Nie mam imienia. Dziko surowa mnie glina Wilgotnej izby zrodziła.
Lud nędzny, lud przeklęty — to moja rodzina.
Lecz z piersi mi wybucha żywym ogniem — siła!
Modląc się, chodzi za mną jeden Anioł biały, I karzeł chodzi złośliwy.
A myśl pędzi przez góry, urwiska i skały,
Jak Mazepa, u konia zhukanego grzywy.
Zagadką nienawiści jestem i miłości, Siły i słodkiej niemocy.
Przepaść nęci mnie zgrozą, i nęcą ciemności,
A do pieszczoty dziecka drżę wśród cichej nocy.
Kiedy w progi mojego poddasza zawita Niedola, wtedy się śmieję!
I kiedy wyszydzona jestem i pobita,
Bez wsparcia, bez pociechy — i wtedy się śmieję!
Lecz płaczę, kiedy widzę starce w pracy drżące, Nad nędzą łaknących płaczę,
Nad dziećmi, co tak więdną jako trawy schnące,
I nad bolów bez głosu całym światem — płaczę.
A gdy serce łez więcej pomieścić nie zdoła W śpiew dziki, i w śpiew zuchwały,
Co piersi mi rozrywa i ust krzykiem woła, —
Duszę mą całą rzucam w kawały, w kawały!
Nie dbam czy mnie kto słucha. I gdy zazdrość natrze, Gdy mściwe chwyci oręże,
Wyzywająca losy — idę i nie patrzę,
A grot zatrutej strzały nigdy mnie nie sięże!