Bezimienna/Tom II/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Stary miłośnik płci pięknej znajdował prawdziwą przyjemność w awanturze, która go spotkała; jakkolwiek ona wcale jeszcze nie tknęła go bliżej, ale imaginacyę miał zajętą i romans sobie budował. Jest to zabawa, jak inne.
Zdziwił się niepomału Etienne, gdy jego pan nad wieczorem, starannie obwarowany od kataru, zapragnął wymknąć się pieszo z domu; czynił mu uwagi moralne, ale widząc, że go nie przekona, ograniczył się do westchnienia i przyniesienia futrzanych bucików.
Tak zbrojny podczaszyc przesunął się bardzo ostrożnie pod domostwami i małą furtką wpadł na dziedziniec domu księżnej. Tajemniczo wśliznął się do przedpokoju z sercem bijącem młodzieńczo i zażądał po cichu od starego kamerdynera, aby go natychmiast wprowadził do księżnej. Pora była niezwykła, ale gość tak naglił, że nie sposób się go pozbyć: nalegał, iż interes był najwyższej wagi, i że księżnę koniecznie dziś jeszcze widzieć musi.
Po krótkiem oczekiwaniu otwarły się drzwi i podczaszyc na palcach wszedł do salonu. Mimo bielidła miał tak przestraszoną minę, iż wejrzenie nań przeraziło wojewodzinę, która na niego oczekiwała.
— Mój drogi kuzynie, cóż cię mogło chorego, bo słyszałam, żeś chorował, w takiej porze sprowadzić do mnie?
— Mościa księżno — odparł drżący podczaszyc, zbliżając się ku niej bez przygotowania — opowiem wszystko. Boję się, by mnie nie szpiegowano; wpadłem tylko na chwilkę, będę prosił, aby mnie wypuszczono tylnemi drzwiami...
— Ale cóż się stało?
— Co się stało! Wprost uderzam o przedmiot... Wiem, że jenerałowa Puzonów, której rząd rosyjski poszukuje i chce ją pochwycić, znajduje się u księżnej... Nie wiem, jakie stosunki łączą panią z nią, ale dość mi, byście się nią zajmowali, abym ja się czuł obowiązanym ją ostrzedz. Otóż ambasada odkryła jej pobyt i gotuje się pochwycić!
Wojewodzina załamała ręce i rzuciła się w krzesło. Na chwilę zamilkła, porwała się z siedzenia, wybiegła i powróciła, wiodąc za sobą Helę... tak spokojną i poważną, jakby jej żadne nie groziło niebezpieczeństwo.
Obleczona tym majestatem męstwa i pokoju, była cudownie piękną... Podczaszyc oczu nie mógł od niej oderwać.
— Jestem przyjacielem domu księżnej — odezwał się zmieszany — z tego tytułu daruje mi pani, że, mimo największego dla mnie niebezpieczeństwa, ośmieliłem się przyjść z przestrogą. Trzeba uciekać!
— Czy uciekł kto od swego przeznaczenia? — spytała go Hela obojętnie.
— Ale czekać na grożący cios byłoby... niepojętą obojętnością... byłoby... prawdziwie nie umiem nawet nazwać.
— Mów pan: nieroztropnością — rzekła nieznajoma. — To prawda, — dodała — jestem w położeniu groźnem, a ta, której łasce i dobroci winnam schronienie, pragnie mnie ocalić... bo ja, ja nie mam prawie ochoty wałczyć z losem o ocalenie... ale cóż począć?
— Uciekać! — powtórzył podczaszyc.
— Dokąd?
— Za granicę...
Hela spuściła oczy w ziemię i szepnęła:
— A wszystkie poczciwe myśli, nadzieje... zachody ocaleniu własnemu poświęcić!.
I westchnąwszy, dodała:
— Niech moja dobra opiekunka wyrokuje, ja się poddam jej woli, jej rozkazom.
Podczaszyc napawał się widokiem czarownego zjawiska, był nawet tak poruszony, iż trwogi nieco zapomniał, i nie rachował już na następstwa narażenia się ambasadzie.
— Co mam czynić, mów! — zawołała wojewodzina.
— Dziś się panie przygotujcie do drogi, ale nie trzeba, by w domu domyślano się nawet podróży... jutro, najdalej jutro, należy nocą wyruszyć ku granicy śląskiej i nie zatrzymywać się, aż we Wrocławiu lub Saksonii.
— I wszystko porzucić! wszystko! — smutnie, jakby sama do siebie rzekła Hela, za którą oczyma wodził rozciekawiony podczaszyc.
Co miało znaczyć wszystko? nie wiedział, nie domyślał się, rad był dłużej pozostać i korzystać z tego zbliżenia... ale po chwili wracała trwoga: a nuż się dowiedzą w ambasadzie? a nuż na Sybir wywiozą?
Ten zwrot do normalnego stanu tchórzostwa powszedniego tak był silny, iż podczaszyc mimo tego, co go tu powstrzymywało, począł się żegnać szybko. Powtarzał tylko: — Uciekać! uciekać! uciekać!
Wojewodzina znowu upadła, płacząc, na krzesło, a nim podczaszyc wyszedł, ujrzał u jej kolan klęczącą nieznajomą, która ręce księżnej całowała i twarz swą kryła w jej dłoniach.
— Teraz — rzekł wylękły — do ambasady i... będę dworował im gorliwie, aby się nie domyślili!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.