Błyskawice/Tom II/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Wschodzące słońce zastało Paryż w trwodze, bez rządu, bez policyi, bez obrony. Rabusie gospodarowali w mieście, jak w boru.
Skąd wzięli się „patryoci“, których sam wygląd przerażał? Ohydne, bezczelne, zmierzwionym włosem porosłe twarze, postacie muskularne, okryte brudnemi, cuchnącemi łachmanami, uzbrojona w kosy, siekiery, drągi, widły i stare rusznice... Kto wpuścił taką hałastrę do najwytworniejszego miasta Świata cywilizowanego? Wielu z mich nie mówiło po francusku, byli cudzoziemcami, przybyli, niewiadomo skąd.
Nikt ich nie wpuszczał, Zlecieli się sami z całej Francyi i z ziem sąsiednich, uciekinierzy z więzień, z pod szubienicy, dezerterzy z wojska, jak zlatują się kruki, sępy, hyeny i szakale do rozkładającego się ścierwa. Grzech i zbrodnia wietrzyły w rewolucyi anarchię, w anarchii trupa porządku społecznego, bezkarność, swawolę.
Po nocy strasznej nastąpił dzień straszniejszy. Do zawodowych złodziejów, rabusiów i morderców przyłączyła się głodna nędza przedmieść. Pięćdziesiąt tysięcy „patryotów“ zalało główne ulice Paryża. Patryotów, bo cała ta plugawa hałastra ustroiła się w purpurowy płaszcz bojowników wolności w błyskotliwe strzępy popularnych haseł.
Oto był w Paryżu klasztor św. Łazarza w którymi znajdowały się bogate spichlerze zboża i mąki. Tak nakazywał zakonnikom, karmiącym ubogich, edykt królewski. „Naród przymiera głodem, a podłe mnichy, przyjaciele czarnych, kąpią się w morzu mąki?...“ Zabrać pasibrzuchom skarby.
Komenda kilku drapichrustów zmienia się natychmiast w czyn. Uzbrojony tłum rzuca się na klasztor, zabiera zboże, mąkę, wiezie pięćdziesiąt dwa wozy do hal. Ale jakżeby to było, żeby motłoch ustroiwszy się w togę sprawiedliwości narodowej, nie miał sobie pohulać po swojemu, nie miał burzyć, druzgotać? Jedyna to sztuka którą potrafi dobrze, którą ogromnie lubi.
Łazarzyści, zajmujący się nauką, posiadali bogatą bibliotekę, gabinet przyrodniczy, fizyczny, galeryę obrazów. Wieki składały się na te skarby naukowe i artystyczne.
Co temu narodowi, który gospodaruje od wczoraj w Paryżu, po takich bzdurstwach? Jemu potrzeba chleba, kiełbasy, gorzałki i pieniędzy, reszta — to zabawki dla próżniaków. Podrzeć te papierzyska, pogruchotać te jakieś śmieszne figury, wypchane zwierzęta, ptaki, szyny, narzędzia. I lecą przez okna, na bruk, szafy, skrzynie, obrazy.
Mało tego. Na co mnichom stylowe, staroświeckie meble? I one wyjeżdżają na ulicę. A kiedy sale i cele były już puste, rozleciały się drzwi i okna pod toporami na drzazgi.
Teraz do piwnic, do piwnic! Mnichy pociągają sobie dobre winko, znają się na trunkach. Jedni patryoci lepszego serca wytaczają beczki, beczułki na dwór, aby też inni użyli. Naród rozbija beczki, beczułki toporami, wino leje się w rynsztoki, uradowani pauprzy chwytają je w czapki, w garście i piją gębą, nosem — drudzy patryoci, egoiści pamiętający tylko o sobie, raczą się w piwnicach. Powyrywali szponty, przylgnęli ustami do otworów i ssają jak pijawki. Nikt nie oderwie ich od beczki, aż nie odpadną sami.
Nazajutrz, znaleziono w piwnicach trzydzieści trupów, między nimi kobietę brzemienną. Pijanych, uśpionych zalało wino, wypuszczone z beczek. Utopii się w winie, użyli sobie gruntownie, napili się do syta na drogę ostatnią.
Łazarzyści ukarani za „ukrywanie zboża, mąki przed narodem“. Cóż dalej? Dla jednej awantury nie było warto wychodzić na ulicę, alarmować miasta. Trzeba się dobrze zabawić. Na arystokratów, na czarnych! Mało w Paryżu tych „nieprzyjaciół wolności“. Oto pan de Crosne, naczelnik policyi. Bandyci i kanalia z przedmieść znają go dobrze. Niejednokrotnie zalał im sadła za skórę. Teraz oddadzą mu z czubem za jego niepotrzebną ciekawość, za wtrącanie się do cudzych spraw. Albo pan de Sombreuil, komendant, gubernator miasta. Poszczuł na nich, na „porządnych ludzi“, tych wściekłych psów, tych zbójów w królewskiej liberyi, kiedy chcieli ukarać zdrajcę Réveillona.
Pan de Crosne i pan de Sombreuil uciekli ledwie z duszą z domów zburzonych. Ani jeden mebel nie ostał się w ich mieszkaniach przed „sprawiedliwym gniewem narodu“.
Tłum bandytów rośnie z każdą godziną. Zachęceni powodzeniem, bezkarnością pogromców Łazarzystów, naczelnika policy i gubernatora miasta, łączą się z nimi wszystkie żywioły niespokojne. Ale za mało broni dla wszystkich. W „Garde-Meuble“ leży mnóstwo strzelb, walają się w kurzu magazynów całe stosy różnej broni i zbroi, pamiętającej jeszcze czasy rycerstwa. Zabrać tę broń i tę zbroję! One są własnością narodu. Wszystko, co się znajduje we Francyi, należy przecież do narodu. Każdemu wolno wziąć, co mu się tylko podoba. Tak uczą od kilku miesięcy politycy kawiarniani i uliczni.
Teraz nie lęka się już pijana hołotka nikogo, niczego. Odziana w stare hełmy rycerskie, uzbrojona w halabardy, miecze, przebiega ulice i grabi, rozbija, druzgoce. Kogo spotka po drodze, tego obdziera z biżuteryi, zegarków, lasek, z sukien. Kobietom wyrywa z uszu kolczyki, z rąk wachlarze; elegantkom ściąga nawet trzewiki z nóg. Powozy szlachty wlecze przed ratusz i pali ku pociesze pauprów. Nie mogąc się zemścić na osobie księcia de Lambesc, zbója, łotra mści się gniew ludu na jego karecie.
Blady strach padł na Paryż. Jeżeli władza nie poskromi bandytów, zmieni się stolica świata cywilizowanego w kilka dni w kupę gruzów. Już palą się pałace, już walą się z łoskotem sklepy piekarzów, szynki, winiarnie, rzeźnie.
Ale jaka władza?
Władzy legalnej, władzy króla nie uznaje nikt od wczoraj. To „nieprzyjaciel“, to „czarny wróg narodu“. Tak głoszą patryoci z „Palais Royal“. Oni jedni radują się, wi chwili kiedy Paryż truchleje. Niech się naród zabawia po swojemu, niech się nauczy bić, niech przywyknie do burzenia, albowiem, tylko na ruinach całej przyszłości powstanie gmach nowego porządku, godnego oświeconych obywateli oświeconego stulecia. Że rozswawolony motłoch trochę przecholuje, że rozbije kilka głów niewinnych, — nie wielka szkoda. Jest we Francyi za wiele, gąb a za mało chleba. Patryoci z „Palais Royal“ nie mają skrupułów dobrego Ludwika, nie straszy ich krew przelana. Przeciwnie, chcieliby jednymi zamachem ściąć tysiące głów „śmierdzących arystokratów i obłudnych klechów“, aby zająć czemprędzej ich miejsca. Jeszcze nie posiadają władzy a już ferują w kawiarni „Foy“ wyroki śmierci: Cazalés na latarnię, ksiądz Maury na latarnię i Esprèmenil i młodszy Mirabeau, Gastom de Clarac, Foulon i Berthier, arcybiskup Paryża, Polignac’owie, marszałek de Broglie, Besenval, Lefèvre d’AAmecourt, pan de Breteuil, Lambesc, brat królewski, hr. d’Artois, królowa nawet — na szubienicę wszyscy, którzy ośmielają się bronić korony, duchowieństwa, szlachty, tradycyi historycznej Francyi, przeszłości, którzy są przeciwnikami roboty wywrotowej doktrynerów. Bo zdrajcą jest każdy, kto nie oklaskuje rewolucyi. Gdy ci, którzy się sami nazwali patryotami, dorwą się władzy, nie będą żałowali krwi francuskiej, wytoczą jej całe rzeki na placu rewolucyi z ciał drgających.
Króluje wpośród nich od wczoraj, pławi się w jasnych blaskach młodej sławy Kamil Desmoulins. Jeszcze w sobotę znali go tylko i czytali najgorętsi patryioci, stali goście kawiarni „Foy“. Dziś nosi cały Paryż jego zieloną kokardę i rozchwytuje jego pamflety.
Kamilkowi przewróciło się w główce od tej sławy. Zdaje mu się, że jest twórcą rewolucyi, jej wodzem, jej duszą. Do ojca swojego, rozumnego trzeźwego człowieka, który tłumił jego młodzieńcze zapały wezwaniem do umiarkowania, napisał jeszcze dziś: „wielka cześć stolicy wymienia mnie pomiędzy twórcami rewolucyi; są nawet tacy, którzy nazywają mnie jej twórcą jedynym“. Upił się sławą, nie wiedział, że na rewolucyę składają się pokolenia. On to głównie układał listę przyszłych proskrybowanych. Zapomniał tylko, biedny, o swojem własnem nazwisku.
Nie wszyscy jednak patryoci stracili przytomność. Znalazły się pomiędzy nimi głowy spokojniejsze, które zrozumiały, że nie można oddać stolicy kraju na łup bandytom, że trzeba bronić obywateli przed swawolą rabusiów.
Było to obowiązkiem króla, naturalnego stróża porządku publicznego. Ludwik powinien był wysłać natychmiast wierne pułki na ulice Paryża, oczyścić je z plugawego robactwa i ukarać jawny bunt gwardii francuskiej. Spiesząc się, byłby był przywrócił stolicy spokój, a koronie gasnący z dniem każdym blask powagi monarszej.
Więcej, niż bandytów obawiali się rewolucjoniści paryscy pospiechu i energii króla. Spełniając swój obowiązek, byłby był zniszczył ich robotę, ich nadzieję.
Obawiali się niepotrzebnie. Ludwik bowiem nie umiał się spieszyć i nie zdawał sobie sprawy z grozy położenia. Co się działo w Paryżu, wydało mu się zwykłą awantura uliczną, na której poskromienie starczy policya. Wprawdzie malowało mu otoczenie dworskie skutki jego nieopatrzności w kolorach najczarniejszych, on jednak uśmiechał się zwyczajem swoim dobrotliwie i odpowiadał: niema się czego spieszyć, jeszcze się dom nie pali.
A dom królewski palił się już naprawdę.
W tej ciężkiej chwili kiedy najniższe instynkty i podłości ludzkie wyszły z bronią w ręku na ulicę, urągając prawu, grożąc zagładą całej cywilizacyi i kulturze przeszłości, owocowi myśli i pracy lat tysiąca, w chwili rozzuchwalonych do szału namiętności, kiedy tylko silna, zwarta, sprężysta władza mogła stłumić pożar, ogarniający Francyę. — Zgromadzenie Narodowe robiło wszystko, aby odjąć koronie, legalnej władzy, resztki powagi. Łącząc się z wywrotowcami, potępiło dymisyę Neckera i zażądało od króla wycofania wojsk z okolic Wersalu i Paryża.
Doktrynerom politycznym, którzy nie mieli jeszcze wyobrażenia o psychologii tłumu, którzy, obałamuceni dziecinną teoryą o „dobroci, szlachetności, czystości pierwotnego człowieka“ ufali „zdrowym, nieomylnym instynktom ludu“ zdawało się, że można rządzić wielkimi narodem bez ręki żelaznej, bez wojska i policyi. Zrozumieją wkrótce ten błąd, doświadczą jego skutków na swojej, własnej skórze, i zaczną się cofać, zwracać się na prawo, ale wówczas będzie już za późno. Czem oni grzeszą dziś przeciwko koronie, tem odda im jutro „naród“, którego chcą być duszą, wcieleniem, wodzem, dla którego kapryśnej łaski depcą tradycye historyczne Francyi.
Król namyślał się, przedstawiciele jego władzy czekali bezczynnie na instrukcye, na rozkazy z Wersalu; Zgromadzenie Narodowe zabawiało się w teoretyczne dysputy o prawach człowieka i redagowało deklaracye przeciw rozporządzeniom korony, a Paryż drżał przed bandytami.
Tak dalej być nie może, stolica nie może pozostawać na łasce i niełasce szumowin przedmiejskich.
Paryż, podzielony na sześćdziesiąt okręgów, wybrał do Stanów Generalnych sześćdziesięciu wyborców. Oni, ci mężowie zaufania, zebrali się w ratuszu i wezwali miasto do samoobrony. Kiedy nas nikt nie broni, brońmy się sami! Utwórzmy milicyę obywatelską i stoczymy bój z bandytami Jest nas więcej. Załatwimy się prędko z tą hałastra.
Instynkt samozachowawczy powitał z radością odezwę wyborców. Wszystko, co Paryż posiadał żwawszego, energiczniejszego garnęło się pod sztandary „gwardyi narodowej“, duchowni, szlachta, mieszczanie, robotnicy, kobiety nawet spieszyli do ratusza, aby się zapisać do szeregów samoobrony.
Szybko załatwiła się straż obywatelska z bandytami. Gdy najzuchwalsi rabusie, przyłapani na gorącym uczynku, zawiśli na latarniach, pochowała się reszta tam, skąd przyszła, w zaułkach przedmieść. Ten i ów rabuś, uciekając, zdążył jeszcze zrobić dobry interes — sprzedał broń nieuzbrojonemu obywatelowi, strzelbę za trzy ławry, szpadę, szablę, pistolet za dwanaście sous’ów.
Paryż był uzbrojony, Paryż polizał krwi ludzkiej, zabijał, wieszał. Rewolucyoniści klasnęli w ręce z radości. Trzeba kuć żelazo, dopóki gorące; trzeba wyzyskać podniecenie narodu. Jutro, pojutrze, ochłonie naród z animuszu wojowniczego i wróci do zwykłego trybu życia. Nie można do tego dopuścić, trzeba się spieszyć.
Więc wyleciała znów z „Palais Royal“ na miasto świadoma swojego kłamstwa plotka, podszyta strachem przed karą króla, przed zamachem czarnych: regiment „Royal Allemand“ stał już przed rogatką „du Trône“, aby wtargnąć do miasta — regimenty saint-deniskie są w drodze — w osadach i miasteczkach, otaczających Paryż, płynie już krew narodu potokami, pod kolbami obcych najmitów giną kobiety, dzieci — komendant Bastylii skierował działa na przedmieścia św. Antoniego, św. Marcelego i na bulwary..,.
Głównie te „sacrés.. armaty Bastylii paryskiej... Potowe miasta pożrą, gdy rykną, otworzywszy paszcze ogniste.
I nagle rozległ się w ciszy nocnej okrzyk:
Do Balstylii, do Bastylii!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.