Bezimienna/Tom II/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Zapukano do drzwi.
Kobieta, siedząca na wyszarzanej kanapce w ciasnym pokoiku przy ulicy Bednarskiej, zajęta cerowaniem starego szalu, który lepsze widział czasy, trzymająca oprócz tego ogromnego kota na kolanach, podniosła głowę zdziwiona i odezwała się:
— Proszę...
Drzwi uchyliły się i w nich przestępujący wysoki próg ostrożnie ukazał się człowieczek obwinięty w szal, otulony szubką zieloną aksamitną z sobolami. Pomiędzy lokami peruki a zawinięciem od spodu zaledwie para oczek szarych widna była, ale sam strój takie wzbudził w kobiecie poszanowanie, iż, faworyta zrzuciwszy z kolan, porwała się z siedzenia i instynktem prawdziwie kobiecym, najprzód pobiegła przejrzeć się w zwierciadle.
Nieubłagane... pokazało jej z całą szczerością nielitośnego przyjaciela, iż wcale na przyjęcie gościa nie była przygotowana; odwróciła się przerażona, chcąc prosić o chwilę czasu, gdy szal opadł z brody gościa i Betina poznała podczaszyca.
Załamała ręce.
— Ty tutaj!
Zdumienie było wielkie... pomyślała nawet, jak wszyscy nieszczęśliwi, którzy w cuda wierzą, iż pierwszego kochanka ruszyło sumienie, że przychodził, litując się nad jej losem, ofiarować jej jeśli nie rękę, to garść pełną.
— Pan tutaj? — powtórzyła z małym waryantem tym razem.
Podczaszyc uśmiechnął się zakłopotany. Pora była brzydka, mimo szalu dostał okropnego kataru, kichał straszliwie, bo w pokoiku było do zbytku gorąco, a kichanie dolegliwem się stawało z powodu maszyneryi, które fizyognomię i całe ciało eleganta podtrzymywały.
— Siadajże... aniele drogi.
Podczaszyc siadł w istocie.
— Widzisz! — zawołała, łamiąc ręce i nie dając mu przyjść do słowa — widzisz dzieło swoje, do czego mnie doprowadziłeś. Patrz: tylko ten pokoik i alkowa... szal ceruję sama!
Podczaszyc ruszył ramionami, ale sumienie go nie ruszyło wcale... oglądał się obojętnie.
— Prawda! — rzekł — strasznie tu paskudnie i słychać...
— To kot! to mój najdroższy anioł kochany... — zapominając się, że co tylko podczaszyca nazwała aniołem, — zawołała Betina.
— Anioł z pazurami! — rzekł podczaszyc, śmiejąc się — wszyscy u was anieli.
— Został mi ten jeden! jedyny!
I przycisnęła go do serca nieszczęśliwego starościna.

— No, ale mówże! co cię sprowadza? co? czy mi dasz pieniędzy?
— Do czego mnie doprowadziłeś!
Podczaszyc, nic nie mówiąc, dobył z jednej kieszeni sakiewkę próżną, schował ją, sięgnął do drugiej, znalazł kilka dukatów i położył na stole.

— Ale jakiż ty jesteś goły! — zawołała, patrząc na dukaty, starościna i powoli chowając je do kieszeni.
Przyznam ci się, że się więcej po tobie spodziewałam, widząc cię przychodzącego do twojej biednej, nieszczęśliwej Betiny....
— A cóż chcesz? I Salomon z próżnego nie naleje — odezwał się podczaszyc. — Mam tymczasem do ciebie prośbę...
Betina uśmiechnęła się, pogroziła mu na nosie.
— O! już — rzekła — już!
— Dalipan niewinną... — mówił podczaszyc. — Znałaś podobno tę, tę osobę, kobietę... z którą się potem ożenił jenerał Puzonów.
Starościna w ręce klasnęła.
— Otóż jest! jak nie znałam! doskonale, ona mnie wszystko była winna, niewdzięczna istota, ale nie umiała korzystać ze szczęścia. Ona, właściwie rzekłszy, była moich nieszczęść przyczyną, ona mi odebrała Puzonowa, ona... z jej przyczyny siedziałam zamknięta, kiedyś mnie uwolnił.
— Nie wiesz co się z nią stało?
— Co się stało? — powtórzyła starościna — ale to była waryatka! Puzonów taki piękny mężczyzna, bogaty, jenerał, ożenił się z nią, a ta mu uciekła i dała się zabić pod Podzamczem.
— Jakto? zabita?
— Kto ją wie! gadali różnie! mówili, że zabita, że mąż ją z doktorem jakimiś czarami do życia przywrócił... kto tam wie... Mówią, że doktór był czarnoksiężnik i dał jej tylko życia na rok, że potem raz, gdy byli z jenerałem, ona się nagle w proch rozsypała...
Podczaszyc zaczął się śmiać.
— Ale tak! — zdziwiona przerwała Betina — cóż to osobliwego, że czary upiora trzymały na świecie... Zresztą ja nie wiem nic... Nie wiem. Ludzie plotą, jakoby ona uciekła od jenerała, ale to bajki, bo pewniej, że, mając życia pożyczanego na rok, czy tam nie wiem na ile czasu, rozsypała się, gdy jej termin przyszedł.
Betina westchnęła.
— Nic nie wiesz więcej?
— Nie, chociaż tak mi ta nieszczęśliwa a głupia jenerałowa stoi na myśli, że ją ciągle widzę przed sobą... Wystawcie sobie, że, na rannem nabożeństwie u Kapucynów będąc, bo ja teraz bardzo jestem pobożna — wzdychając, rzekła starościna — byłabym przysięgła, że ją raz widziałam w ławce. Ale mnie głowa bolała i kręciło się w niej, to też miałam to widzenie osobliwsze, bo mi się zdawało, że ich siedziało obok siebie dwie jednakowe, jedna stara, druga młoda, a młoda miała jakąś czerwoną pręgę na czole...
Podczaszyc siedział na krześle, obojętnie słuchając. Nagle, gdy kończyła Betina, zerwał się jak opętany na nogi, usta wyciągnął, oczy zmrużył, powieki podniósł i, gdy starościna myślała, że kichnie, zawołał głosem ogromnym:
— To ona!
Betina oniemiała.
— Powtórz, powtórz, zaklinam, jak to było z tem widzeniem, jak to było? — wołał podczaszyc — to ciekawe widzenie...
— Ale mówię ci — zmieszana nieco powtórzyła jejmość — że poszłam na ranną mszę do Kapucynów, szaro było w kościele... modliłam się... bo ja się teraz pięknie modlę, ale Pan Bóg ani chce słuchać! Otóż modlę się, jednym razem w ławce widzę dwie jenerałowe, jedna stara... stara, druga młoda... dwoiło mi się w oczach.
— Pręga na czole.
— Czerwona blizna... niby... znak upiora — mówiła z głębokiem przekonaniem starościna — zlękłam się, ale powiadam ci, tak się okrutnie wylękłam, żem zamknęła oczy i po ciemku mówiłam modlitwę długo. Naostatek powoli ze strachem wielkim podnoszę powieki... patrzę... i niema nikogo... ławka próżna.
Oczywiście, że to było tylko widzenie.
Podczaszyc, wysłuchawszy, zaczynał już kłaść szal na szyję.
— Cóż to? już się wybierasz? — zapytała Betina.
— A muszę.
Starościna pochwyciła go za futerko.
— Aniołku mój! czy ty mnie dzisiaj tak opuścisz? czy cię sumienie nie ruszy? Ja jestem twoją ofiarą pogrążoną — (zaczynała powoli szlochać, ale niezgrabnie). — Żebyś ty mi choć pensyjkę jaką wyznaczył regularną... ty nie wiesz, w jakiem położeniu teraz starościna, okradziona, biedna i sama sobie jeść gotuje... w garnku!
Płakała. Podczaszyc ziewał, ale szal okrywał szczęściem ten dowód jego zatwardziałego serca. Niema na świecie okropniejszego widoku nad przypomnienie żywe grzechu młodości, który się zestarzał, któremu wiek odjął urok, poezyę, a narzucił łachmany i nędzę brudną.
Podczaszyc dążył ku drzwiom, coś mrucząc w ten sposób, że się to najrozmaiciej tłómaczyć dawało.
Nareszcie, oblegany ciągle, ręką pożegnał starościnę i kota, wtulił szyję w szal, opiął futerko i wyniósł się, cały zajęty odkryciem niespodziewanem.
Przez okno jeszcze wyglądała za nim Betina, wzdychając.
— Tacy oni wszyscy niegodziwi... tacy... zostawił mi pięć dukatów oberzniętych, a więcej go już moje oczy może oglądać nie będą!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.