Barani Kożuszek/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Barani Kożuszek
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tegoż dnia, w poobiedniej godzinie, hrabia W. po krótkiej syeście, do której był nawykł za granicą, właśnie ze schodów powoli się spuszczał, mając wsiąść do powozu, który nań czekał, gdy w przyćmionej sieni domu przy Miodowej ulicy, w którym mieszkał, z kąta występujący człek odarty, wyglądający na żebraka, zastąpił mu drogę.
Hrabia był bardzo szczodrym. Wygrywał tysiącami, ale też dukatami rzucał, nie licząc.
Sięgnął do kamizelki, w której zawsze nosił kulfony oberznięte i srebro, aby się pozbyć natręta, gdy usłyszał śmiech znany i zadrżał.
Głos ten już nie pierwszy raz słyszał w życiu.
Żebrak przybliżył się do niego, tak, że hrabia ze wstrętem się cofnął.
— Czego chcesz? — zawołał grubiańsko — precz mi!
I na ziemię upadający słychać było pieniądz, który zadźwięczał i potoczył się. Nikt go nie podniósł.
— Chcę z szanownym hrabią mieć chwileczkę rozmowy — odezwał się głos jakiś szyderski. — Słóweczko tylko; nie zatrzymam długo i na banczek dużo czasu zostanie. Mam prośbę i radę: prośbę bardzo pilną, radę bardzo zdrową. Hrabiemu się tak całe życie wiodło szczęśliwie, że oto z ubogiego litewskiego szlachetki zostałeś magnatem, grywałeś z królami i poogrywałeś królów. Masz pełne szkatuły dyamentów. Pora umizgów i bałamuctw dla pana przeszła. Waćpan kobietom na nic się nie zdałeś i one panu już obojętne byćby powinny. Gra u kobiet dla początkujących szulerów, no to jeszcze; ale dla takiego wytrawnego...
— Co to ma znaczyć? pójdziesz ty precz? — zawołał rozgniewany hrabia.
— Pójdę precz, ale słówko jeszcze, dokończyć muszę — rzekł żebrak — we własnym pańskim interesie. Pan masz już kości stare, a jeśli nie przestaniesz grywać u Loiski i do niej swoich sprowadzać... tak mi Boże dopomóż, kości te ci połamię... Ja, czy kto inny... nie ujdziesz cało!
Hrabia chciał krzyknąć na swą służbę, lecz z gniewem głos mu w gardle uwiązł.
— Słówko tylko, panie hrabio, słówko — dokończył żebrak. — Rada moja pochodzi ze szczerej troskliwości o drogie zdroweczko jego. Poco się narażać na leżenie w łóżku, smarowania i stratę czasu! Niech pan zerwie z tą kobietą, proszę bardzo, i żeby noga jego nie postała w jej demu.
— Juraś, Juraś! — począł wołać hrabia.
Żebrak przyskoczył do niego.
— Nim Juraś nadejdzie, raz jeszcze, panie hrabio, od tego domu wara!
— Cóż to ma znaczyć? — krzyknął w pasyi hrabia, szamocząc się i usiłując wyrwać zastępującemu drogę żebrakowi.
— To znaczy, że ja, słyszysz?... ja, Barani kożuszek, rozkazuję ci, abyś mi się nie ważył tam chodzić! Tłómacz to sobie jak chcesz... nie posłuchasz... zobaczysz skutki.
Hrabia powtórnie krzyknął na służbę, lecz nim ta usłyszeć go mogła i zdołała nadbiedz, żebrak się wyrwał z sieni w ulicę i zniknął.
Czas jakiś pan hrabia stał, trzęsąc się z gniewu cały i ochota go odpadła siąść do powozu. Zawrócił się na górę. Był tak poruszony, że musiał siąść w fotelu, aby wydychać gniew i kazał sobie podać szklankę limonady.
Służbie, zapóźno nadbiegającej, nie powiedział o co chodziło, bo wstyd mu się do tego przyznać było. Awantury tej nie pojmował. Wprawdzie kilka razy go w ulicy już Barani ów kożuszek w sposób bardzo przykry interpelował, ale ta napaść była dlań niezrozumiałą.
Uledz groźbie, czy nie zważać na nią?... Sam nie wiedział, jak postąpić. Radby iść na przebój, bo w salonie Loiski gra była wygodną, swobodną, a on panem. Lecz z drugiej strony dobijać się o nią, narażając na niebezpieczeństwo życie, nie było warto. Hrabia miał do wyboru grę u siebie i w wielu domach dystyngowanych, gdzie go przyjmowano z największą grzecznością, zapraszano, pojono i karmiono.
Siedział jakiś czas w krześle, dopił limonady, uspokoił się i rezultatem krótkiego namysłu było, że bilecikiem suchym, zimnym, nie bardzo zrozumiałym przeprosił panią pseudo-kasztelanową, iż służyć jej nie może. Nie obiecywał się nawet na dzień inny.
Tajemnicza ta jakaś groźba uczyniła na nim głębokie wrażenie. Grubiaństwem się brzydził; lubił dobre towarzystwo, a dom Loiski nie był jedyny.
Żebrak, mieszający się do spraw tej kobiety, której położenie i tak było dwuznacznem bardzo, ostatecznie go zniechęcił.
Barani kożuszek, wymknąwszy się z kamienicy, w której czas jakiś czatował na hrabiego, pobiegł Miodową, nie oglądając się, i w pierwszą uliczkę ciaśniejszą, jaka mu się nadarzyła, rzucił się, nie chcąc być postrzeżonym.
Nie zważał na to, iż o kilka kroków od domu stało dwóch ludzi, którzy szli za nim już oddawna, ale zdaleka i ostrożnie. Zobaczywszy go wymykającego się, pośpieszyli wnet za nim, szepcząc i trzymając się w takiem oddaleniu, aby go z oczów nie stracili. Nim za żebrakiem skręcili w uliczkę, dwóch innych, poszeptawszy coś, przyłączyło się do nich.
Wszyscy razem pogonili.
Żebrak jednak czy się gdzie do domu jakiego skrył, czy ich zmylił w inny sposób, w uliczce się już im nie pokazał. Napróżno kłusem pędzili, do bram zaglądając tu i owdzie... zginął im, jakby poszedł wskroś ziemi.
Zadyszani, hajduk i ci, których on prowadził, zatrzymali się nareszcie, pot ocierając z czoła.
— Licho go wie, gdzieś w kamienicy przysiadł — rzekł ten, który dowodził.
Drudzy głowami trzęśli z pewnem powątpiewaniem.
— Nie, ale bo ja mówiłem zaraz — odezwał się jeden — najlepiej było we drzwiach schwycić, zakneblować gębę i poprowadzić.
— Gdzie? na Miodowej? — odparł hajduk. — Żebyś ty mu nie wiem jak gębę prędko zatykał, krzykuby był narobił... Zbiegowisko, awantura! A on swoich ma i byliby go obronili a odbili. Tak i potemby już się miał na baczności. Z nim tak nie można, tylko kiedy brać, to na pewniaka. Jak się raz nie uda, przepadło.
Towarzysze zdawali się być tegoż przekonania i zamilkli.
Stali jeszcze skonfundowani, gdy z blizkiej kamienicy, poświstując, z rękami w kieszeniach, wyszedł krokiem powolnym Juliaszek. Miał krótką fajeczkę w gębie, czuprynę na bakier, a obie ręce w kieszeniach i minę gęstą. To dym puszczał z gęby, to świstał. Stanął i począł się przypatrywać towarzystwu, które, na widok przybysza tego, milcząc zaczęło sobie dawać do rozejścia się znaki.
— Słuchaj, Szczepka — odezwał się nagle Juliaszek do jednego z nich — mnie się widzi, coś musieliście tu zgubić, co tak nos spuszczacie w dół. Hę? jabym wam pomógł szukać. Dwuzłotówkę, czy talara?
Hajduk spojrzał nań pogardliwie.
— Patrzaj-no go, jaki mi! A co ty tu nosa wścibiasz? Patrz, by ci go, smarkaczu jakiś, nie utarli.
— Doprawdy! — rozśmiał się łobuz — a tom nie wiedział, że wy się i do tego zdali? Proszę ja kogo? Że konieście kradli na Pradze i że was trzymali za to w kryminale, tom słyszał.... ale o nosach....
Hajduk chciał się zrazu rzucić na niego, lecz się pomiarkował.
— Ej! gębe ci zamaluję, ty psiawiaro! — bąknął.
— A to wy i gęby malujecie? — odparł ze śmiechem Juliaszek, nie ruszając się z miejsca i stojąc rozkraczony. Żebym ja tyle rzeczy umiał, co wy, nacoby mi z latarką chodzić.
— To szelma — zamruczał drugi.
Juliaszek tymczasem dalej drwił:
— To bo nic innego nie będzie, tylko wy pewnie za kotem pędziliście, bom ja go widział, jak umykał. Czuł, że koło niego kuso, wlazł na mur, z muru na dach, i pewnie się tam nogą na ucho skrobie, myśląc, jakie to niezdarne chłopy, co we czterech jednemu kotowi rady nie dali i to jeszcze staremu.
— Słysz! — szepnął jeden — on coś wie.
— Aże, będziesz ty takie nogi miał, żebyś go dogonił — rzekł hajduk.
Juliaszek świstał.
— Żebyście wy mnie do pomocy wzięli — rzekł — to nietylko kota, alebyście barana byli upolowali.
Stojący trącili się łokciami.
— Wie łajdak, jak Boga kocham.
Towarzysz hajduka, który miał tabakierkę w ręku i ciągle nią obracał, zaczął się zwolna zbliżać do Juliaszka, inni zostali opodal.
Poczęstował chłopca naprzód tabaką; ten nie odmówił, zażył, kichnął i sam sobie powiedział: na zdrowieczko.
— Słuchaj, Juliaszek, ty wiesz, za kim my szli? — rzekł cicho.
— A juściż.
— Mogłoby ci się co okroić, hę? Gdzie on przepadł?
— E! e! gdzie, teraz już szukaj wiatru po polu; drapnął aż się kurzyło. Ale co wam daremnie po mieście za nim wałęsać się? Niech mi da ten — wskazał na hajduka — dwuzłotówkę, to powiem wam, gdzie go znajdziecie.
Tabakierka poszła na radę do hajduka. Szeptali długo.
— To frant, drwi. Oszuka nas — mówił hajduk.
Juliaszek, któremu fajka zgasła, począł ognia krzesać spokojnie. Po naradzie tabakierka wróciła do niego.
— Powiesz, gdzie go szukać?
— Dwa złote! ani dydka nie ustąpię. Już kiedy fortunę robić szelmostwem, to przynajmniej żeby człek miał chleb na starość.
Po nowej naradzie złożyli się chciwi połowu na dwuzłotówkę drobnemi miedziakami i Juliaszek, skrupulatnie obliczywszy pieniądze, a związawszy je w węzełek u koszuli, przybrał minę bardzo seryo. Mówił pocichu, nachylając się, zasłaniając ręką, i tak jakby największą zwierzał tajemnicę.
— Po mieście się za nim włóczyć darmo. Tu jest, tu go niema, swoich wszędzie znajdzie, którzy go ochronią i skryją. Wprost idźcie do dnia na Pragę, trzeci dom od mostu w prawo, u Szmula Zadarnogi ma kwaterę. Na noc tam zawsze powraca, a na zaraniu go znajdziecie pewniakiem i macie w garści.
Słuchali pilno, spoglądając na siebie, wierząc i wątpiąc.
Wprawdzie Szmula Zadarnogę znał hajduk, lecz budziło to w nim podejrzenie, iż właśnie on z tym Szmulem miał do czynienia niegdyś w sprawie koni skradzionych, do czego przyznać mu się było niemiło.
Inni uwierzyli informacyi i wzięli ją do serca, umawiając się już o zasadzkę.
Juliaszek, który miał na sznurku uwiązaną rzepę, dobył ją z powagą z za pazuchy, jakby zegarka, popatrzył na nią, i kłaniając się zgromadzeniu, zawołał:
— Czołem panom moim, bo już godzina moja, w której ekwipaż powinien być gotów. Zatem submituję się.
I poszedł.
Pozostali długo jeszcze rozprawiali nad wyprawą na Pragę.
Juliaszek tymczasem pobiegł żywo, ale nie do teatru.
Domyślał się, że w rogu ulicy Krochmalnej o mroku może się spotkać z Baranim kożuszkiem, powracającym do domu, i tu pod parkanem obrał sobie stanowisko, ręce obie głęboko za pazuchę wcisnąwszy, aby im ciepło było.
Lecz mrok nadszedł i noc się zbliżała, a Baraniego kożuszka nie było. Więc, choć godzina teatralna nadeszła, Juliaszek z miejsca nie ustąpił, ziewał, drzemał, próbował fajkę palić, nareszcie siadłszy na ziemi, usnął ze znużenia, a gdy się obudził... już gdzieć na zegarze północ biła. Powlókł się do domu.
Barani kożuszek dnia tego wcześniej niż zwykle, ale inną drogą, dostał się do kamienicy i zastał już przestraszonego Macieja, który na progu czatował. Zobaczywszy go, odetchnął lżej.
— Napędziłeś mi jegomość strachu — rzekł. — Toż to po mieście za wami gonią i szukają was. Chcą porwać i zamknąć. Na Boga ukrzyżowanego, choć tydzień trzeba w domu posiedzieć!
Starzec, nic nie odpowiadając, poszedł się rozdziewać i po chwili dopiero, na górę już z pomocą sługi drapiąc się po schodach, rzekł z niechęcią:
— Daj ty mi pokój, czas najgorętszy. Komuby tam w głowie było mnie ścigać? Bałamuctwo i po wszystkiem.
Opowiadanie szczegółowe Macieja nie zdawało się go ustraszać.
— Co ma być, będzie — rzekł krótko — a swoje robić potrzeba.
Tego wieczora na stoliku, pomiędzy drukami sznurkiem związanemi, znalazł się list i kartka, jakiemiś cyframi zapisana, którą Kożuszek raz i drugi odczytał.
Kazał się Maciejowi o brzasku obudzić.
Nazajutrz próżne były zaklęcia i prośby starego sługi, który poprzysięgał, że na swe uszy słyszał, iż się na niego nasadzeni ludzie zmawiali.
— Muszę iść, daremna rzecz — odparł posępnie Kożuszek. — Pan Bóg mnie dotąd łaską swą obraniał, nic mi się i teraz nie stanie.
Za odchodzącym Maciej rozpaczliwie ręce załamał. Popatrzył w ulicę i postrzegł, że stary jednak z większą niż zwykle ostrożnością ku miastu kroczył, stając i naprzód się rozpatrując.
W istocie zrana przynajmniej nie miał się czego obawiać, bo zwiedzeni przez Juliaszka ludzie, którzy się na pochwycenie go uwzięli, wszyscy wynieśli się czatować nań na Pradze.
Barani kożuszek, jak codzień, najprzód poszedł do kościoła Bernardynów, gdzie przed bocznym ołtarzem Matki Boskiej Bolesnej mszy św. na klęczkach wysłuchał z pobożnością wielką. Mszę odprawiał dobrze mu znajomy ojciec Pankracy, za którym powlókł się do zakrystyi. Tu u progu postawszy, póki się ksiądz nie rozebrał i nie odmówił pacierzy, przywitał się z nim, całując go w rękę, i razem poszli do celi.
Ojciec Pankracy, wesołej i rumianej twarzy, która pochodzenie jego ludowe zdradzała, był lat średnich, zażywny, krzepki i odpowiadał w zupełności temu typowi Bernardyna, jakim zakon ten ulubiony powszechnie u nas słynął.
Gdzieindziej wyśmiewano i spotwarzano zakony, które powstały z reguły św. Franciszka z Assyżu, ale u nas one tak się nadawały do charakteru narodowego, do obyczaju, do humoru, iż przy całej swej rubaszności i niepozorności, więcej może dla utrzymania religijnego uczucia i zaszczepienia cnót chrześciańskich zrobiły, niż inne, uczeńsze daleko i wyżej stojące w opinii świata.
Kwestarz, jeżdżący za jałmużną, woził obrazki dla dzieci, ale razem i pokrzepiające słowo Boże dla starych, otuchę wesołą i miłościwy uśmiech, a nadzieję w opatrzności Bożej. Posępnego Bernardyna trudno było spotkać, wymyślnym też żaden nie był. Znaczniejsza ich część pochodziła ze stanu mieszczańskiego i z ludu, wszędzie im dobrze było, a chłód, głód i razowy chleb znosili, nie krzywiąc się i nie skarżąc. W pałacu i w chacie Bernardyn był równie miłym gościem.
Na ambonie mieli więcej swobody słowa, mówili od serca, bo na uczoność nie chorowali. Byli to prostaczkowie, ale serdeczni, a sercem się więcej jedna Boga i ludzi, niż mądrością.
Takim był i ojciec Pankracy, chłopskie niegdyś dziecko na Mazurach, trochę demagog, niewielki przyjaciel możnych, na kazalnicy śmiały obrońca biedaków.
Ta śmiałość jego właśnie pozyskała mu serce Kożuszka, gdy go usłyszał każącego przeciwko zepsuciu wieku, zbytkom, rozwiązłości, dumie możnych i t. p.
Poprzyjaźnili się z sobą i Ojciec Pankracy, wysłuchawszy starego spowiedzi, poznawszy żywot jego, przywiązał się do biednego dziwaka.
Z nim jednym Kożuszek był zupełnie otwartym, mógł mówić, szukać u niego rady, żądać pociechy. Bernardyn zabierał go często do swej celi i nie dając mu ani się gniewać, ani unosić, starał się, jak mógł, w żart wszystko obracać. Stary o wielu rzeczach dowiadywał się od księdza, a teraz ksiądz znowu czerpał z niego, bo Kożuszek miał stosunki z dosyć czynnymi sejmu członkami.
Wprawdzie punkt widzenia obu wiele się różnił. Ojciec Pankracy, z czysto chrześciańskiego stanowiska, wszystkie obroty świata tego za błahe uważał; Kożuszek zapalał się do reform, wierząc w ich skuteczność. Według pierwszego, Pan Bóg tylko mógł złe na dobre zmienić i starczyło modlitwy, aby wybrnąć z toni; Kożuszek sądził, że człowiek sam ratować się był obowiązany, a Pana Boga tylko o pomoc prosić i błogosławieństwo.
Jednakże Bernardyn chwilami interesował się i robotą ludzką; budziła w nim ciekawość taką, jak stawiane przez dzieci budki z kart.
Gdy do celi jego weszli, a ojcu kawę przyniesiono, bo tego zbytku sobie mógł pozwolić dawny gwardyan — zaprosił gościa, aby przysiadł.
— No, masz tam co nowego? — zapytał wesoło Pankracy.
— Co wy u mnie, ojcze, nowego chcecie znaleźć, krom jakiej nowej zgryzoty — rzekł stary.
— Kto czego szuka, to znajduje — rozśmiał się ojciec. — Wy bo polujecie na to.
— Nie z dobrej woli — odezwał się Kożuszek. — Życie mnie na te łowy popędziło. Co mam robić? Własnej mojej biedzie zaradzić nie mogę, niech się na co ludziom przydam.
Bernardyn posilał się, spoglądając na niego.
— No — rzekł — słyszę tam coś o starostwach radzą. Będzie z tego kwasu dużo i hałasu! Panis bene merentium, a to był panis bene... czołgancium i nagroda za upodlenie. Dobrze im tak! przyszła godzina sprawiedliwości! Lepiej to na obronę i wojsko obrócić, niż na sukienki i fantazye jejmościanek.
— Właśniem ja tu zaszedł nie po co do ojca, tylko przypominając przyszłe kazanie. Z zamku tu zawsze ktoś przyjdzie, niechże jegomość im rżnie verba veritatis i napędza, aby kraj i siebie ratowali, a póki czas, życie odmienili. Dużo jest poczciwych, którzy dobrego chcą, ale od siebie naprawy rzeczypospolitej poczynać nie myślą. W sejmie głosują dobrze i koszulę z siebie oddać gotowi, ale potem bankietują i ostatni też grosz przepijają, przejedzą lub przegrają.
— To prawda, ale mój ty miły Kożuszyno — odezwał się Bernardyn — ty z nich kapucynów i bernardynów zrobić nie potrafisz. Ułomność ludzka! Świętych mało!
— O świętych i mowy niema — rzekł Kożuszek — ale żeby choć bydlętami być przestali.
— Srogi-bo jesteś! — rozśmiał się Bernardyn.
— Bo czas sroższy nademnie! Gdy się rzeczpospolita nanowo ugruntuje i nic jej grozić nie będzie — zawołał Kożuszek — naówczas niech już sobie i bankietują, a teraz... wara. Nam wór włożyć i głowy posypać popiołem, aby winy dawne zmazać.
— No, no — przebąknął ojciec Pankracy, czysto po polsku zamykając rozmowę. — Jakoś to będzie.
Kożuszek skręcił się na siedzeniu niespokojny; coś jeszcze chciał mówić i nie śmiał. Cały ten wstęp był widocznie tylko przyczepiony, aby ułatwić postscriptum.
Wstał z krzesła i przyszedł rękaw ojca Pankracego pocałować.
— Ojczuniu! — szepnął. — Sił mi nie staje. Gdzie mogę i jak mogę, staram się, aby od tej kobiety nieszczęsnej ludzi odstraszyć i poodpędzać; ale nie do wszystkich ja mogę dostąpić. Ona drugich pogubi, a oni ją do ostatecznej zguby przywiodą. Rozumiecie mnie, wiecie.
— No, wiem, wiem! — rzekł bernardyn — ale cóż ja na to mogę poradzić?
— Możecie — odparł stary. — Do tego domu ciśnie się też osób wiele, do których wy przystęp macie. Możecie ostrzegać.
Stary zadumał się.
— W ostatku — dodał — choćby przyszło z kazalnicy.
— Bój-że się ty Boga! a cóż ja z kazalnicy mogę powiedzieć?
— Możecie tak tę jaskinię zatracenia odmalować, aby ją ludzie poznali i wstydzili się tam nogą stąpić.
Pankracy schylonego pocałował w głowę i począł spokojnie:
— Nie unoście się, nie wymagajcie rzeczy niemożliwych, a w tem, co czynicie, miejcie miarę, liczcie się z czasem.
Gdy to mówił, stary ścisnął ręce z wyrazem rozpaczliwym. Łzy mu się potoczyły po twarzy i rzewnie płakać a zanosić się zaczął. Szlochaniem tem przerwał mowę ojcu, który zamiast go nawracać, zaczął pocieszać.
— We wszystkiem cierpliwości potrzeba, mój drogi.
— Cierpię! — odparł z za łez stary.
Dał mu się trochę wypłakać ksiądz Pankracy i zażywszy tabaki, a popatrzywszy na stojącego przed sobą, zcicha już począł z innej beczki.
— Ja miałem też was szukać — rzekł — aby ostrzedz. Lękam się, aby was nie poturbowano. Nadto o Kożuszku w mieście gadają i mnóstwo z tych, którymeście ostro publicznie przycięli, skarży się i odgraża. Zmitygujcie się, przycupnijcie trochę, nie pokazujcie się tak często w ulicach. Niech o was zapomną.
Stary począł głową trząść.
— Nie mogę — rzekł krótko.
— A jeżeli się porwą na was i, uchowaj Boże, uwiężą? — zawołał Bernardyn — wszakże wówczas wcale już nic robić nie będziecie mogli.
— Wola Boża! — obojętnie odezwał się Kożuszek. — Jeżeli mnie co spotka z dopustu Opatrzności, będę wiedział, iż mi to było przeznaczone, a sam sobie wędzidła nakładać nie mogę.
Ksiądz znowu ciekawie nań popatrzył, poszeptał coś pocichu, ręce wsunął w szerokie rękawy habitu i biernie czekał końca rozmowy.
Stary też niezupełnem jej powodzeniem zdawał się zniechęcony. Zbliżył się do Pankracego, pocałował rękaw i zwolna ku drzwiom celi zmierzał.
Na pożegnanie rzucił mu ksiądz jeszcze:
— Miej miłosierdzie nad sobą!
W korytarzu Kożuszek zwolnił kroku, powlókł się smutny do krzyża, który zobaczył w końcu jego na ścianie, ukląkł przed nim, pomodlił się i wyszedł nareszcie z klasztoru na zwykłą swą pielgrzymkę.
Dnia tego była właśnie sesya sejmowa i niektórzy posłowie, niektóre panie, posiedzeń i mów ciekawe, którym przyklaskiwały z galeryi, już się zbierać zaczynali. Około zamku widać było stojące gromadki pieszych i zachodzące powozy.
Ruch ten był znaczny, bo i na przekupniach nie zbywało, przynoszących posiłek dla zgłodniałych i napój dla uznojonych. Stała i straż wojskowa w bramie. Konno też podjeżdżali niektórzy, w mundurach kawaleryi narodowej.
Dla człowieka tak już osławionego i mianego na oku, jak ów żebrak, zbliżenie się do zamku było najniebezpieczniejszem, bo tu go lada kto mógł wskazać i dać wziąć pod wartę.
Barani kożuszek jednak, wcale tem nieustraszony, popatrzywszy dokoła, wprost się skierował ku zamkowi.
Na pół drogi od Bernardynów napędził go Juliaszek.
— Na miłego Boga! — począł, targając go za połę — ja was od wczoraj wieczora szukam, gonię... dobrze, żem złapał. Zmiłujcie się, nie pokazujcie w ulicy, bo za wami chodzą i szukają. Wczoraj, gdyście z Miodowej szli, o mało was nie pochwycili. Słyszałem, jak się zmawiali. Odprawiłem ich na Pragę, szukać wiatru w polu, ale te szelmy powrócą. Ktoś im wyznaczył nagrodę, żeby was wydali marszałkowskiej straży.
Żebrak słuchał, zżymając ramiona.
— Śni ci się chyba.
Juliaszek począł się niecierpliwić.
— Coby mi się miało śnić? cóżbym ja miał kłamać? — zawołał.
Obojętność jakąś i zniechęcenie widać było w starcu. Stał, zadumał się, dobył z kieszeni dwuzłotówkę, wcisnął ją Juliaszkowi i rzekł chłodno:
— No, no, bądź spokojny! Mnie oni nie wezmą łatwo.
Juliaszek stał uparty, wskazując w lewo.
— Na Krochmalną! idźcie do domu, powiadam wam.
To naleganie poczciwego chłopaka złamało wreszcie starego; zawrócił się od zamku, do którego już dążył, i wolnym krokiem posunął się na Stare miasto.
Juliaszek pozostał jeszcze na placu, rozglądając się, czy wracających z Pragi nie zobaczy.
Dnia tego Barani kożuszek nie pokazał się w mieście. Zwiedzeni przez chłopca ludzie wrócili, kłócąc się, z Pragi, i odgrażając, że łobuza kłamcę ukarzą. Niełatwo było jednak tak zwinnego i przebiegłego ulicznika pochwycić.
Pan Maciej zdziwił się i ucieszył, gdy zawczasu zobaczył powracającego pana, który, zrzuciwszy swe przebranie, siadł czytać i pisać listy i już dnia tego z domu się nie ruszył.
Nazajutrz stary nie wyszedł także, lecz z południa już mu tęskno i nudno było. Mrucząc, chodził po izbach, siadał, brał papiery i książki, i rzucał je natychmiast. Nałóg włóczęgi ulicznej, tego napastowania ludzi i wylewania żółci, która się w nim zbierała, odpoczynek ten coraz nieszczęśliwszym czynił.
Trzeciego dnia, mimo słoty, mimo próśb Macieja, nic go już wstrzymać nie mogło. Zrana zbiegł ze schodów, przywdział swój żebraczy ubiór i z gorączkowym pośpiechem wybiegł w ulicę.
Sługa tego dnia nie miał ochoty wyjść na miasto; został w kuchni, pocieszając się narzekaniem przed gospodynią na dziwactwo pańskie. Tak dzień cały upłynął.
Trafiało się, że Barani kożuszek wracał o dobrym zmroku, ale bardzo rzadko w nocy.
Wieczorem więc Maciej, dopilnowawszy, aby jedzenie było gotowe, oczekiwał go z coraz rosnącą niecierpliwością. Godzina zwykła minęła. Deszcz ustał, niebo się wypogodziło, na zegarach biła dziesiąta — a Barani kożuszek nie powracał.
Niepokój wielki ogarnął Macieja. Nie mógł wytrzymać już w kuchni, wdział opończę i poszedł na miasto. Nie umiejąc odgadnąć, gdzieby miał szukać pana, puścił się naoślep. Więcej mu może szło o to, aby się ruchem odurzyć, niżby się czego dowiedział... bo i nie miał u kogo dostać języka. Po drodze rozpatrywał się w przechodniach, czy gdzie nie spotka opóźnionego, i dostał się tak aż do teatru.
Dnia tego było właśnie widowisko i ścisk około niego znaczny. Obojętnem okiem rozpatrując się w tłumie wrzawliwej służby, która oczekiwała na panów, Maciej postrzegł Juliaszka, widzianego w gospodzie na Marywillu.
Chłopiec stał pod ścianą ze swą latarką, z rękami na piersiach założonemi, z czołem zmarszczonem, zły i smutny. Zwykła nawet gadatliwość go opuściła i choć go gawiedź zaczepiała, nie odpowiadał.
Wtem i on, przypomniawszy pewnie sobie Macieja, a widząc go wpatrującego się w siebie, poruszył się żywo.
— A co? — zawołał, prostując się — a co? Te szelmy na swojem postawiły. Pamiętacie, co mówiliśmy o Baranim kożuszku?
Na wspomnienie to Maciej aż poskoczył ku niemu.
— Cóż? co się stało? — zawołał.
— Pochwycili go i oddali marszałkowskim — począł Juliaszek. — O! teraz ztamtąd dobyć go nie będzie łatwo. Zalał on wielu sadła za skórę... pomszczą się na nim.
Maciej stał, ręce załamawszy.
— Co ty pleciesz? czy to może być?
Juliaszek się obejrzał dokoła, bo już na nich patrzano i słuchano. Odciągnął starego na stronę i począł żywo:
— Wzieni go, wzieni! ale im i sam w ręce wlazł, powiadam wam. Wychodzili posłowie z sejmu, wybrał sobie dycht miejsce pod wrotyma i począł po swojemu ich witać. Ja tam mało którego znam, ale kilku wiem jak się zwą. Uczepił się naprzód pana Jezierskiego i coś mu dociął; potem szedł ten krzykacz... tego wszyscy znają, Suchorzewski, a tu trafiła kosa na kamień... bo to i gardło ma i gębę, a i rąk za pasem nie trzyma. Ten go sam zaraz za kołnierz ułapił, a silna bestya, i jak wrzaśnie na wartę... pochwycili starego w mig i poprowadzili.
— Gdzie? dokąd?
— Kto ich wie? pewno nie gdzieindziej, tylko do marszałkowskiego więzienia. Ztamtąd go i dyabeł nie dobędzie. A jak się ludzie dowiedzą, że Barani kożuszek w kozie, dopiero się sypną oskarżenia. Chyba go żywego ztamtąd nie puszczą.
— Jezu miłosierny! Cóż tu począć — zawołał Maciej.
Juliaszek, widząc taki żal i trwogę w starym, przestał mówić; przyglądał mu się tylko, usiłując odgadnąć, jaki węzeł mógł łączyć tego, wcale porządnie odzianego, człeka z tym Baranim kożuszkiem odartym.
Wprawdzie dwie dwuzłotówki, które otrzymał od żebraka, głupich mu myśli napędziły do głowy, ale do ładu z niemi jakoś przyjść nie mógł. Rad się był czegoś dowiedzieć o tym żebraku, ku któremu czuł pociąg szczególny — i zapomniawszy o swej latarce, choć godzina wychodzenia z teatru zbliżała się, przystał do Macieja, nie opuszczając go.
Stary sługa w pierwszej chwili nie mógł się opamiętać, co mu czynić wypadało; Juliaszek to z twarzy jego wyczytał i targnąwszy za połę, szepnął:
— Chodźmy-no, jegomościuniu, na stronę. Tu ludzi siła.
Tak obezwładnionego żalem Macieja odciągnął precz od teatru, w pusty ulicy zakątek.
Chłopak był bystry, uczuł, że mu się naprzód potrzeba wytłómaczyć temu nieznajomemu, dlaczego mu Barani kożuszek nie był obojętnym.
— Widzi pan — rzekł zcicha — ten poczciwy stary dał mi dwa razy po dwuzłotówce. Serce ma dobre... żal mi go, jakby ojca rodzonego.
Spojrzał w oczy Maciejowi, ale ten stał, nie słuchając i nie widząc nic, i tylko dźwięk głosu chłopca obił mu się o uszy.
— Cóż tu począć? — bąknął. — Do kogo iść?
Chłopak głową potrząsał.
— Tego ja nie wiem — rzekł — ale mi się widzi, że go dobyć z pod ich klucza chyba nie będzie można. Na niego dawno zęby ostrzyli, gotowi go nie wiem o co obwinić. Powiesić, może nie powieszą, ale wyświecić z miasta i smagać... to nie chybi.
Maciej stał długo, w myślach zatopiony; spojrzał na chłopca.
— Widziałeś sam jak go brali? — spytał.
— Jak na was patrzę!
W pierwszej chwili chciał zaraz iść do więzienia marszałkowskiego stary sługa, ale godzina była późna, przystęp niepodobny. Przytem obawiał się zdradzić pana.
Nierychło mu na myśl przyszło, o czem wiedział dobrze, iż Kożuszek w blizkich był z ojcem Pankracym stosunkach. Jedynym ratunkiem więc było naprzód dać wiedzieć Bernardynowi, potem jednemu z tych posłów, z którymi Kożuszek się znosił.
Tego dnia jednak nic już poczynać nie było można, ani się do klasztoru dostać, ani do żadnego z tych, których rankami u pana widywał.
Trzeba było z rozdartem sercem powracać do domu i czekać ranka.
W brudnej izbie, o jednem zakratowanem oknie, okrytem kurzem i nieprzepuszczającem światła — na garści słomy w kącie leżał Barani kożuszek. Nie był tu sam; na ławce pod oknem siedział z rękami w kieszeniach, z krótką fajką w gębie, człek jakiś w odartej opończy, z pod której widać było odzież, dawniej dosyć wykwintną, ale zszarzaną i zabłoconą. Ten, sam do siebie coś mówiąc ciągle, rękami różne gesta robił, jakby z nim rozmawiał i przekonać go się starał. Spuścisty wąs czarny zakrywał mu część wielką twarzy i spadał na dawno niegoloną brodę.
Ostry dym tytuniu zmuszał go do ciągłego plucia.
Mruczenie niewyraźne czasami przechodziło w szept, którego wyrywały się dobitniej okrutne przekleństwa.
W drugim kącie izby spała w nędznym przyodziewku kobieta, z głową związaną chustą wielką, tak spokojnie chrapiąc, jakby była we własnym domu. Dwóch obdartusów, oglądając się, szeptało coś żywo, jakby się naradzali. Czasem jeden z nich palcem wskazywał na okno, drugi na drzwi.
W ciemnych zakątkach izby, pełnej zaduchu i wyziewów jakichś, przylgłych do ścian, bo powietrza nigdy nic nie poruszało, chyba chwilowe drzwi otwarcie — szarzały inne jeszcze nieruchome postacie, jakby senne lub skostniałe.
Światła w izbie nie było, z korytarza tylko przez szybę, oprawioną we drzwiach, wdzierał się słaby promyk jakiejś latarki i na bliższych przedmiotach migotał.
Barani kożuszek na przegniłej i wyleżałej słomie, wsparty na ręku, odpoczywać się zdawał, oczyma wodząc po towarzyszach swego więzienia, jakby oni go więcej obchodzili niż dola własna. Na tę zdawał się być zupełnie obojętnym.
Z nich zaś żaden ani nań patrzył. Mruczenie tego, który siedząc na ławie, sam z sobą rozprawiał, chrapanie śpiących, westchnienia ich przez sen — milczenie niekiedy przerywały. W korytarzu nie słychać było chodu straży. Zdala turkot głuchy powozów dochodził.
Oprócz tego, który z sobą bardzo żywo monolog prowadził, reszta więźniów zdawała się już do nocnego zabierać spoczynku. Ci dwaj, co się naradzali pocichu, przysiedli, poobwijawszy się w opończe, bo izba, mimo dusznego powietrza, była chłodną.
Kożuszek nie spał. Na bladej jego twarzy widać było politowanie, które wzbudzali w nim współwięźniowie. Czasem uśmieszek jakiś dziwny przemknął po bladych zaschłych wargach i zmieniał się w wyraz boleści.
W korytarzu zaszłapało i zabrzęczało... Oczy i uszy tych, co jeszcze nie spali, zwróciły się ku drzwiom. Kręcono kluczem w zamku. Niepokój ogarnął więźniów. Kobieta śpiąca przebudziła się i krzyknęła:
— Bodaj cię dyabli porwali!
Drzwi na zawiasach się ruszyły, dwóch pachołków weszło, rozglądając się, do izby. Pierwszy z nich trzymał kaganek w ręku. Oczyma szukali czegoś po kątach.
Jeden z nich spostrzegł leżącego staruszka i nogą go kopnął.
— Wstawaj!
Kożuszek, na rękach się sparłszy, z ciężkością mógł się dźwignąć, lecz był posłuszny. Zaledwie się podniósł, gdy obaj pachołkowie, słowa nie rzekłszy, chwycili go pod ręce, szarpnęli nim i ledwie mu dawszy zdjąć z ziemi kij i czapkę, ponieśli go ku drzwiom.
Wszyscy więźniowie pozrywali się z barłogów, spoglądając przestraszeni, czy którego z nich ten sam los nie spotka; ale wnet drzwi się już zatrzasnęły i ciemność poprzednia wróciła.
Kożuszek nie zdawał się ani zdziwiony, ani przelękły; nie spytał w korytarzu, co z nim robić myślą. Pachołkowie popchnęli go — szedł.
Jeden z nich w ciemnych przejściach przyświecał; zakręcili się w korytarzu raz i drugi, potem na schody prowadziła droga i na korytarz znowu.
Tu drzwi jedne kredą naznaczone były ogromnym numerem czwartym. Pierwszy pachołek je otworzył. Weszli do przedpokoju, w którym na ławce siedział w półuśpiony, chudy, niby żołnierz, niby sługa sądowy.
Na widok wchodzących ziewnął i wyciągnął się.
Przez półotwarte drzwi widać było izbę oświetloną. Wskazał na nią. Pachołkowie popchnęli więźnia, a sami pozostali za drzwiami.
Kożuszek znalazł się w pustej, dużej sali, w pośrodku której stał ogromny stół, papierami, kałamarzami i fascykułami zarzucony.
Nikogo tu nie było, oprócz przy jednej świeczce z zieloną umbrelką, w krześle starem, wyślizganą skórą obitem, chudego człeka, który czapkę miał na uszy zaciśniętą i futerko na ramionach.
Drzemał, czy siedział zamyślony; dopiero gdy drzwi zamknięcie i chód posłyszał, zerwał się, rękę do oczów przyłożył, popatrzył chwilę i zaczął zbliżać się do więźnia, mierząc go oczyma zaczerwienionemi i błyszczącemi jak u kota.
Chudy był, słuszny, przygarbiony, twarzy pociągłej, a dolna warga w ustach zwieszała mu się przerosła, nawpół rozcięta, z pod rzadkiego wąsa, dając twarzy wyraz dumny i srogi.
Warga ta i krwawe oczy były najwybitniejszemi rysami twarzy. Nos mały, przyklepany, płaski, zaledwie był widoczny.
Otulając się futrem, milczący urzędnik stanął, popatrzył, obszedł dokoła więźnia i powróciwszy do krzesła, rozsiadłszy się w niem, chrząknął i począł:
— Sam tu! bliżej!
Głos miał ochrypły, rozkazujący, szeleszczący w gardle a ostry.
— Coś zacz?
Stary pomilczał chwilę.
— Barani kożuszek.
— Ja ci tu dam Barani kożuszek, złodzieju ty jakiś! włóczęgo! żebraku! Coś zacz?
Żebrak milczał dość długo.
— Powiedz mi pan wprzódy, za co mnie uwięziono? — odezwał się.
Okrutne uderzenie pięścią w stół było oznaką, że indagator wpadł w gniew wściekły. Oczy mu jeszcze bardziej krwią zapłynęły.
— Ja cię zasiec każę, w kajdany okuć, łotrze jakiś!
— Cóżem zrobił? — spokojnie począł żebrak.
Rzucił się w krześle badający i całe krzesło sobą poruszył, aż zaskrzypiało.
— Nie gniewaj się, miłościwy panie — począł zwolna nieustraszony żebrak. — Jestem biedny człek, pokutujący za grzechy, modlący się, proszący Boga za siebie i za takich, jak ja, grzesznych ludzi. Złego nie zrobiłem nic. Powiedzcie mi, za co mnie wzięto?
Badający mruczał coś niezrozumiałego sam do siebie.
— Ty mi się dopiero wyspowiadasz, jak krwią spłyniesz pod rózgami — począł, dwie ściśnięte pięście podnosząc mu do twarzy. — Patrzajcie go, to on tu mnie badać będzie i inkwirować!
Zaśmiał się dziko i powtórzył:
— Coś zacz? Zbieg? Poddany czyj?
— Niczyj poddany, sługa Boży — odparł Kożuszek.
Zimna krew, z jaką odpowiadał żebrak, do wściekłości prawie pobudziła indagatora. Brakło mu za pewne czasu na dłuższe badanie i to jeszcze niecierpliwość zwiększało.
— Będziesz mi ty gadał? zbóju, łotrze!
Żebrak milczał.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, porwał się z siedzenia badający; ale po namyśle padł na nie znowu. Spojrzał na stojącego starca, spotkał wzrok jego spokojny, twarz, jakiej może między tymi, których codzień mu przyprowadzano, nie widywał i wielki gniew zwolna ustąpił osłupieniu i ciekawości.
Nowe połajanie i groźba w ustach mu zamarły.
Żebrak skorzystał z tego przestanku i zaczął głosem podniesionym:
— Sądzicie wy mnie dziś niewinnego, ale Bóg kiedyś was też sądzić będzie i spyta może: Jakeście to obchodzili się z tymi, których ja braćmi nazywałem moimi? Zowiecie mnie łotrem, zbójem i wszelkiemi imionami plugawemi, choć o mnie nie wiecie nic i nie uczyniłem nic, abym na to zasłużył. Włóczęgą jestem... tak; ale i Apostołowie, uczniowie Chrystusowi, włóczęgami się stali, dla opowiadania ewangelii. Spytajcie o mnie ludzi. Słowa Bożego opowiadać nie śmiem, bom sam nędzny grzesznik, ale co mówię, tego się przed sądem Bożym nie powstydzę.
Instygator aż się pochylił, słuchając. Zdumienie z osłupieniem prawie graniczące, zmieniło mu rysy. Warga ogromna zwisła bardziej jeszcze, oczy wyskakiwały z powiek.
Gdy Kożuszek mówić przestał, nie odezwał się już. Zasłuchany był i czekał.
— Jestem człowiek niewinny — dodał Kożuszek. — Nie mam się na kogo powołać, bo mnie tu nie zna nikt; ale zaświadczy za mną spowiednik i dobrodziej mój, ojciec Pankracy u Bernardynów, żem nie żaden zbój, ani złoczyńca.
Znowu obaj milczeli. Instygator zadumał się, zmarszczył i powtórzył, lecz znacznie złagodzonym tonem:
— Ale coś zacz?
Żebrak poruszył ramionami.
— Pokutnik biedny.
Posłyszawszy tę odpowiedź zrezygnowaną, badający popatrzył długo na Kożuszka, ramionami dźwignął, plunął i rozśmiał się.
— Fiksat! — zamruczał i w ręce uderzył.
Weszli pachołkowie. Skinął na nich, obwijając się w futerko, indagator, czapkę nacisnął na uszy i wyszedł, stukając drzwiami.
Barani kożuszek poszedł dalej do smrodliwej izby i dawnych towarzyszów.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .