Błyskawice/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Północ.
Na murach i Bastylii ukazało się kilku mężów. Jeden z nich, człowiek starszy, szczupły, przechylił się przez parapet i słuchał.
Był to margrabia de Launay, komendant Bastylii.
Słuchał długo, uważnie. Raportowała mu straż, że kilka strzałów padło w pobliżu fortecy. Czy znaleźliby się w Paryżu szaleńcy, którymby przyszło do głowy atakować Bastylię? Tylko wino lub fantazya młodości mogłyby poddać tak dziecinny pomysł. Atakować Bastylię? Trzeba licznego wojska i dobrej artyleryi, aby wziąć tego kamiennego potwora, spoglądającego od lat pięciuset na Paryż bezlitosnem okiem. Czterdzieści stóp wysokości, trzydzieści grubości mają jego mury, opasują go fosy, w których potopią się tysiące odważnych, zanim dotrą do pierwszego mostu; bronią go armaty, które zamienią całe przedmieście św. Antoniego w perzynę. Któżby się odważył? Lud paryski?
Margrabia uśmiechnął się uśmiechem! dorosłego człowieka, którego bawią pocieszne skoki dziecka.
Pochylony ku przodowi, słuchał. Na skrajach miasta, dokoła czerwieniło się niebo łunami pożarów. Margrabia nie wiedział, że to naród palił te „przeklęte komory celne“, których chciwa ręka podnosiła ceny wina i chleba. Coś działo się w mieście, coś tam kipiało, wrzało, jakieś szmery, jakby dalekiej wrzawy echa dopływały do fortecy, ale cóż jego, komendanta Bastylii, mogły obchodzić awantury uliczne? Jego obowiązkiem było strzedz warowni, a warownie obejmowała zewsząd uroczysta cisza nocy. Nie było widać, słychać nic podejrzanego.
— Jacyś pijani awanturnicy strzelali prawdopodobnie dla zabawy — rzekł komendant do otaczających go oficerów. — Straż alarmowała nas niepotrzebnie. Dobranoc panom.
Była godzina ósma zrana, kiedy go służący obudził.
— W mieście spokojnie? zapytał, przecierając oczy.
— W mieście wrze, jak wczoraj i przedwczoraj — odpowiedział służący.
— Czy jest co nowego?
— Przed mostem czeka deputacya, która prosi pana margrabiego o posłuchanie.
— Jaka deputacya?
— Wysłańcy komitetu obywatelskiego z ratusza.
— Niech wejdą!
Straż wprowadziła trzech byłych wojskowych. Przysłał ich komitet wyborców z prośbą do komendanta Bastylii, aby cofnął z murów armaty. Paszcze dział, otwarte na miasto niepokoją obywateli, podnieconych przykremi wrażeniami ostatnich dni. Komitet odwołuje się do uczuć humanitarnych, do szlachetności margrabiego, spodziewa się, że jego patryotyzm uwzględni ciężkie położenie stolicy, że nie przysporzy bezwzględnością żołnierską trosk tymczasowemu zarządowi miasta. Lud, zasmakowawszy w bezkarności, rozkołysał się, jak jezioro, smagane wichrem. Niewiadomo, co mu w takiej chwili może przyjść do głowy. Gdyby jakaś banda awanturników napadła Bastylię, komitet prosi, aby komendant oszczędzał lud, o ile to będzie możliwe.
Jeszcze komendant Bastylii z czasów Ludwika XV byłby odpowiedział: Jestem żołnierzem! i tylko od mojej zwierzchności wojskowej przyjmuję rozkazy i wskazówki. Komitetu wyborców, który mianował się sam, prawem kaduka, bez pozwolenia i sankcyi rządu królewskiego, władzą stolicy, nie uznaję i nie uważam za potrzebne uwzględniać jego życzeń. Obowiązkiem moim, strzedz i bronić powierzonej mojemu honorowi warowni, strzelać do każdego, kto się do niej zbliży w zamiarach nieprzyjaznych. Proszę, panowie, brama otwarta.
Ale pan de Launay był tak samo, jak król, jak książę de Lambesc, jak pan de Crosne i pan de Solmbreuil, jak cała wogóle szlachta przedrewolucyjna, zanadto dobrze wychowanym, zanadto światowcem, by się mógł zdobyć na szorstko stanowczy ton żołnierza. Zgrzeszyłby ciężko przeciwko kodeksowi dobrego wychowalnia, gdyby się okazał nieuprzejmym względem deputacyj. Nietylko wysłuchał posłów życzliwie, lecz zaprosił ich nawet na śniadanie i oprowadził po warowni. Był przecież gospodarzem Bastylii, a oni jego gośćmi.
A nietylko wytwornym światowcem był pan de Lunay. I jego duszę zapłodiła filozofia ideami humanitarnemi. Rozumie się, że nie będzie strzelał do gromadki szaleńców. Nie jest zbójem, barbarzyńca.
Armaty cofnął z murów, załodze kazał przysiądz, iż użyje broni tylko w ostateczności.
Zadowoleni z siebie, pożegnali się komendant i wysłańcy ratusza. Burza zażegnana — wierzyli.
Około godziny dziesiątej ukazała się przy moście zwodzonymi gromada uzbrojonych ludzi. Z góry, z wież warowni robili ci ludzie wrażenie garstki liliputów. Coś krzyczeli, wygrażali kotuś pięściami.
Niech sobie krzyczą, wygrażają...
Po pewnym czasie zaczęli strzelać, mierząc w górę ku wierzom, gdzie stał komendant z oficerami.
Niech sobie strzelają, niech obsypują mury grochem. Bo jak niewinny, groch odpadły kule od kamiennego potwora. Niewiele z nich sięgało db szczytu wież. Albo lichą broń posiadali ci jacyś tam awanturnicy, albo nie mieli wyobrażenia o sztuce strzelania.
Tych „jakichś tam awanturników“, jak komendant nazwał atakujących, przybywało coraz więcej. Z ulicy św. Antoniego nadbiegali: robotnicy, szewcy, stolarze, kowale, sklepikarze, przekupnie uliczni i różni inni patryoci podmiejscy. Część ich brała udział we wczorajszych rabunkach, część należała do gatunku urodzonych awanturników, którzy lecą wszędzie, gdzie się ktoś bije, gdzie ktoś coś burzy.
Z obojętnością starego żołnierza przypatrywała się załoga Bastylii bezładnej strzelaninie ludzi, nieobytych z bronią. Dwie godziny trwało już pukanie, a ani jednia kula nile trafiła dotąd nikogo.
Zniecierpliwiło to szturmujących. Zapach prochu, nieznany im dotąd narkotyk, odurzył ich. huk strzałów i milczący, pogardliwy opór warowni podniecił ich apetyt zdobywczy. Co było kwiatem kultury XVIII stulecia, pobłażliwość, cierpliwość komendanta, wydawało się patryotom z przedmieścia tchórzostwem, strachem.
— Wziąć tego zdychającego smoka!
Ala jak go wziąć, czem? Pan de Launay, widząc, że wzburzony tłum rośnie przy moście zwodzonym, kazał zmów armaty skierować na miasto. Dotrzymał słowa wysłańcom ratusza. Zaczął myśleć o obronie dopiero wtedy, kiedy go zaczepiono. Ale nie będzie jeszcze strzelał, zaczeka... Może ktoś wytłumaczy ludowi, że nie można brać fortecy bez artyleryi i inżynieryi.
Jedynym jednak doradcą szturmujących była w tej chwili ślepa namiętność, która nie zna przeszkód. Ktoś zawołał: Zgasić zapalone lonty, obezwładnić armaty wodą. Pompierów nam dajcie! — Nadbiegli pompierowie z najbliższej stacyi — wycelowali sikawki ma szczyty wież, tam gdzie stały działa — węże wodniste nie sięgały nawet do połowy murów. Załoga śmiała się, a lud pienił się z wściekłości.
Inny, improwizowany naprędce generał, piwowar Santerre, krzyknął: Zalejmy Bastylię olejem przesyconym fosforem, spalmy tę jaskinię despotyzmu!
Co chwila wylatywały z tłumu, wśród wrzawy, krzyków i strzelaniny, nowe pomysły, coraz dziwaczniejsze, śmieszniejsze.
Kiedy improwizowani generałowie perorowali, olśniewając rozgorączkowany tłum nadzwyczajnymi pomysłami, wskoczyło dwóch starych, byłych żołnierzy na dach kordygardy, przyczepionej do muru obok mostu zwodzonego. Grzmotnęli toporami po łańcuchach, podtrzymujących most. Pękły łańcuchy, most opadł z brzękiem — droga na pierwszy dziedziniec była otwarta.
Z szumem i łoskotem potoku, który przerwał tamę, wtłoczył się lud na most, zalał pierwszy dziedziniec warowni.
Równocześnie nadciągał z miasta liczniejszy oddział uzbrojonych ochotników, prowadzonych przez gwardzistów francuskich. Trzy armaty szły z nimi.
Teraz przestał być szturm nieszkodliwą zabawką. Zawodowi żołnierze zmieszali się z ludem, oficer Elie objął komendę, armaty mogą otworzyć bramy warowni. Niepotrzebnie pozwoliła załoga zająć ludowi bez oporu pierwszy most.
Zrozumiał to pan de Launay. Obok niego stał kapitan de Flue, dowódca Szwajcarów.
— Panie komendancie, dosyć filozofii i uczuć humanitarnych — odezwał się. — Jesteśmy żołnierzami jego królewskiej mości, obowiązkiem naszym bronić twierdzy króla. Z ośmdziesięciu inwalidami i trzydziestu dwoma Szwajcarami nie utrzymamy Bastylii, jeżeli tłum wtargnie na drugi dziedziniec. Hańba tchórza i zdrajcy spadnie na pańskie siwe włosy.
Komendant drgnął. Tchórzem, nie był. Jeżeli oszczędzał dotąd bezładnego tłumu, powodował się tylko danem słowem i uczuciami humanitarnemi swojej epoki. Ale dosyć w istocie tej czułostkowości filozoficznej, na której się atakujący tłum nic a nic nie rozumiał. Już dosięgała jakaś celniejsza, kula i zraniła jednego z inwalidów, a z dołu nadpływał nieustający ryk: Na latarnię komendanta i Szwajcarów!
Zadrgało powietrze, zabrzęczały wszystkie szyby w domach sąsiednich, słupy białego dymu podniosły się z wież.
Bastylia przemówiła piorunami armat.
Rozległ się suchy trzask salwy, jednej, drugiej.
Szwajcarowie strzelali celnie.
Tłum skłębił się i wytoczył się z dziedzińca, jak, gdyby go huragan wymiótł. Na placu została tylko gromadka żołnierzy z dowódcą swoim, z Elie’m.
Drżała Bastylia, drżały otaczające ją domy od strzałów armatnich, sypały się z góry celne kule Szwajcarów, a na dole przy pierwszym moście, miotał się bezradny tłum w bezsilnej wściekłości. Nie mogąc zdusić kamiennego potwora, ziejącego ogniem, plującego żelazem, szukał ofiar dokoła siebie. Ktoś spostrzegł trzech inwalidów, którzy przyglądali się razem z innymi ciekawemu szturmowi. „Zdrajcy, dają z dołu, z zewnątrz znaki załodze, strzelali do patryotów!“ Nie mogli się porozumiewać z załogą, bo nie należeli do niej, nie mogli strzelać do nikogo, bo nie mieli z sobą karabinów... Nic to... Wściekłość nie rozumuje, nie słucha tłumaczeń... Bogu ducha winnych inwalidów pochwyciło kilku patryotów i zawlekło do ratusza: Zabić ich, powiesić! Z wielkim trudem wyrwał komitet wyborców niewinnych ludzi z rąk rozjuszonych sędziów.
W dziedzińcu warowni ujęto pannę de Monsigny, córkę jednego z oficerów Bastylii. W tryumfie przyprowadzono ją przed oblicze patryotów. „Oto córka tego zbója, tego piekłu zaprzedanego mordercy, Launay’a. Rzucić ją w płomienie, spalić ją! Niech ten podły służka czarnych zdechnie z rozpaczy, patrząc na śmierć męczeńską swojego dziecka!“ Dziewczyna zaklina się, że nie jest córką komendanta, prosi, błaga, załamuje ręce. Prosi, błaga daremnie. Jeden z patryotów przyniósł siennik, wypchany słomą, zapalił go, inni pochwycili dziewczynę: „Spalić pomiot zdrajcy!“ W chwili, kiedy płomienie miały już objąć pannę de Monsigny, przyskoczył stary żołnierz, Aubin Bonnemére, wyrwał ją z rąk katów i uniósł zemdloną.
Na tę rozpustę oszalałej, bezradnej dzikości patrzał oficer Elie, patrzał obywatel Hullin. Obydwaj należeli do gatunku uczciwych entuzyastów wolności.
Ellie spojrzał na Hullina, Hullin na Elie’go. Wzruszyli ramionami.
Z takiem wojskiem można tylko palić, grabię i mordować bezbronnych — odezwał się — fortece drwią z bezsilnego gniewu niesfornego tłumu.
— Nie oglądajmy się na tę hałastrę — rzekł Hullin. — Mamy gwardzistów francuskich, mamy armaty.
— Za mało nas i armat, nie damy rady.
Oni nie dadzą rady, chociażby rozbijali czerepami, gryźli zębami mury Bastylii, ale kamiennego potwora weźmie inna potęga, przychodząca ludziom, z pomocą w wielkich momentach historycznych.
Ze wszystkich ulic i uliczek wpływał na plac Bastylii nieustający potok ludzi. Z góry, z wież warowni było widać morze głów, czapek, kapeluszów, czepców, wachlarzów. Duchowni i szlachta, mieszczanie i proletaryat, starcy, kobiety i dzieci, wytworne damy i gałganiarki, panny z najlepszych domów i ulicznice — tłoczyli się, zmieszali się z sobą, ramię przy ramieniu, tworząc olbrzymie, barwne mrowisko.
Sto tysięcy oczu objęło spojrzeniem nienawistnem fortecę, ponury symbol despotyzmu. Gdyby się te spojrzenia mogły były zmienić w węże błyskawic, w kule, w pociski, spłonęłaby, rozpadłaby się Bastylia w jednej chwili.
Bo Paryż nienawidził tego kamiennego potwora. Pięćset lat spoglądał na niego z drżeniem, z zabobonną trwogą omijając go z daleka, Przez pięćset lat zamykała duma i polityka królów, sprawiedliwość i samowola ministrów, zemsta metres książęcych, złość żon, znudzonych mężami, surowość rodziców, karzących dzieci nieposłuszne lub marnotrawne, — winnych i niewinnych w jego wilgotnych norach. Każdy kamień tego bezlitosnego więzienia płakał łzami, skarżył się westchnieniami, jękami ludzkiemi. Wieczorami, nocami szły z kazamat do nieba, do Sędziego sędziów, ciche modlitwy nieszczęśliwych, których mądrość lub złość człowieka osadziła w klatce, jak szkodliwe zwierzęta. Tu przesmucił Le Masque de fer lat czterdzieści pięć za to, że był zanadto podobny do Ludwika XIV, tu gnił Latude lat trzydzieści cztery za to, że się naraził pani de Pampadour. Nie było we Francyi ani jednej rodziny wybitniejszej, któraby nie miała swoich łez w Bastylii.
Więc kiedy nad Paryżem runęła wieść zdumiewająca, szalona, że „naród szturmuje Bastylię“, chciało całe miasto być świadkiem tego niespodziewanego widowiska. Wszystkie filozofujące księżne, margrabinę, hrabinę, wszyscy filozofowie, patryoci i niezadowoleni, bez różnicy stanów, biegli pospołu z gaminami ulicy i z drapichrustami, wietrzącymi w tłoku łatwy łup, na plac Bastylii, aby ucieszyć oczy i dusze niezwykłym, dramatem. Życzenia stu tysięcy serc zlały się w jeden wielki okrzyk: à bas la Bastille! przepadnij, zgiń na zawsze, straszliwa zmoro, coś gniotła, szarpała piersi Paryża przez pięć wieków!
I krzyk ten usłyszał Ten, co karze ostatecznie zawsze wszelką nieprawość ludzką, co bije wnuków za winy dziadów. On wziął ten krzyk w ręce nierychliwe ale sprawiedliwe i cisnął go na fortecę, iż zadrżały z, trwogi odważne serca starych żołnierzów, iż przebudziło się w ich twardych duszach sumienie.

Z góry, z wieży patrzał na bezbrzeżne mrowisko ludzkie pan de Launay, patrzyli inwalidzi oczami przerażonemi. Zdawało się im, że cały Paryż, cała Francya wali się na nich „na garstkę straceńców“. Zdzierżą-ż oni takiej potędze? Szaleństwo! Ten, który karze ostatecznie wszelką nieprawość ludzką, rzucił na oczy ich tuman trwogi, iż nie widzieli, że fortecę ostrzeliwało zaledwie tysiąc strzelb nieudolnych. Reszta, sto tysięcy, stała bezczynna.
Fot. Dr. F. Stoedtner.
Zdobycie Bastylii.
(14. VII. 1789)

I zdawało im się, że słyszą góry, z nieba głos piorunowy: zdrajcy, swoich, tej samej ziemi dzieci, chcecie mordować, we własnej krwi chcecie unurzać ręce zbrodnicze? Hańba wam, klątwa wam!
Opuścił szpadę pan de Launay, opuścili karabiny inwalidzi. Byli Francuzami. Tam, na placu w mrowisku ludzkiem, co falowało, jak łan dojrzałego zboża, stali ich krewni, przyjaciele, stały ich żony, siostry, dzieci. Mieli-ż się splamić zbrodnią Kaina? Gdyby im król rozkazał.... Ale dobry Ludwik powstrzymałby niewątpliwie rozlew bratniej krwi, gdyby był w Paryżu...
— Komendancie, tam stoi Paryż, Francuzi, patryoci, nasi — odezwał się jeden z inwalidów.
Pan de Launay milczał. Komendant, którego obowiązkiem zginąć pod gruzami fortecy, walczył w jego duszy z człowiekiem, z Francuzem.
Na dole ryczał tłum: na latarnię komendanta i całą załogę! Srożyła się coraz rzęsistsza strzelanina, a na górze przestał komendant zagrzewać do dalszej obrony i inwalidzi wstrzymali ogień.
Strzelali tylko Szwajcarowie. Oni nie są Francuzami, ich nie obchodzi nic Paryż, patryotyzm francuski, rewolucya. Oni są najemnymi żołnierzami, zapłacono ich za zimną krew i odwagę, przysięgli na czas służby posłuszeństwo królowi i swojemu kapitanowi i będą strzelali dopóty, dopóki im kula lub rozkaz pana de Flue nie wytrącą karabina z ręki. Wojna jest ich rzemiosłem.
Pan de Flue spostrzegł wahanie się inwalidów.
— Żołnierze, czy będziecie strzelali do tych starych niedołęgów, gdyby stchórzyli? — zapytał swoich Szwajcarów, wskazawszy szpadą inwalidów.
— Będziemy, kapitanie.
— Czy zginiecie wszyscy do nogi, jeżeli taka będzie wola Boża?
— Zginiemy, kapitanie.
— Czy pan słyszy, panie komendancie? — zwrócił się pan de Flue do pana de Launay.
Komendant słyszał i pobladł. Wstyd żołnierski uderzył go w twarz, ale silniejszym od wstydu był w tej chwili dziwny, niezrozumiały mu lęk, który sparaliżował jego wolę.
Nie śmiał podnieść oczu na Szwajcara. Milczał.
A Szwajcar mówił do niego głosem stłumionym:
— Wy chcecie walczyć z rewolucyą, wy, szlachta francuska? Gnuśne życie wysuszyło w kościach waszych miąsz, gadanina filozoficzna stoczyła waszą wolę, jak szpetne robactwo żre rdzeń dębów, przedobre wychowanie oduczyło was sztuki rozkazywania. Idźcie na salony bawić damy.
— Kapitanie! — zawołał pan de Launay, dotknięty do żywego.
— Zamiast się obrażać, skieruj pan armaty na pierwszy dziedziniec. Spójrz pan, co się tam dzieje.
Pod kulami Szwajcarów wtaczali gwardziści francuscy dwie armaty na dziedziniec, naprzeciw drugiego mostu. Jeżeli im się uda rozbić drugą bramę, będzie droga do wnętrza Bastylii otwarta.
Pan de Launay schwycił sam zapalony lont i stanął przy armacie. W tej chwili zaszumiał znów nad murami, nad wieżami straszny krzyk ducha czasu: à bas la Bastille!
Lont wypadł z ręki komendanta.
— Nie mogę, nie chcę strzelać do swoich — rzekł głosem złamanym. — Cały naród francuski przekląłby mnie.
— Nie chcemy strzelać do swoich — zawołali inwalidzi, otoczywszy komendanta. Oddajmy narodowi Bastylię.
— Tchórze! — krzyknął pan de Flue. — Szwajcarowie, do roboty! Pokażcie Francuzom, jak się spełnia obowiązek żołnierski!
Ale teraz odzyskał pan de Launay energię.
— Rozporządza się pan w cudzym domu, kapitanie — zawołał. — W Bastylii rozkazuje jej komendant.
Pan de Flue pochylił szpadę. Prawda... W Bastylii nie on rozkazywał, był tylko przydany do pomocy komendantowi. Nie on będzie odpowiadał przed sądem wojennym, za zdradę, za tchórzostwo. Cóż zresztą jego, cudzoziemca, mógł obchodzić honor francuskiego oręża? Niech Francuzi robią u siebie, co uważają za dobre.
— Rozkazuj, komendancie — rzekł.
Z głową pochyloną, niepewnym głosem wahania mówił pan de Launay.
— Nasz dobry król, gdyby wiedział, co się dzieje w tej chwili w Paryżu, nie pozwoliłby strzelać do narodu. I nasza zwierzchność nie pochwala prawdopodobnie rozlewu krwi, bo nie nadesłała żadnych rozkazów.
Nie wiedział, że patryoci przejęli dwa rozkazy barona Besenvala, nakazujące bronić fortecy aż do ostatniego żołnierza.
— Rozkazuj, komendancie — powtórzył pan de Flue.
— Oddamy narodowi Bastylię, kapitulujemy pod warunkiem, że wyjdziemy z niej cało, że włos nie spadnie z naszych głów.
Zdumieni Szwajcarowie spojrzeli na swojego kapitana pytająco:
On rzekł głosem drżącym:
— Bastylii rozkazuje jej komendant, wstrzymać ogień, wywiesić białą chorągiew!
Nic było białej chorągwi w Bastylii; spalono ją, jako sprzęt niepotrzebny.
— Wystarczy chustka, jakikolwiek biały gałgan — poddał któryś z inwalidów.
Oczom swoim nie wierzył Elie, nie wierzyli gwardziści francuscy, ujrzawszy na wieży znak poddania. Możliwe-ż to? Jeszcze nie zaczęli atakować naprawdę Bastylii, a ona się poddaje? Bo bezładna strzelanina, trwająca już sześć godzin pod murami, była nieszkodliwą zabawką, o czem wiedzieli oni, zawodowi żołnierze. Czyby załoga stchórzyła, czyby ją kto przekupił? Nikomu nie przyszło na myśl, że są chwile w życiu narodów, w których sam Bóg sądzi i karze.
Załoga kapituluje pod warunkiem, że wyjdzie bez szwanku z warowni. Więc stchórzyła, więc przeraziła ją odwaga szturmujących.
— Nie przyjmujemy żadnych warunków, nie rozmawiamy z narzędziami despotyzmu; niech się oddadzą na łaskę i niełaskę narodu — ryczał tłum.
Dopiero, kiedy pan Flue zwrócił uwagę „zwycięzców“ na to, że w lochach Bastylii znajduje się tyle prochu, iż starczy go do wysadzenia w powietrze warowni i całego przedmieścia św. Antoniego, oprzytomnieli patryoci.
Ale któż zatwierdzi warunki kapitulacyi? Tłum nie zna prawa wojennego, nie wie, że słowo żołnierskie obowiązuje pod groźbą utraty czci. Niesie go i prowadzi namiętność, nie ujęta w kleszcze karności.
Atakiem dowodził od godziny Elie. On jeden, oficer, mógł być rękojmią wykonania warunków kapitulacyi. Przyjął je, dał parol oficerski — drugi most opadł z brzękiem łańcuchów — droga do wnętrza Bastylii była otwarta.
Brzęk łańcuchów i łoskot opadającego mostu przebudził w duszy pana de Launay sumienie żołnierskie. Zadrżał na całem ciele, gorący rumieniec wstydu oblał jego bladą dotąd twarz. Spojrzał na dół, na tłoczący się w pierwszym dziedzińcu tłum, wzrokiem osłupiałym. Co się to stało? On, żołnierz, oficer, szlachcic, stchórzył i oddał fortecę niesfornej bandzie wichrzycielów? Wieczna hańba spadnie na jego głowę, na jego nazwisko, na jego cały ród, daleka potomność będzie go wskazywała palcami: tchórz, zdrajca! Cóż jego, komendanta fortecy, mogły obchodzić: filozofia, uczucia humanitarne, nowe idee, ludność Paryża? Jego obowiązkiem było bronić Bastylii aż do ostatniej kropli krwi, jego honorem — zginąć pod jej gruzami. Ktoś go oczarował, rzucił w jego serce nie wytłómaczony niczem lęk, odjął mu przytomność umysłu, oślepił go, ogłuszył.
Pan de Launay przetarł oczy. Pochwycił szybko zapalony lont, skoczył do drzwi lochów, gdzie leżały prochy. Wysadzi Bazylię w powietrze, zmieni czwartą część Paryża w kupę gruzu, zginie sam z rodziną, z załogą, ale ocali honor żołnierza.
Wejścia do lochów strzegło dwóch inwalidów, Ferrand i Béquard. Widząc komendanta z zapalonym w ręku lontem, zagrodzili mu drogę bagnetami.
— Odstąpcie, zuchwali! — krzyknął komendant.
— Nie puścimy! — odpowiedzieli żołnierze.
Nie puścili.
Już wpadli „zwycięzcy“ na dziedziniec. Przodem biegli Elie, Hullin na czele gwardzistów francuskich. Biegli przodem, aby zabezpieczyć załogę przed groźną radością „zwycięzców“. Żołnierzami byli, dali słowo, chcieli dotrzymać umowy, którą podjęli. Przypadłby do oficerów, objęli ich, ściskali, całowali na znak zgody, przyjaźni: Nie lękajcie się, włos nie spadnie wam z głowy, my za to odpowiadamy!
Ale gromadkę żołnierzów parła z tyłu olbrzymia fala tłumu, oblała ich ze wszystkich stron, zalała. I ci, co strzelali do murów fortecy, i ci, co przypatrywali się z bliska, bezczynnie, niezwykłemu widowisku — kanalia przedmieścia — wtargnęli do fortecy. Cóż takich zwycięzców obchodzi dane słowo? Kodeks wojskowy nic uczył ich honoru żołnierskiego, dotrzymania warunków kapitulacyi, uszanowania zwyciężonych, nie ujął ich swawoli w kleszcze posłuszeństwa, karności.
Pijani „zwycięstwem“, tryumfowali po swojemu. Kto miał nabita rusznicę, ten strzelał na oślep, nie mierząc, nie wiedząc, do kogo strzela: do przyjaciela czy nieprzyjaciela. Kto miał szablę, szpadę, pikę, ten ciął, kłuł na prawo i lewo, nie zważając, kogo rani. Cóżby to było za zwycięstwo, gdyby nie było wolno mścić się na zwyciężonych za opór? Tłum nie rozumie, że załoga, broniąc fortecy, powierzonej jej opiece, spełnia tylko obowiązek. Daremnie nawoływał do porządku Elie, prosili gwardziści francuscy. Hucząca fala uniosła ich z sobą, grożąc: z drogi, zdrajcy, bo nauczymy was respektu dla narodu!
I cóżby to było za zwycięstwo, gdyby sobie zwierzę ludzkie, spuszczone z łańcucha strachu przed karzącą ręką prawa, nie miało pohulać? Tłum rzucił się na koszary oficerskie. I jak w klasztorze Łazarzystów, jak wszędzie, gdzie się motłoch upił wolnością, nie ocalał i tu ani jeden sprzęt. Wszystko rozleciało się na drzazgi pod toporami patryotów.
Inwalidzi, złożywszy broń wzdłuż muru, czekali na oznaki wdzięczności narodu, na którą uczciwie zasłużyli. Gdyby nie ich opór, nie byłaby się Bastylia poddała. Wieńcami obywatelskimi powinni ich patryoci ozdobić. Tak się spodziewali.
Spostrzeżono ich.
Pięściami, drągami, kolbami dziękowali patryoci inwalidom za ich patryotyzm. Okrwawionych, okaleczonych, w mundurach, poszarpanych na strzępy, otoczyli ich, aby ich zaprowadzić do ratusza, jako żywe świadectwo odniesionego zwycięstwa.
Ale gdzie podział się ten „zdrajca, ten łotr, ten rozbójnik, ten krwiożerczy tygrys“, który ośmielił się strzelać do narodu? Dawać go, abyśmy go mogli czemprędzej powiesić!
Pan de Launay siedział na zrębie muru z głową pochyloną. Siedział bez ruchu, bez czucia, bez myśli, jak człowiek umarły. Wstyd wypłoszył z niego duszę.
Był w skromnym, szarym surducie bez orderów, bez oznak komendanta. Wzięto go za jakiegoś sługę fortecy. Nareszcie poznał go ktoś. Kilku drabów rzuciło się na niego.
— Pilnuj komendanta — krzyknął Elie na Hullina. — To bydło rozszarpie go.
Hullin, herkulesowego wzrostu i herkulesowych sil, skoczył na pomoc komendantowi wyrwał go z rąk „zwycięzców“.
— Nie waszą rzeczą sądzić — wołał. — Komitet obywatelski rozprawi się w ratuszu z tymi, którzy zawinili.
Zdruzgotawszy, zniszczywszy w Bastylii wszystko, co można było zdruzgotać, zniszczyć, ruszyli zwycięzcy do ratusza, prowadząc z sobą jeńców.
Tłum rósł po drodze, a każdy nowo przybywający patryota chciał wziąć udział w zwycięstwie. Nie mogąc mścić się na „zdobytej“ już fortecy, mścił się na jej bezbronnej załodze. Grad kamieni, deszcz błota sypał się ze wszystkich stron na żołnierzów. Bliżsi doskakiwali do nich, bili ich pięściami, targali na nich mundury, „liberyę despoty“. Zacieklejsi kłuli ich pikami, cięli szablami. Kobiety biegły za nimi, wrzeszcząc:
— Noża! noża!
Zanim straszny pochód dotarł do ratusza, zginęło na bruku dwóch żołnierzów i czterech oficerów.
Kapral Ferrand, jeden z tych, który powstrzymał komendanta przy wejściu do lochów z prochami, podniósł rękę, chcąc przemówić do ludu. Jeszcze nie zdążył otworzyć ust, kiedy jego ręka spadła w rynsztok. Uciął ją jakiś patryota.
Komendanta strzegł Hullin więcej niż siebie, szamocąc się z patryotami. Chwytał ręce, które biły pana de Launay po twarzy, zdzierały z niego suknie, wyrywały mu garściami włosy z głowy, odtrącał szpadą piki i szable, rozbijał piersiami, plecami zawierające się dokoła niego kupy. Pot spływał strumieniami z jego czoła, oddychał coraz szybciej, zdyszany, ochrypły od próśb, nawoływań, od krzyku:
— Bądźcie uczciwymi ludźmi, szanujcie dane słowo!
Jego ramiona herkulesowe słabły, omdlewały. Party z przodu, z tyłu, z boków, padł na bruk, znużony śmiertelnie. Fala rozjuszonego zapachem, przelanej krwi i bezkarnością zbrodni pijanego ludu, przewaliła się po nim i runęła na komendanta. Bity po twarzy, oplwany, poraniony margrabia miał dosyć tej męki. Ciężko ukarał go bóg wojny za niespełnienie obowiązku żołnierskiego. Chciał umrzeć, byle prędzej, natychmiast... Kopnął najbliższego sprawcę w brzuch, wołając:
— Zabijcie mnie już raz!
Dziesięć bagnetów przeszyło jego pierś, dziesięć szabel spadło na jego głowę...
Zamordować „czarnego, śmierdzącego arystokratę“ to za mało dla potryotów z ludu. Trzeba jeszcze jego trupa znieważyć... Stygnące, okrwawione zwłoki zaciągnięto w rynsztok, omazano błotem, pokłuto pikami.
Jeszcze nie dosyć.... Zdrajca obraził szlachetnego patryotę, kopnął go w brzuch; uciąć mu za to nikczemny łeb. Hej, Desnot, obywatelu, bracie, masz szablę, spełnij czyn patryotyczuy, zasłuż się dla ojczyzny! Należy ci się słusznie nagroda za zniewagę.
Desnot, ten, którego komendant Bastylii obraził, kopnąwszy go w brzuch, kucharz bez miejsca, próżniak bez zajęcia, ciął trupa po szyi. Nie umiał pracować szablą, nie odciął głowy. Więc dobył z kieszeni scyzoryka i dokonał z maestryą kucharza, rozumiejącego się na krajaniu mięsa, „czynu patryotycznego“, dumny, że mu naród powierzył tak zaszczytne, tak obywatelskie zadanie. Będzie odtąd rozpowiadał po wszystkich szynkach, że on to głównie zdobył Bastylię i będzie się upominał w ratuszu o nagrodę za swój patryotyzm, za swoje bohaterstwo.
Uciętą głowę komendanta nadział na widły i poszedł przodem; — chorąży „wolnych obywateli z przedmieścia“. Drugi chorąży niósł na pice rękę kaprala Ferranda tę rękę, która ocaliła „zwycięzców“ i czwartą część Paryża.
Głowę komendanta powitali przy ratuszu dwaj wisielcy. Wisieli na latarni, już ostygli, zimni. Tak podziękował naród inwalidom, Ferrandowi i Béquardowi, za to, że nie dopuścili pana de Launay do lochów z prochami. W ten sam sposób będzie odtąd dziękował wszystkim swoim dobrodziejom, przyjaciołom, wodzom, będzie wieszał, gilotynował tych, których wczoraj ubóstwiał, ojcami ojczyzny zowiąc, aż pożarłszy wszystkich, zacznie się pastwić nad sobą samym.
Na wiadomość o „sądzie narodu“, wykonanym na komendancie Bastylii, na jej oficerach i żołnierzach, ułożono już w Palais Royal, w kawiarni Foy pod przewodnictwem Kamila Desmoulins’sa, margrabiego Saint-Hurugue, Laclos’a i innych ojców ojczyzny pierwszą listę skazanych na śmierć „zdrajców“. Na latarnię hrabiego d’Artois, brata króla, na latarnię Polignac’ów, marszałka de Broglie, księcia de Lambesc, barona de Besenval, Breteuil’a, Foulona, Bertiera, wszystkich przyjaciół królowej — na latarnię kawalera de Cazalès, księdza Maury’ego, młodszego Mirabeau’a, wicehrabiego de Clarac, d’Esprémenil’a, Lefèvre’a d’Amécourt, wszystkich obrońców korony, szlachty i duchowieństwa. Zabić każdego, kto nie wierzy w świętego Jana Jakóba Rousseau’a, w jego nową ewangelię, w jego doktrynę o wszechwładztwie ludu. Kto przyniesie głowę jednego ze skazanych do Palais Royal, otrzyma wieniec obywatelski i sowitą nagrodę brzęczącą.
Przez całą noc z 4-go na 5-ty lipca zasiadał w kawiarni Foy „sąd patryotów“, szukając, kogoby jeszcze wskazać „słusznej zemście suwerena-ludu“.
Tak obchodzili patryoci „pierwsze święto wolności“.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.