Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cicho tam! — ofuknął podczaszyc i dodał: — Betina gdzie?
— Więc to ona ma szukać panu tej blizny! — dało się słyszeć zamiast odpowiedzi.
— Ale ty dziś jesteś nieznośny.
— Ale bo jaśnie pan zapomina też i o podagrze i o kaszlu i o tem, co doktór mówił... Dosyć już mamy tych blizn...
Chwilę krótką trwało milczenie. Zwykłym argumentem podczaszyc rozmowę dokończył, podnosząc głos:
— Odsuń asan szufladkę, weź sobie dwa dukaty, a zostaw mi na toalecie adres do Betiny.
Etienne popatrzał na pana, pokiwał głową, poszedł do szufladki, którą wiadomym kluczem otworzył i zaliczywszy sobie wyznaczone wynagrodzenie, adres żądany napisał.
Spojrzał na zegarek.
— Teraz się pan zdrzemnie, a na porę ja obudzę.
— Tak! tak! — wybąknął już poczynający drzemać podczaszyc — tylko nie zapomnieć... obiad u pani Mniszchowej...
— Dobrze! dobrze.
Etienne przymknął okiennicę i wyśliznął się na palcach.




XXIV.

Zapukano do drzwi.
Kobieta, siedząca na wyszarzanej kanapce w ciasnym pokoiku przy ulicy Bednarskiej, zajęta cerowaniem starego szalu, który lepsze widział czasy, trzymająca oprócz tego ogromnego kota na kolanach, podniosła głowę zdziwiona i odezwała się:
— Proszę...
Drzwi uchyliły się i w nich przestępujący wysoki próg ostrożnie ukazał się człowieczek obwinięty w szal, otulony szubką zieloną aksamitną z sobolami. Pomiędzy lokami peruki a zawinięciem od spodu zaledwie para oczek szarych widna była, ale sam strój takie wzbudził w kobiecie poszanowanie, iż, faworyta zrzuciwszy z kolan,