyć,
Co święto okurzać z pajęczyn
Psałterze, które kornie i lubieżnie głaszczę.
Choć wiem, że dzień wioseny jakiś mnie omota,
(Zerwą się czarne półki, w pół zedrze pergamin)
I pogrzebie mnie liter obłąkane Amen
Tarczą, w którą Bóg groty śmiercionośne miota.