Bajka o Żelaznym Wilku/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Bajka o Żelaznym Wilku
Podtytuł z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Jan Rembowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Wrócił Królowi strach przed Wilkami o tron swój, o państwo, o dzieci... Znowu nie spał po nocach, wykradał się cichaczem z pałacu, sprawdzał wartujące straże, błądził po olbrzymich murach, oglądał baszty warowne. — I nieraz, patrząc na zębate krawędzie twierdzy, na skaliste załomy granitowych ścian, wydawało mu się, że to nie kamienie i cegły, lecz ogromne wilczysko, — cały wieniec wilków układł się dokoła jego pałacu i czyha na chwilę sposobną...
Czerwone światełka w oknach strażnic wydawały mu się wówczas krwawemi ślepiami bestji, czoła krępych wież — podniesionemi łbami potworów. Chwytał się Król ręką za spotniałe skronie, przysłuchiwał z natężeniem, czy nie usłyszy nagle głuchego wycia, i oglądał bezradnie wokoło, czy nie ujrzy żywego człowieka... Na szczęście zawsze gdzieś w pobliżu zdarzał się w takich chwilach wierny Bączuś.
— Wrócimy już chyba, Miłościwy Panie, do komnat! Zimno. Rosa wilgotna dostaje się pod kubrak wiernego sługi Waszej Królewskiej Mości... a szatni nie chcą mu za nic użyczyć na takie wyprawy gronostajowego płaszcza! — żartował wesołek, pociągając ze czcią i tkliwością za koniec królewskiego rękawa.
— Pójdziemy. Mury są mocne, a Strażnik Koronny pilnuje ich dobrze... Może nawet... za dobrze!... Możeby lepiej bramy narozcież otworzyć albo... przenieść się gdzieindziej... na otwarte miejsce!
— Dawniej mówiłeś co innego.
Bączuś zwiesił głowę.
— To prawda. Omyliłem się. Ale dawniej było też co innego. Dzieci były małe, Wilki potężne. Od czasu jednak pamiętnej porażki jakoś o nich ucichło. Podobno i w ich dziedzinach źle się dzieje, utracili naczelnika...
Król drgnął.
— Kiedyż to było? — zwrócił się żywo do wesołka.
— Tego nie wiem, ale słyszałem niedawno... W dodatku... — ciągnął dalej cichym głosem — królewięta dorosły...
— Nie mam następcy! — mruknął Król. — Ten umie grać jeno na gęślikach!...
— Zato zięć... O dzielnego zięcia będzie nam nie trudno... Mamy królewnę, że na całym świecie poszukać!... A może zgłosi się ten rycerz, co to zgładził Władcę Wschodu i Zachodu i pomoc nam przyniósł... Może już się zgłaszał, tylko zastał... bramę zamkniętą, bo pan Tatura go dobrowolnie nie wpuści, o nie!
— I dobrze zrobi! Za nic na świecie!... Ty nie wiesz, że to był On!...
— Kto?
— Wilk Żelazny!... — wyrzekł Król drżącym głosem.
Bączuś za głowę się schwycił. Teraz zrozumiał, dla czego Król tak marszczył brwi i chmurzył się przy najmniejszym napomknieniu o zbawcy-rycerzu.
Dawno zauważyli to dworacy i rycerstwo, cichaczem więc tylko rozmawiali między sobą o dziwnym wydarzeniu, o złych skutkach, jakie może wywołać złamanie obietnicy królewskiej. — Czarny rycerz w zbroi żelaznej wyrastał w ich opowiadaniach na dziw, na cud. Rychło dowiedziała się o nim z półsłówek panien dworskich królewna.
I nieraz w noc miesięczną, stojąc na pałacowym spowitym w róże balkonie, opierała główkę o chłodny marmur balustrady, patrzała w złudne tumany srebrnej poświaty w dole i rozmyślała o rycerzu, który zbawił państwo, ale nią pogardził...
Tymczasem poza murami zamku bardzo źle dziać się zaczęło.
Wojna, wyjazd Króla, tajemnicza porażka nieprzyjaciela, obietnica królewska, poruszyły cały naród. Omawiano wypadki po lepiankach, dworkach i zamkach. Wszyscy nic dobrego nie wróżyli ze złamania królewskiego słowa, chociaż byli tacy, co mówili:
— Niech śpi licho!... Niewiadomo, co nas czeka! Może będzie lepiej, niż jest, a może gorzej!
Włościaństwo wspomniało nagle obiecane i również nie dotrzymane zmiany praw:
— A rycerz to ta pewnie był chłop, bo przecie i prostemu ludowi Król pozwolił ubiegać się o zwycięstwo... Więc pewnie był chłop, ale panowie zataili to i uciskają nas w dalszym ciągu... Onby nas uwolnił!
I zaczęły się znowu tu i owdzie napady na rycerskie zameczki i pożary pańskich dworów i stert i śpichlerzy. Rycerze również urządzali karne wyprawy na podejrzane włości.
W całym państwie powstały rozruchy, mała wojna domowa, o której wieści przedarły się wreszcie i przez pilnie strzeżone przez Taturę mury zamkowe.
Król, trawiony niepokojem i zgryzotą, nie wiedział, co robić. Uciekał więc po dawnemu na wieżę astrologa i szukał wśród gwiazd zapomnienia o rzeczach ziemskich. Ale i tam przerażały go nieoczekiwane zjawiska. Wśród wielkich pędzących w nieskończoności ciał ukazała się nagle jakaś gwiazda nieznana i gołym okiem niedostrzegalna, która leciała z szaloną szybkością w kierunku wszystkim przeciwnym po drodze niewiadomej, nieobliczalnej i światy całe gasiła w przelocie. Nawet sam Dydko utracił zwykłą pewność siebie.
— Jest to gwiazda szalona i nauka nie ma nad nią władzy. Jej fluidy są w stanie zamętu. Sama nie wie, co robi, i może nawet pęknąć!
— A wtedy co?
— Wtedy świat cały zaleje deszcz ognisty!...
Poruszony Król dnia tego nie jadł wcale wieczerzy. Jego bladość i zamyślenie zauważyła nawet Królowa:
— Co ci jest? Nie jesz, chudniesz, mizerniejesz!... Poznać cię nie mogę!... Dlaczego nie wezwiesz medyków? Wezwij medyka Frycza, on mi dał wyborne pigułki od otyłości!
Ustąpił Król i kazał wezwać medyka Frycza. Ten długo opukiwał, osłuchiwał Króla, liczył puls, kazał sobie pokazywać język i długo kiwał głową znacząco, wreszcie powiedział, że Król musi się przedewszystkim wyrzec astrologa Dydki i brać proszki trzy razy dziennie, za których skutek on ręczy.
Król na proszki się zgodził, ale Dydki nie chciał się wyrzec, choć Królowa bardzo nań powstawała i wyrzucała mu, że gubi państwo.
Dopiero królewna pogodziła rodziców. Upadła ojcu do nóg i, objąwszy białemi rękami wychudłe jego kolana, zaszeptała:
— Ojcze, niech już będzie co chce... abyś tylko był zdrów, abyś żył i królował... Niech już ten rycerz będzie jaki chce! Dotrzymaj obietnicy!... Ogłoś, niech zjawi się, a wyjdę za niego!
Zadrżał Król, łzy mu napłynęły do oczu i, gładząc ręką ciemną główkę ukochaną, powtarzał:
— Ach, ty nie wiesz, nie wiesz! To niemożliwe!
— Przecież nie jest... trędowaty, boby nie był taki silny! — dowodziła królewna.
Król kiwał głową, aż mu się siwa broda przelewała na piersiach jak woda.
— Dla czego się nie zgadzasz, jeżeli dziewczyna chce tego... Wiano damy jej przyzwoite... Pewnie jaki chudopachołek... Więc królestwa nie ośmieli się prosić, damy mu, co będziemy uważali za stosowne... — nalegała Królowa.
— Nawet najgorszy potwór, Miłościwy Panie, nie oprze się jej, ułagodzi go ona! Będzie jeździć na nim jak na smoku! — dogadywał wesoło Bączuś. — A zresztą co to szkodzi spróbować!
Po długich naradach i namysłach ustąpił wreszcie Król i wysłał na cztery strony świata heroldów, wzywając zbawcę państwa, aby — ktokolwiek jest — stawił się na zamku.
— Niechby to nawet był Żelazny Wilk! — pocieszał Króla towarzyszący mu w bezsennych godzinach Bączuś. — Postawisz mu za warunek, aby ogłosił... nowe prawa dla ludu! Złamie sobie, Najjaśniejszy Panie, na nich ząb... Oh, złamie!... Bo albo rycerstwo go znienawidzi, albo wieśniacy mu rogów przytrą... Rządzić, to nie tosamo co rabować, jak to robił dotychczas! O nie!... Uspokój się, Miłościwy Królu, wszystko będzie dobrze!
Z porady tegoż Bączusia Król kazał bramy zamku otworzyć, aby każdy miał doń łatwy dostęp. Długo opierał się temu Tatura i nawet odmówił wykonania rozkazu. Gdy jednak rozgniewany Król zagroził mu sądem rycerstwa, ustąpił Strażnik Koronny, gdyż czuł, że wszędzie ma dużo niechętnych.
Pocichu jednak podwoił załogę zamku, brata wysłał do dóbr swych, aby tam gromadził i uzbrajał na wszelki wypadek poddanych oraz wasali. Sam włóczył się wciąż posępny po zamku, zaglądał do wszystkich zakątków, rozpytywał się podejrzliwie o każdą rzecz, wnikał w każdą sprawę i tak ostro karał najmniejsze naruszenie przepisów, że rzucił postrach na wszystkich, nawet na dworskie panie i panny.
Nieszczęśliwego ogrodniczka, którego przydybał jakiejś nocy w pobliżu pałacu, kazał obić ponownie, zakuć w łańcuchy i rzucić do lochu. Piwniczemu zabronił wydawać więcej dla kucharzy piwa pod pretekstem, że ci mają nosy za czerwone i że zbyt słone dają potrawy...
— A sól pobudza krew, od czego bywają zwady!...
Królewiczowi zrobił uwagę, że za dużo gra na gęślikach, zamiast ćwiczyć się we władaniu orężem. Nawet zadarł z astrologiem Dydką i pogroził mu odebraniem rury oszklonej, jeśli będzie tak często zwracał ją na ziemię.
— Nie rzecz gwiaździarzy wglądać w to, co się dzieje tutaj. W dodatku to są moje włości, zdobyte w twardej służbie Króla Pana, i nie pozwolę tam nikomu się wtrącać!
W godzinach przedpołudniowych, kiedy największa ciżba gości i czołobitników napływała do tak długo niedostępnego zamku, stawał Tatura na dziedzińcu tuż przed strzelistemi ścieżajami bramy wjazdowej, oparty łokciem na swym długim mieczu, i zjadliwym spojrzeniem ścigał każdego przybysza. A na kim choć na chwilkę spoczęły złośliwe jego źrenice, temu wydało się, że spotkał się z bazyliszkiem.
Mimo to ludzi przybywało z dnia na dzień coraz więcej. Przybywali konno i zbrojno rycerze, panowie, wojownicy najemni, szukając zajęcia albo wyroku w swych zatargach, zajazdach, sporach granicznych; szli chłopi i mieszczanie, niosąc skargi na ucisk, na pobory, na biedę swą odwieczną; przychodzili rzemieślnicy, przekupnie, awanturnicy, komedjanci i arfiarze, ofiarując swoje usługi.
Ożył Król, ożył dwór. Zapełnił się wielki przedsionek zamkowy ludem orężnym, w salach zawrzał gwar ludzkiego roju, — zaskrzypiały w kancelarjach pióra pisarzy na pargaminach królewskich ukazów. Królowa w gronie pań i kawalerów przechadzała się po alejach ogrodu albo wysiadywała na galerjach pałacu, patrzała na barwne tłumy, falujące na dziedzińcach, i śmiała się z kawalerskich żartów. Królewicz Jaś ciekawie kręcił się wśród gości, a królewna, ukryta na wysokim balkonie, przytuliwszy ciemną główkę do rzeźbionej kolumny, godzinami nieraz wpatrywała się w ciemną paszczę bramy, czy nie jedzie rycerz...
Dnie mijały, a rycerz nie zjawiał się. Natomiast spostrzegła, że rycerz Tatura często zerka w jej stronę, więc chowała się w cieniu coraz staranniej, gdyż bała się rycerza okrutnie.
Aż pewnego razu zabrzmiały nad bramą trąby miedziane tak przeraźliwie, a potym nastała taka dziwna cisza, że królewna odrazu domyśliła się, co się stało. Pobladła i przycisnęła ręką rozedrgane serce. Ale przezwyciężyła się natychmiast, wyprostowała i, nie odpowiadając nic pannom dworskim, które otoczyły ją ze szczebiotaniem, wyszła spokojnie i otwarcie na balkon.
Pośrodku podworca stał na koniu rycerz w czarnej zbroi z złotą gwiazdą nad czołem. Na twarzy miał spuszczoną straszliwą przyłbicę w kształcie paszczy wilczej, goły miecz żelazny w ręku i szarą skórę wilczą, zarzuconą przez plecy, a spiętą złotemi pazurami na prawym ramieniu. Dwuch giermków w wilczych szłykach futrzanych na głowach, w wilczych płowych futrach, z krótkiemi mieczami, połyskującemi jak srebro, ze skórzanemi okrągłemi tarczami przed piersią, stało poza rycerzem, a przed nim dwaj heroldowie w czerwonych szytych złotem jedwabiach.
— Wilcy... Wilcy! — szemrali dworacy, wylęgając tłumnie na pałacowe schody.
— On!... Poznajemy go! — szeptali ci, co widzieli rycerza zbawcę na pobojowisku.
— Napewno on! — twierdzili ci, co słyszeli o nim od naocznych świadków.
Marszałek dworu podszedł dostojnie do nieznajomego i poprosił go grzecznie, aby raczył zsiąść z rumaka, wypocząć z uciążliwej drogi, powiedzieć, kto zacz jest i poco przybywa, a przedewszystkim, żeby uchylił przyłbicy. — Ale rycerz odpowiedział, że uczyni to tylko przed obliczem królewskim. Wtedy wszyscy domyślili się, o co chodzi.
Kiedy Król i Królowa, odziani w gronostaje, w gronie dworzan, rycerstwa i niewiast ukazali się wreszcie na schodach, ucichł wrzask trąb i szmer głosów. Rycerz uczynił należny ukłon mieczem i położył goły brzeszczot przed sobą na łęku siodła.
Król chwilkę przyglądał się rycerzowi.
Tak! To był on!... Tasama zbroja czarna, tasama straszna przyłbica, tasama wyniosła postawa i tasama złota gwiazda nad czołem!
— Skąd przybywasz, zacny gościu? Dlaczego nie schodzisz z twardego siodła? Chłodne podcienia mego domu czekają na cię życzliwie. Podczaszowie już nalewają kruże miodu i wina, a białogłowy gotują wdzięczne uśmiechy... Cokolwiek sprowadza cię, wypocznij i pokrzep się, zanim powitamy radośnie nowiny, jakie przynosisz!... — zaczął Król drżącym głosem.
— Nie mogę, Potężny i Miłościwy Panie, ani zsiąść z konia, ani miecza mego do pochwy włożyć, ani unieść przyłbicy, aby zażyć z weselem gościnności Twojej, zanim nie potwierdzisz danej mi obietnicy... — zabrzmiał z żelaznej zbroi jak z pustej beczki głos jakiś dziwny, a wszystkim dobrze znany.
Król wyprostował się, Królowa wydęła wargi, a wszyscy ciekawie wyciągnęli szyje.
— Nie powtarzam nigdy dwa razy słów moich i nie cofam moich obietnic! — odpowiedział Król chmurnie, przypominając sobie naraz daną chłopom przysięgę. — Możesz więc śmiało, rycerzu, podnieść swoją przyłbicę. Miecz zaś zachowaj, skoro chcesz... Przedewszystkim pragnę wraz z memi dworzany i domowniki ujrzeć twarz mego zbawcy i przyszłego zięcia!... — dokończył ciszej.
— A wyjdę stąd, jakom przyszedł, bez szkody na zdrowiu i życiu? Przyrzecz mi, wspaniałomyślny Monarcho...
— Ależ tak! Wyjdziesz niezwłocznie, kiedy będziesz chciał... albo zostaniesz z nami dowolnie... — odparł zdziwiony Król.
— Obdarujemy cię, jakeśmy to obiecali! — wtrąciła szybko Królowa. — Nagroda nasza przejdzie twoje oczekiwanie!
— Będzie zgodna z naszym pierwszym postanowieniem! — potwierdził Król.
Rycerz wahał się chwilkę; wreszcie szepnął.
— Trzymam za słowo Waszą Królewską Mość! Proszę pamiętać!...
Miecz u boku zawiesił i odsunął zatrzask przyłbicy. Rozwarła się straszliwa paszczęka i wyjrzały zeń... rumiane policzki i rude wąsiska — rycerza Rondla.
— Rondel!... A to uciecha!... A to psota!... To ci figiel!... — wybuchnęli niewstrzymanym śmiechem dworzanie.
Król wszakże skinął ręką:
— Cóż to za niewczesny żart, Mości Panie?! — spytał gniewnie.
— To doprawdy byłem ja... To wcale nie żart... Należy mi się, Miłościwy Monarcho, zgodnie z obietnicą... Przecie każdy... bez względu na stan i pochodzenie... — bąkał zmieszany trochę rycerz.
Wkrótce jednak nabrał znowu ducha i, widząc zamyślenie i wahanie się pary królewskiej, groźnie nalegał:
— Wasza Królewska Mość po trzykroć obiecała!.. Nie godzi się łamać świętego słowa, nawet danego takiemu jak ja chudopachołkowi... głowę nadstawiałem w walce z rudobrodym olbrzymem... Życie łacno utracić mogłem... Należy mi się... Będę posłusznym i kochającym zięciem i królestwem będę rządził rozumnie! Zresztą już po wszystkim... Wasza Królewska Mość wobec wszystkich stanów potwierdził swoją obietnicę... Któż, jeżeli nie ja, zwalił rudobrodego Władcę Wschodu i Zachodu!... Jeżeli znajdzie się taki, niech wyjdzie, wyzywam go na ostre!
Miecz ogromny z pochwy wyciągnął i podparł się w bok lewą ręką. Król patrzał nań z odrazą, ale wciąż wahał się. Królewna cicho płakała na swoim balkonie, ukrywszy twarz w dłoniach.
Wtym na puste przed rycerzem miejsce wyskoczył... Bączuś. Zrobił ruch swoją grzechotką niby mieczem przed samym pyskiem zakutego w żelazo rumaka, koń potrząsł głową i parsknął, rycerz ściągnął cugle.
— Kłamiesz, panie Rondel, kłamiesz bezczelnie! — wołał tymczasem wesołek. — Jeżeli kto zabił Władcę Wschodu i Zachodu, to prędzej ja, bo obaj przecie w czasie boju leżeliśmy razem dobrze schowani w krzakach!
— Precz, błaźnie!... — zawołał z rozdrażnieniem Rondel, najeżdżając koniem na Bączusia. — Żądam sądu... Żądam zadośćuczynienia!
Bączuś zręcznie uciekał i bił jednocześnie grzechotką konia po chrapach, tak że ten łeb zadzierał i spinał się.
— Czyż pozwolicie tak hańbić marnemu wesołkowi honor całego rycerstwa?! — zwracał się Rondel do obecnych, daremnie siląc się dosięgnąć przeciwnika mieczem. Nikt się jednak mu na pomoc nie ruszył; przeciwnie, na znak Strażnika Tatury, straż pociągnęła od bramy i zaczęła samozwańca otaczać...
— Stójcie, stójcie! — zawołał Król. — Niech obaj opowiedzą, jak było!
— A tak, że kiedy zaczęliśmy uciekać, to uciekałem i ja za drugiemi, wiodąc królewicza za sobą, aż wpadliśmy w krzaki, gdzie konie nasze potknęły się o jakąś przeszkodę i spadliśmy... Okazało się, że w krzakach leżał imci pan Rondel i to o jego zbroję potknęły się nasze rumaki! Niech królewicz poświadczy...
— Byłem ranny!... Tylcem siekiery dostałem po szyszaku!... — jęknął Rondel.
— Co więc znaczy obecne przebranie!?
— Łaski, Królu Panie!
Już go jednak straż otoczyła i już żołnierze chwytali konia za cugle.
— Łaski!... — bąknął raz jeszcze Rondel. — Już się to nigdy, Królu Panie Miłościwy, nie zdarzy!... Dźwignąć się chciałem z nicestwa, odważyłem się targnąć na pomysł tak srogi. Ale mię niegodnego puść swobodnie, bo słaby jestem i nieudolny... Pachołkiem zostanę ci wiernym do grobowej deski! Wszak darowałeś mi zawczasu bezkarność postępku... Nie naruszaj dla mnie, marnego robaka, świętego słowa swojego!...
Król zmarszczył brew i machnął ręką.
— Puśćcie go!
Odwrócił się i odszedł w głąb pałacu, a Rondel nawrócił pośpiesznie do bramy wśród szyderstw i śmiechów.
Dopiero za mostem podniósł głowę, odwrócił się i pogroził pięścią żartownisiom.
— Zapamiętajcie sobie! Zapamiętajcie!... Przecież, chamy, o mało nie zostałem waszym panem! Lizalibyście mi wtedy buty, oho!... Nie zapomnę wam tego, nie!... Zaskomlisz jeszcze, Bączusiu obrzydły, zapiszczysz pod mą nogą, jak mysz pod miotłą... Na kolanach wejdziesz, dumna królewno, do mego namiotu... Zobaczysz!... Zapłacę, wszystkim wam zapłacę!
Wtym z murów cisnął ktoś nań mokrą szmatę, trafiła mu w hełm, rozplasnęła się i owinęła dookoła szyszaka i twarzy.
— Witaj, żonkosiu! Oto wianuszek rozmarynowy, godny twej urody i cnoty! — szydzili żołnierze.
Rondel raz jeszcze pogroził im pięścią i wolno drogą odjechał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.