Błyskawice/Tom II/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Pani de Bar dzwoniła po raz dziesiąty na pokojową i pytała po raz dziesiąty:
— Czy można już kazać zaprządz, Filipino?
I po raz dziesiąty odpowiadała Filipina:
— Ani sposób wyjechać za miasto, pani hrabino. Ulice pełne uzbrojonych ludzi, słychać wszędzie dzikie krzyki.
— Ładnie się ta nasza upragniona wolność zapoczyna. Złodzieje i mordercy gospodarują w stolicy Francyi, jak w boru. Okropnie.
Pani de Bar przybyła z panną de Laval z Wersalu do Paryża, aby się widzieć z modystkami. Już trzeci dzień dusiła się w rozpalonem żarami lipcowemi mieście, a nie mogła dotąd załatwić swoich sprawunków. Przez drwa dni nie śmiała się pokazać w oknach, wychodzących na ulicę, z obawy przed bandytami.
Na dole do bramy hotelu stukała jakaś ręka niecierpliwa.
— Bandyci! — zawołała hrabina, zrywając się z fotelu. Nie wpuszczać nikogo.
Stukanie powtórzyło się, niecierpliwsze, gwałtowniejsze.
— Kto tam? — pytał w sieni głos Szwajcara.
— Wicehrabia de Clarac — odpowiedział głos donośny. Czy panie są w domu?
— Wyjrzyj przez okno, Filipino. Może to jakiś rabuś, podszywający się pod nazwisko wicehrabiego.
Był to w istocie Gaston de Clarac.
— Przybyłem z Wersalu zobaczyć, co się z wami dzieje — mówił Gaston, całując ręce kuzynki. — Chwała Bogu, jeszcze żyjesz, ale gdzie panna de Laval?
Wtem zabrzęczały szyby w oknach hotelu, Łoskot, jakby dudnienie oddalonych grzmotów, przeciągnął nad miastem.
— Tam,, tam! — mówiła pani de Bar.
— Gdzie?
— Zabrała ją z sobą ta waryatka, ta opętana filozofka, księżna d’Anville la Rochefoucaud. Przyleciała z błyszczącemi oczyma, cała czerwona, zziajana. — Spiesz się, jeżeli chcesz zobaczyć najwspanialszy dramat naszego stulecia — mówiła głosem zdyszanym. — Naród zdobywa Bastylię, symbol despotyzmu. Bierz kapelusz, laskę. Słońce wolności wschodzi, wielkie, promienne. Nie namyślaj się. Nie codziennie ma się sposobność widzieć zorzę wschodzącej wolności. Poleciały obie, pojechały.
Po raz wtóry przeciągnął nad miastem głuchy łoskot dalekich strzałów armatnich.
— Nierozważna dziewczyna, nie wie, że wolność ulicy nie jest wolnością salonów, nie dysputuje ona, lecz zabija. Do widzenia, kuzynko.
— Zostawiasz mnie samą, w tak ciężkiej chwili?
— Wrócę natychmiast — odpowiedział Gaston. — Jesteś bezpieczniejszą wśród czterech ścian, aniżeli panna de Laval na ulicy. Poszukam jej i wrócę z nią. Tymczasem nie otwieraj nikomu, nie przyjmuj nikogo nieznajomego.
Przed hotelem otaczał jego kabryolet tłum obdartusów. Kiedy chciał wsiadać, pochwyciło dwóch drabów konie za cugle.
— Piechotką, arystokrato, piechotką — zawołał jakiś wyrostek. — Widzicie go, służkę despoty, będzie się rozbijał kabryoletami po ulicach, kiedy porządny naród chodzi pieszo. Krzycz zaraz: niech żyje stan trzeci! jeżeli ci żebra miłe.
Gaston spieszył się. Nie miał czasu do burdy ulicznej. Dobywszy z surduta pistolety, rzekł:
— Co wolicie, szanowni patryoci, zrobić znajomość z moimi pistoletami i ze szpadą, czy też wypić lampkę dobrego wina? Możecie mi połamać żebra, ale zanim wam się ta sztuka uda, pojedzie kilku z was na kosie śmierci na smotę do ojca Belzebuba. Mniemam, że wino francuskie jest smaczniejsze od smoły piekieł, jak sądzicie?
Wyjąwszy z kieszeni kamizelki kilka luidorów, pokazał je oberwańcom.
Widok pistoletów i złotów usposobił patryotów życzliwie dla arystokraty.
— Mądry szlachcic, niech żyje! Takich nam potrzeba. Rozumie się, że wino francuskie jest smaczniejsze od smoły Belzebuba. Puścić go — zakomenderował jeden z drabów, uzbrojony w pikę.
Patryoci wydzierali sobie ze łbów włosy, podbijali sobie pięściami oczy, walcząc między sobą o luidory, a Gaston jechał na przedmieście św. Antoniego.
Kiedy się zbliżał do przedmieścia, doznał wrażenia, jakby się znalazł w lesie, w samo południe dnia lipcowego. Zdawało mu się, że miliardy muszek i leśnych pajączków wygrywają na niewidzialnych harfach słodką, do snu usposabiającą kołysankę dnia upalnego.
Grało, brzęczało zcicha powietrze.
Im bliższym był przedmieścia, tem wyraźniejszem stawało się owe monotonne brzęczenie. Na zakręcie ulicy zmieniło się w przeciągły szum, jakby wiatr przeleciał po wierzchołkach tysięcy sosen.
Kabryolet zatrzymał się. Nie było możności posunąć się dalej, głowa przy głowie tłoczył się nieprzejrzany tłum, zwarty tak szczelnie, iż zdawał się tworzyć masę jednolitą.
Wyszedłszy z kabryoletu, usiłował Gaston torować sobie drogę łokciami wzdłuż domów. Trudził się daremnie. Przepchawszy się kilka kroków, uwiązł w tłumie, jak w bagnie. Nie mógł się ruszać ani w prawo ani w lewo, nie mógł się cofnąć. Przykuty do miejsca, podnosił się na palcach nóg, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Nie widział nic oprócz kapeluszów, czapek, czepców, wachlarzów.
Bastylia zamilkła; nie było już słychać mowy armat.
Gaston wytężył słuch. Nie mógł pochwycić nawet odgłosów strzałów karabinowych. Nagle doleciał go zdaleka niewyraźny szmer, jakby stłumiony krzyk wielkiego mnóstwa spłoszonych ptaków. Szmer zbliżał się, pędził nad olbrzymią falą głów ludzkich, rosnąc, zgęszczając się po drodze, aż wybuchnął tuż obok niego z łoskotem grzmotu:
— La Bastille est prise, la Bastille est prise!
Tłum, dotąd zwarty, stłoczony, drgnął, zaczął się ruszać, cofać. Ktoś parł widocznie z przodu, od Bastylii, tego olbrzymiego węża, który zajmował całą szerokość ulicy. Nie chcąc być wciągniętym w jego sploty, uduszonym, zmiażdżonym, trzeba było albo cofnąć się z nim razem, albo schronić się do sieni jakiego domu.
Gaston wybrał drugi środek ocalenia. Skoczył na schody najbliższego domu, stanął na progu. Będzie mógł z góry, bez przeszkody, ogarnąć ruszający tłum. Jeżeli panna de Laval płynie z falą burzliwą, dostrzeże ją łatwiej...
Z szumem górskiego potoku, z okrzykami radości, tryumfu, toczył się obok niego wąż hałaśliwy. Jego zdumione oczy poznawały znajomych, osoby, należące do najwytworniejszego towarzystwa stolicy, zmieszane z nędzą przedmieść.
Ale nie było czasu do powitań. Tłum toczył się z taką szybkością, iż Gaston musiał wytężyć całą uwagę, by się jego wzrok nie zgubił w tem morzu głów. Szukał tylko jednej głowy, szukał jej z zapartym oddechem, z bijące m sercem. W takim tłoku nie trudno o wypadek nieszczęśliwy. Tłum, choćby najwytworniejszy, jest zawsze cielskiem niesfornem, strachliwem. Dość cienia niebezpieczeństwa, Jakiegoś niemądrego, niczem nieuzasadnionego hasła do ucieczki, by stracił przytomność, by siał się ślepem, głuchem z trwogi zwierzęciem, powodowanem jedynie samolubstwem instynktu samozachowawczego.
Gaston widział inwalidów, widział Szwajcarów, policzkowanych, bitych przez drapichrustów z gębami zbójów. Krew w nimi zakipiała na ten widok, ale był bezsilny. Cóż znaczyły jego pistolety, jego szpada wobec tysięcy pięści?
Teraz chwiało się coś nad tłumem, coś, jakby garnek czerwony. Coby to mogło być? Na sztandar było to za małe, za okrągłe. Głowa, okrwawiona głowa ludzka... Niósł ją jakiś człowiek z ludu na pice, otoczony tłumem kobiet z rozpuszczonemi włosami.
— Na latarnię wszystkich czarnych! — wyły patryotki, tańcząc dokoła szczególnego sztandaru.
Gaston poznał tę straszną, pokaleczoną, krwią ociekłą głowę z szeroko otwartemi, szklistemi oczami: margrabia de Launay, komendant Bastylii!
Zamknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, padł jego wzrok na pannę de Laval. Szła po drugiej stronie ulicy, popychana przez unoszący ją tłum. Była śmiertelnie blada, czepiała się rękami murów, jak gdyby je o pomoc błagała.
Pojechała z księżną d’Anville la Rochefoucaud, aby widzieć „zorzę wschodzącej wolności“. Przybyła na plac Bastylii w chwili, kiedy mosty warowni opadły. Serce jej uderzyło żywiej, i ona bowiem nienawidziła Bastylii, symbolu despotyzmu. Cisnąc się do przodu, zgubiła księżnę. Wchłonięta przez tłum, straciła swobodę ruchów.
Przybyła w nadziei, że bohaterstwo ludu podniesie jej duszę zwątpioną, uzdrowi, odświeży jej serce, zrażone do „czystego pierwotnego człowieka“ tem, co widziała na wsi i w miastach prowincyonalnych, co czytała w świstkach rewolucyjnych.
Jeśli kiedy, to w chwili wielkiego podniecenia, uniesienia i zapału, buchnie prawdziwa natura ludu wysokim, jasnym płomieniem szlachetności.
Tak się spodziewała. Uczył ją przecież Jan Jakób Rousseau, że tylko człowiek pierwotny umie być wspaniałomyślnym i cnotliwym.
A oto widziała, jak „zwycięzcy“ wyprowadzali z Bastylii inwalidów i Szwajcarów, jak pastwili się bez miłosierdzia nad żołnierzami, których całość poręczyli słowem. Tuż obok niej padł jeden z oficerów, zabity kolbami, tuż obok niej runął na bruk pan de Launay, zali łuty bagnetami, rozsiekany szablami. Głośnym płaczem wybuchnęła, kiedy ujrzała straszną, sponiewieraną głowę komendanta na widłach. Chciała uciec, schronić się przed tym ohydnym obrazem ludzkiej dzikości. Nie mogła. Tłum niósł ją z siłą wirów podwodnych. Szła, chwiejąc się, czepiając się murów, na pół umarła. Daremnie szukała w spojrzeniach ocierających się o nią kobiet z ludu przedmiejskiego jakichś błysków litości. Pijaną radość widziała wszędzie i taką tryumfującą nienawiść, iż zadrżała z trwogi. Gdyby się te patryotki i na nią rzuciły! Och... Była przecież w ich pojęciach także arystokratką, zdrajczynią.
Myślała już teraz tylko o własnem ocaleniu. Żeby się można gdzie schronić w jakiejś bramie, w jakiejś sieni... Zatrwożony instynkt samozachowawczy przesłonił jej straszną głowę pana de Launay, zwycięzców, patryotów, tłum.
Zbliżała się właśnie do jakiegoś kościoła; drzwi były otwarte. Tu będzie bezpieczną... Zebrawszy resztki sił, uczepiła się oburącz kamiennych schodów i wczołgała się po nich na czworakach.
Znalazłszy się w kościele, odetchnęła. Oparta o filar tuż przy wejściu, obrzuciła nawę zdziwionem spojrzeniem. Świątynia była pełna. Jakiś młody ksiądz stał na ambonie w komży i mówił coś, gestykulując żywo. W pierwszej chwili nie zrozumiała, co mówił. Dopiero, kiedy ochłonęła po wrażeniach ostatnich godzin, zaczęła słuchać uważnie.
Nie słowo Boże spadało z ambony, jeno polityka. Ksiądz wzywał ludność przedmieścia do spokoju, do umiarkowania: „Nie burzcie powagi władzy, która was broni przed samowolą zbrodni, przed złością złych — wołał — nie obrażajcie dobrego króla, który kocha naród, myśli o jego szczęściu, nie słuchajcie nierozumnych szczekaczów, nie wiedzących, co czynią, dokąd dążą. Oto wzeszło zaledwie słońce wolności, a już płynie krew bratnia, krew francuska. Grzeszna to wolność, która plami się krwią niewinną. Wznieście się do wyżyn wolnych obywateli wolnego narodu, szanujcie cudze przekonania, aby wasze szanowano. Wszyscy pragniemy konstytucyi, swobody, wszyscy czujemy potrzebę przebudowy państwa, nie wyjąwszy króla, szlachty i duchowieństwa, których wy nazywacie niesłusznie wrogami ludu...“
— Nie słuchajcie tego obłudnika, tego kłamcy, to czarny — odezwał się głos, podobny do ryku wołu. — Z ambony z nim! Niech opowiada swoje androny starym babom. Arystokrata, pies, zdrajca!
Panna de Leval widziała, jak ksiądz podnosił ręce w górę, mówił coś jeszcze, ale jego głosu już nie słyszała. Pokryła go wrzawa piekielna. Słuchacze rozpadli się na dwie połowy, z których jedna usiłowała ściągnąć księdza z ambony, druga broniła go krzykiem, pięściami.
Ten gorszący obraz rył się we wnętrznościach „filozofki“, „entuzyastki wolności“ pazurami drapieżnego zwierzęcia. Dokoła niej huczał od kilku miesięcy wicher nienawiści. Dokądkolwiek spojrzała... w Zgromadzeniu Narodowem, w salonach, na ulicy, w miastach prowincyonalnych i po wsiach, w broszurach i gazetach, w kościele nawet, wszędzie, zewsząd syczała na nią tysiącogłowa, krwiooka żmija mściwej nienawiści. Na dnie tej nienawiści czuła pospolitą, nikczemną zawiść, wyciągającą chciwe ręce po cudze dobro. Zamiast purpurowego płomienia entuzyazmu, buchnął z duszy narodu francuskiego potok żółtej nienawiści, która pożerała wszystko, czego się dotknęła.
Przyparta do filaru, połykała panna de Laval gorzkie łzy rozczarowania. Już się nie łudziła, już odsłoniły przed nią wypadki, jakie przeżyła, głąb natury ludzkiej, już przestała wierzyć w nieomylność „nowej ewangelii“, którą tak gorąco miodem sercem ukochała.
Czuła się w tej chwili tak samotną, jak gdyby ją dokoła otaczała głucha pustynia, zasiana samymi grobami. Jeden tylko barwny, wonny kwiat rósł na tej pustyni, na tych grobach jej złudzeń. Cała jej dusza uczepiła się tego kwiatu życia, całe jej serce oplotło go. Gdzie jesteś, Gastonie? Dlaczego niema ciebie przy mnie w tej chwili?
Dokoła niej huczał wicher nienawiści, a ona, oderwana myślami od gorszącego obrazu, obejmowała tęsknotą miłości obraz inny, którego słodycz godziła ją z goryczą życia, rzeczywistości.
Z tej rozkosznej zadumy obudził ją ochrypły głos kobiecy.
— Patrzcie ją, jak się wystroiła.
Podniosła oczy.
Przypatrywało jej się kilka kobiet z gminu, od których czuć było wódkę. Przypatrywały się jej z taką zawistną nienawiścią, iż zadrżała.
— Arystokratka, stroi się, jak paw, żeby urągać swojem bogactwem naszym dziurawym spódnicom. Zedrzeć z niej te błyszczące gałgany!
Z głębi przerażonej duszy panny de Laval wypadł stłumiony krzyk: Boże, ratuj mnie!
Już dawno nie wzywała pomocy Boga. Filozofia nauczyła ją drwić z tej pomocy, z tego przesądu „nieoświeconych czasów“. Od chwili opuszczenia klasztoru zrzuciła z siebie „jarzmo religii“, hańbiące „wszelką rozumną, oświeconą kreaturę“. Nauczyła się przecież od Voltaira’a, że religia istnieje tylko dla kanalii.
Widziała tuż przy swojej twarzy brudne ręce, latające dokoła jej głowy z ruchliwością wężów, potem rzuciły się te ręce na nią, jak się rzuca plugawe robactwo na łup bezbronny, zerwały z niej kapelusz, darły ją za włosy, targały na niej suknie, połamały jej wachlarz, lornetkę, laskę. Ona broniła się instynktownemi odruchami mordowanego zwierzęcia, przypomniawszy sobie w tej okrutnej chwili Boga, modląc się bezładnie, porwanemi słowami, zaklęciami, łkaniem: Boże, zmiłuj się nademną, Ojcze nasz, wysłuchaj mnie, Panie, który jesteś... święć się Imię Twoje, wybaw mnie, w Imię Ojca i Syna...
Spadły z niej suknie strzępami, spadł gorset, brudne ręce rozerwały jej koszulę na piersiach.
W tej chwili ukazał się w kościele Gaston. Ujrzawszy, co się dzieje, wpadł między oszalałe kobiety, ujął hrabiankę w pół, wziął ją w ramiona i wybiegł na ulicę. Biegł szybko, nie oglądając się poza siebie, szukając oczami jakiego schronienia.
Ulica była już pusta. Zdaleka tylko było jeszcze słuchać okrzyki zwycięzców Bastylii.
Wpadł w jakąś boczną uliczkę, spostrzegł domek z ogródkiem, furtka była otwarta — wszedł.
Biegnąc, nie zauważył, że ciało hrabianki stało się w jego objęciach ciężkie, że głowa jej zwisła na jego ramieniu. Zemdlała. Ostrożnie ułożył ją na murawie, zdjął surdut i okrył nim obnażoną.
W ogródku była studnia. Nabrawszy kapeluszem wody, ukląkł przed zemdloną i zwilżył jej twarz.
Panna de Laval otworzyła oczy, spojrzała na niego zdziwiona, nie zdając sobie w pierwszej chwili sprawy z tego, co się stało. Z wracającą przytomnością wróciła jej pamięć, jasny płomień miłości zamigotał w jej źrenicach — usta jej okwiecił słodki uśmiech.
— Ukochany mój — szepnęła tak cicho, iż tylko ucho kochające mogło uchwycić ten szept ledwie poruszających się ust.
On przygarnął ją do siebie, ona przytuliła się do niego, drżeli oboje w pierwszym uścisku miłości, oblani żarami pierwszego pocałunku.
Nie przysięgali sobie miłości. Bicie ich serc przemawiało wyraźniej od gorących słów, od zaklęć i przysiąg.
Drzwi domku skrzypnęły, ktoś wchodził do ogrodu. Pierwszy Gaston oprzytomniał. Obejrzawszy się, spostrzegł jakąś starszą kobietę, należącą, jak poświadczały jej suknie, do gminu miejskiego. Szła ku nim.
Podniósłszy się, zbliżył się Gaston do niej.
— Przepraszam panią — rzekł — że prezentuję się pani w tym stroju (był bez surduta, w kamizelce), jestem wice-hrabia de Clarac, członek Zgromadzenia Narodowego.
Kobieta uśmiechnęła się.
— Niepotrzebnie pan wice-hrabia przeprasza odezwała się. — My kobiety z ludu jesteśmy do takiego stroju przyzwyczajone. Nasi mężowie i bracia kładą surduty tylko wtedy, kiedy wychodzą na miasto.
— I przepraszam panią, że ośmieliłem się schronić z hrabianką de Laval do jej ogrodu przed dzikością pijanych wiedźm.
— Z hrabianką de Laval, z hrabianką Zofią? — zapytała kobieta zdziwiona.
— Tak, z hrabianką Zofią — potwierdził Gaston.
— Któżby nie znał na naszem przedmieściu tej szlachetnej, dobroczynnej damy? Setki ubogich nie umiera z jej łaski z głodu. Któż ośmielił więc znieważyć hrabiankę?
Kiedy Gaston opowiedział okrutną przygodę panny de Laval, pokiwała właścicielka ogródka głową.
— Tak — rzekła — zaczynają się w naszym kochanym Paryżu dziać rzecz niesłychane. Wszyscy próżniacy i pijacy nazywają się patryotami, grożąc nam, spokojnymi, pracowitym robotnikom, latarnią. Że też nasz kochany król nie nauczy tych łajdaków moresu.
Zbliżywszy się do panny de Laval, przyklękła.
— Niech się panna hrabianka nie boi prostej kobiety — mówiła głosem miękkim — nie należę do owych patryotek, które za trzy liwry dziennie i butelkę gorzałki krzyczą od świtu do nocy: Niech żyje stan trzeci! i lecą wszędzie z wrzaskiem i klątwą, gdzie im ci próżniacy z Palais Royal każą lecieć. I między nami na przedmieściu, są arystokraci, co wierzą w Boga, szanują króla i nie zazdroszczą nikomu pełniejszej miski i lepszego przyodziewku. Bardzo te pijaczki pannę hrabiankę skrzywdziły? Biedna, dobra pani.
Nawet nie przypuszczała właścicielka ogródka, ile pociechy spadało z jej słów życzliwych kroplami kojącego balsamu w serce panny de Laval. Więc nie wszyscy, których los rzucił w niziny, spoglądają z zazdrosną nienawiścią ku wyżynom społecznym, więc we wszystkich warstwach biją serca uczciwe?
— Bardzo, bardzo pani dziękuję za słowa życzliwe — odezwała się, szczerze wdzięczna.
— Może mogę czem służyć pannie hrabiance? Proszę rozkazywać.
Surdut Gastona, który ją okrywał, przypomniał pannie de Laval bezlitosne dzieło patryotek z przedmieścia św. Antoniego. Była prawie naga.
— Kiedy pani na mnie już taka łaskawa — mówiła przyciszonym, zakłopotanym głosem wstydu — to prosiłabym o pożyczenie mi jakiej chustki i spódnicy. Wszystko zdarły ze mnie te straszne kobiety.
— I mnie przydałaby się, jaka bluza i czapka robotnicza — odezwał się Gaston. — Bezpieczniej dziś na ulicach w sukniach ludu.
Wieczór zarzucił już na Paryż gęsty, ciemny welon, kiedy Gaston i panna de Laval, przebrani za robotników, opuszczali ogródek dobrej kobiety.
Cala ludność przedmiejska wyroiła się na ulice. Wszędzie było widać rozprawiające, gestykulujące gromadki, było słychać perorujących agitatorów.
Nikt nie zwracał uwagi na dwoje młodych ludzi w sukniach robotniczych. Bez przeszkody wydostali się z przedmieścia, mając nadzieję, że spotkają gdzie po drodze jaki powóz. Ale ruch koło zamarł dziś w mieście. Nawet fiakry wróciły do remiz, nie chcąc się narazić na wybryki różnych pauprów. którzy gospodarowali od samego rana w Paryżu.
Im więcej zbliżali się do śródmieścia, tem trudniej było przedostać się przez tłumy napełniające ulice. Całemi bandami, zalewając nawęt boczne chodniki, szli „zwycięzcy Bastylii“, obnoszący na pokach, na widłach po całem mieście, swoje trofea: głowy zamordowanych oficerów i żołnierzów, uciętą rękę inwalidy, — dobrodziejkę, zbawczynię Paryża.
Strasznie wyglądały te głowy, zeszpecone ranami, oblepione zastygłą, zczerniałą krwią w blaskach latarni i pochodni. Ze zgrozą, drżąc jak w febrze odwracała się od nich panna de Laval, tuląc się do Gastona.
Naśladując dorosłych, przeciągały ulicami gromadki dzieci, niosąc na kijach ucięte głowy kotów i drobiu. I one wolały:
— Na latarnię arystokratów!
Na widok ten zakryła panna de Laval oczy ręka, szepcąc:
— O, jak okrutnym, jak podłym jest człowiek...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.