Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sce — śpiesznie znowu odwracając wzrok, wymówiła wojewodzina, okazując mu nieco zniecierpliwienia.
Grzeczny kuzynek złożył pugilares, ale zatrzymał się jeszcze.
— Mościa księżno — rzekł — nie wątpię, że memu szacunkowi i czci dla siebie wierzysz... w imię ich pozwalam sobie raz jeszcze uczynić uwagę, że ta podróż, jeśli nie jest koniecznością, to być może nieprzyjemną i nawet niebezpieczną.
— Ale gdyby koniecznością nie była, czyżbym ją podejmowała? — zapytała wojewodzina.
Podczaszyc zamilkł, nie było co mówić więcej; stary kamerdyner wszedł właśnie, meldując doktora Ernesta Müllera. Księżna prosić kazała.
Ukazanie się doktora zawsze gości rozpędza. Stary młodzieniec wziął kapelusik pod pachę, skłonił się wedle prawideł, pocałował w rękę księżnę i skierował ku drzwiom, w których właśnie ukazała się żółta, pergaminowa twarz doktora Müllera i jego trzcina z gałką złotą.




XIX.

Zastał on wojewodzinę po krótkiej rozmowie zarumienioną więcej, niż zwykle, i widocznie zakłopotaną.
— Pani! — rzekł po przywitaniu — pewnie się zdziwisz moim odwiedzinom, nieproszonym na ten raz... ale mnie sprowadza troskliwość o jej dobro i życzliwość prawdziwa...
— A! mój doktorze, wdzięczną ci za nie jestem... mów, proszę, o co chodzi.
— Dowiaduję się — zniżając głos, rzekł doktór — iż pani wybierasz się do Petersburga. Czy to być może?
Była chwila milczenia.
— Tak jest — odparła wojewodzina, wzdychając.
— Czy pani jedziesz sama?
— Jak to rozumiesz?
— Z kim? bo przecież nie... — zawahał się — nie z jenerałową.
— Mówmy więc otwarcie, gdyś tę drażliwą strunę