Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w odartej opończy, z pod której widać było odzież, dawniej dosyć wykwintną, ale zszarzaną i zabłoconą. Ten, sam do siebie coś mówiąc ciągle, rękami różne gesta robił, jakby z nim rozmawiał i przekonać go się starał. Spuścisty wąs czarny zakrywał mu część wielką twarzy i spadał na dawno niegoloną brodę.
Ostry dym tytuniu zmuszał go do ciągłego plucia.
Mruczenie niewyraźne czasami przechodziło w szept, którego wyrywały się dobitniej okrutne przekleństwa.
W drugim kącie izby spała w nędznym przyodziewku kobieta, z głową związaną chustą wielką, tak spokojnie chrapiąc, jakby była we własnym domu. Dwóch obdartusów, oglądając się, szeptało coś żywo, jakby się naradzali. Czasem jeden z nich palcem wskazywał na okno, drugi na drzwi.
W ciemnych zakątkach izby, pełnej zaduchu i wyziewów jakichś, przylgłych do ścian, bo powietrza nigdy nic nie poruszało, chyba chwilowe drzwi otwarcie — szarzały inne jeszcze nieruchome postacie, jakby senne lub skostniałe.
Światła w izbie nie było, z korytarza tylko przez szybę, oprawioną we drzwiach, wdzierał się słaby promyk jakiejś latarki i na bliższych przedmiotach migotał.
Barani kożuszek na przegniłej i wyleżałej słomie, wsparty na ręku, odpoczywać się zdawał, oczyma wodząc po towarzyszach swego więzienia, jakby oni go więcej obchodzili niż dola własna. Na tę zdawał się być zupełnie obojętnym.
Z nich zaś żaden ani nań patrzył. Mruczenie