Bezimienna/Tom II/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Znalazł pokoje puste i, nim o jego przybyciu znać dano, rozpatrywał się w nich. Surowe oblicze salonu nie podobało mu się, meble były czarne, okryte ciemnym aksamitem, ściany pomalowane kolorem pompejańskim i dwa tylko obrazy religijne zdobiły je, przypominając tragiczne sceny z żywota Chrystusa.
— Coś to mi nadto wygląda na klasztor — rzekł do siebie podczaszyc — boję się, żeby księżna nie popadła w dewocyę, ale czułych dusz jest to koniec zwykły: nie mogąc się umizgać do ludzi, wdzięczą się do Pana Boga. Jeśli mi tu przyjdzie pobyć dłużej, dostanę kataru lub nerwowego napadu...
Nagle zaszeleściła suknia jedwabna. Podczaszyc się obrócił i z otwartemi ustami stanął jak wkuty w ziemię. Przez salon przechodziła właśnie słusznego wzrostu kobieta, która mu przypomniała straszliwym sposobem księżny wojewodzinę, gdy była młodą, tak, że z początku nie wiedział, czy nie powinien jej powitać, i czy to nie była cudownie odmłodzona... stryjenka.
Podobieństwo rysów było tak uderzające, iż podczaszyc oniemiał; zauważył w chwili, gdy się przez salon przesuwała, że prześliczna jej twarz była na skroni opasana różową blizną, niby śladem zagojonym cierniowego wieńca.
Podczaszyc nie był wcale skłonnym do marzenia o tragicznych i tajemniczych historyach; ale to zjawisko, które nagle znikło mu z oczu, wprawiło go w zadumę głęboką.
— Kto to mógł być? — zapytał siebie — czy mi wypada o to spytać księżnę, czy milczeć?
W tej chwili, gdy wsparty na stoliku dumał, drzwi otworzyły się powtórnie, i księżna weszła, podczaszyc nie mógł się powstrzymać od porównania tych dwóch twarzy tak niesłychanie do siebie podobnych. Ta tylko była starsza o wiele.
— Przepraszam kochanego kuzyna, żem go fatygowała — odezwała się po przywitaniu księżną — darujcie mi, my biedne kobiety same sobie nigdy w niczem rady dać nie umiemy.
— Ja jestem na usługi, bylem potrafił.
— Ale to bardzo mała rzecz, a ja sama nie jeżdżę nigdzie i postarać się o nią nie potrafię.
Macie stosunki w urzędowym świecie — dodała po chwili — wyróbcie mi... paszporty.
— Dokąd? — zapytał zdziwiony podczaszyc — za granicę?...
— Potrzebuję... potrzebuję być w Petersburgu.
Podczaszyc pośpieszył zapewnić, że mu to przyjdzie z największą łatwością, ale nie krył zdumienia swego, po co księżna, nie mająca żadnych interesów, mogła jechać do Petersburga, dokąd zwykle ci tylko się wybierali, którym dobra skonfiskowano, co je okupić chcieli pokorą lub wystarać się sobie o nadanie cudzych.
— Jeśli mi księżna pozwoli uczynić uwagę, rzekłbym — odezwał się podczaszyc — że to podróż ciężka, długa i nieprzyjemna. Nikt jej nie podejmuje bez konieczności i przymusu, a nie rozumiem, coby księżnę wojewodzinę skłaniać do tego mogło. Jeśli jest interes do zrobienia, mybyśmy go i bez podróży fatygującej przez ambasadora ułatwić potrafili.
Księżna się widocznie zmieszała, spuściła oczy, bawiła się chusteczką i rzekła półgłosem:
— Ja... nie mam interesów... ale... są pewne ważne pobudki, które mnie do tego skłaniają.
Podczaszyc, jeszcze bardziej zdziwiony, w nią się wpatrywał; przyszło mu na myśl, że panie często na starość niepotrzebnie się do polityki mieszają, i uląkł się, by wojewodzinę patryoci jacy nie uwikłali w niebezpieczne roboty... przestraszony więc, nie mogąc się oprzeć domysłom, dodał:
— Nie śmiem dowiadywać się, ani odgadywać powodów, jednakże... gdyby w nich miała udział polityka, losy kraju, ośmieliłbym się uczynić uwagę, że podróż może być nietylko bezskuteczną, ale niebezpieczną.
— O! ja się wcale nie mieszani do polityki — odpowiedziała wojewodzina — bo jestem tego przekonania, że ludziom zdaje się tylko, iż na nią wpływają, gdy w istocie Opatrzność rozrządza fosami narodów.
— A tak, pani! — gorąco dodał podczaszyc, któremu ciężar wielki spadł z piersi — ta cała polityka nasza funta kłaków nie warta... to się na nic wszystko nie zdało.
Po tym wykrzyku nastąpiło milczenie. Podczaszyc im mniej się dowiedział, tem gwałtowniej czegoś dopytać się pragnął.
— Mogę więc rachować na twą usłużność — odezwała się wojewodzina — że paszporty mieć będę.
— Niezawodnie, z ambasadorem widuję się co dnia, lubi mnie, mogę to wyznać śmiało — zawołał podczaszyc — ale raz jeszcze, czy nie mógłbym odradzić podróży tej?
— Nie! — sucho odezwała się księżna.
Nie wypadało się pytać, bo toby już było wścibstwem i niegrzecznością. Stary elegant się ukłonił.
— Dla kogo mam wziąć paszporty? — zapytał posłusznie.
— Dla mnie... Czy można ogólnie wyrazić: z dworem?
— Tak bywało — rzekł podczaszyc — dziś wątpię, wymagają imion i nazwisk towarzyszących osób... koniecznie.
— A więc... ja je panu dam.
To mówiąc, zatrzymała się księżna i powstała.
— Czy zaraz?
— Toby było najlepiej.
Wojewodzina wyszła żywo i zabawiła długą chwilę w swych pokojach. Podczaszyc tymczasem rozmyślał o zjawisku i łamał głowę nad powodem podróży. Przyszło mu nawet na myśl, że, mimo zapewnień wojewodziny, mogła jechać starać się o uwolnienie Ignacego Potockiego, Niemcewicza, Kościuszki... tylko nie Kapostasa... Ruszył ramionami...
— Nie chce mi powiedzieć! to mniejsza! ale ją jednak jeszcze zagadnę! tak! muszę.
Wojewodzina powróciła z kartką w ręku... widocznie zafrasowana.
— A więc — rzekła — jadę ja... jedzie ze mną... rezydentka pani Helena...
Tu jej głosu zabrakło, zarumieniła się, musiała usiąść i, spuściwszy głowę na papier, wyczytała:
— Helena... Swobodowa.
— Jak? jak? — zapytał zapisujący w pugilaresie podczaszyc — Swobodowa, cudzoziemka.
— Czeszka... — cichym głosem dodała księżna. — Moja służąca Maryanna... i stary kamerdyner — wyrzekła pośpiesznie, chowając papier.
— Czeszka? — zapytał podczaszyc — ale jeśli tak jest, to powinna mieć paszport austryacki.
— Nie ma go, bo się urodziła i wychowała w Polsce — śpiesznie znowu odwracając wzrok, wymówiła wojewodzina, okazując mu nieco zniecierpliwienia.
Grzeczny kuzynek złożył pugilares, ale zatrzymał się jeszcze.
— Mościa księżno — rzekł — nie wątpię, że memu szacunkowi i czci dla siebie wierzysz... w imię ich pozwalam sobie raz jeszcze uczynić uwagę, że ta podróż, jeśli nie jest koniecznością, to być może nieprzyjemną i nawet niebezpieczną.
— Ale gdyby koniecznością nie była, czyżbym ją podejmowała? — zapytała wojewodzina.
Podczaszyc zamilkł, nie było co mówić więcej; stary kamerdyner wszedł właśnie, meldując doktora Ernesta Müllera. Księżna prosić kazała.
Ukazanie się doktora zawsze gości rozpędza. Stary młodzieniec wziął kapelusik pod pachę, skłonił się wedle prawideł, pocałował w rękę księżnę i skierował ku drzwiom, w których właśnie ukazała się żółta, pergaminowa twarz doktora Müllera i jego trzcina z gałką złotą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.