Bezimienna/Tom II/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Kilka dni upłynęło, a lekki katar nie dał podczaszycowi wyjść z domu. Etienne go nie puszczał i troskliwie chodził około pana, do którego znajomym nawet przystęp był wzbroniony, gdy niedyspozycya jaka nie pozwalała mu się ubrać.
Podczaszyc, aby się ukazać obcym, potrzebował na nowo całkiem się odrestaurować: w negliżu wyglądał do niepoznania staro, wstydził się sam siebie.
Dopiero kosmetyki, przybory różne, strój, odmładzały go i czyniły znośnym w towarzystwach, w których dosyć szczęśliwie grał rolę starego młodzieniaszka.
Po owych kilku dniach nareszcie podczaszyc przestał kichać i ubrał się był, aby oddać wizyty, gdy Etienne nadbiegł z oznajmieniem o przybyciu barona Benigsena.
Radca ambasady nie mógł być nie przyjętym, otwarły mu się drzwi i gospodarz przyjął go jak najserdeczniej.
— Chciałem cię dziś widzieć, kochany panie — rzekł zasiadłszy baron — aby cię uwolnić od poszukiwania jenerałowej Puzonów, o której się nam miałeś dowiedzieć.
— Alboż?... — zapytał, nie kończąc, podczaszyc.
C’est tout trouvé, mamy już ją!
— Jakto? czy może być! — załamując ręce, zawołał zdumiony podczaszyc.
— Za pozwoleniem: — odparł zwolna baron — zrozumiejmy się, mamy ją, to jest wiemy, gdzie się znajduje, a w rękach mieć będziemy, spodziewam się, wkrótce. Nasza policya jest daleko lepiej prowadzona, niż za Igelströma, który, mając w ręku Kilińskiego, dał mu się obałamucić. Posłałem na zwiady i wiemy, co nam było potrzeba.
— Doprawdy? — spytał podczaszyc.
— Tak jest w istocie.
— I gdzie, jeśli wolno spytać, ukrywa się jenerałowa?
— A! najprostsza rzecz! w Warszawie. Nigdzie bezpieczniej utonąć nie można, jak w stolicy.
— Ale nigdzie trudniej też pochwycić wam nie będzie, jak z miasta, jeśli się to ma dokonać bez rozgłosu.
Baron ruszył ramionami.
Nous sommes les maitres! — zawołał — zrobimy, co się nam podoba. Posłaliśmy jeszcze po stanowcze rozkazy do Petersburga, gdy te nadejdą, weźmiemy tę panią, jak się nam podoba, a tymczasem będziemy mieli na oku.
Podczaszyc nie śmiał pytać więcej, aby się nie zdradzić, zamilkł.
— Kochany panie — dodał baron, śmiejąc się — najlepiej czyni, kto z nami jest dobrze, myśmy silni i bądź co bądź panami jesteśmy!
Uderzył go po kolanie poufale.
Avis au lecteur!
— O! tego ja nie potrzebowałem przynajmniej — rzekł podczaszyc — możecie mi oddać tę sprawiedliwość, że byłem zawsze rozsądnym.
— I lepiej ci z tem, nieprawda?
Rozśmieli się obaj. Podczaszyc, nie badając, rad się był czegoś więcej przecie dowiedzieć, nie śmiał.
— No! toście sztuki dokazali — rzekł po chwili — bo ja, choć miałem środki zaczerpnięcia wiadomości, doszedłem tylko do tego, że ślady jej zginęły... zupełnie.
Baron się rozśmiał, coś nucić począł, a potem rzekł znienacka:
— Wszak to krewna wasza, księżna wojewodzina? i bywacie u niej pono dosyć często?
Pytanie, rzucone od niechcenia, byłoby mogło zdradzić podczaszyca, gdyby nie toaleta jego. Bielidło, róż, fałszywe zęby i ściągnięte zmarszczki czyniły fizyognomię jego maską niezbadaną, bez wyrazu. Nie zaczerwienił się więc, nie pobladł, nie zmarszczył i nie drgnął, a baron musiał być przekonany o niewinności jego zupełnej, gdyż, popatrzywszy nań, dodał:
— Czy wojewodzina przyjmuje?
— Nikogo! oprócz mnie, który jej pensyę płacę, a raczej płacić bym powinien — rzekł żartobliwie podczaszyc. — Mnie nawet rzadko dopuszcza do salonu... i pojąć nie mogę, jak ta kobieta, nawykła do świata, w tej samotności wyżyć potrafi.
— W samotności, ale ma przecież kogoś przy sobie? — spytał baron.
— Ja tam nie widziałem nikogo!
— Nigdy?
— Oprócz starych sług.
Benigsen pomyślał, zadumał się i rozmowę uciął na chwilę.
— Ale tam bywasz?
— Muszę, bom jej obowiązany i jest niejako pod moją opieką.
— Ale bliższych stosunków?
— O! nie mam żadnych.
— Wszak to dla niej pono staraliście się o paszport do stolicy?
Podczaszyc zastanowił się, nie był pewny, czy mówił o tem...
— Była chwila, że jakiś projekt miała, tak w istocie... zdaje mi się...
— I nie ma go już teraz?
— Nie wiem.
— Spytajcie się jej o to... służyłbym wam i księżnie z ochotą — dodał baron i wziął za kapelusz.
Podczaszyc odprowadził go do drzwi, potem padł w fotel i zamyślił się. Walczył z sobą, czy miał zdradzić ambasadę, czy wydać na ofiarę tę tajemniczą piękność... i wojewodzinę. Zamyślił się tak, że nie słyszał nawet, jak wszedł Etienne i oznajmił o karecie, która nań czekała.
Podczaszyc bardzo pragnął pojechać zaraz do księżnej, ale już był pewnym, że go szpiegują; odprawił konie i postanowił wymknąć się pieszo, gdy mrok zapadnie znanemi sobie uliczkami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.