Błyskawice/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Minęła północ.
Nad Wersalem szalał wicher, niosąc na świszczących skrzydłach błyskawice i grzmoty burzy. Dygotały wszystkie drzewa, skrzypiąc, trzeszcząc, sypały się młode liście z rozkołysanych gałęzi, kwiaty i krzewy tuliły główki do ziemi, tumany kurzu pędziły ulicami marmurowej rezydencyi królów Francyi.
Szalała natura, szaleli ludzie.
W głównej sali Menus, przeznaczonej dla stanu trzeciego, srożyła się taka wrzawa, jak gdyby się wszyscy szczekacze z Palais Royal w niej zebrali, by zdać egzamin z dobrych płuc. Przeszło czterystu mężów mówiło, Krzyczało równocześnie. Oczy ich, podkrążone ciemnemi obwódkami, świeciły gorączkowo, ceglaste rumieńce podniecenia poplamiły ich twarze. Tłocząc się z dwóch stron prezydyalnego stołu, oblewali się potokiem bezładnych zdań, porwanych wykrzykników, giestykulując rękoma, nogami, głową, całęm ciałem.
Burza rozpętanych wichrów szalała na dworze, burza zniecierpliwionych namiętności zwirowała, skłębiła, rozpaliła tę gromadę ludzi, wyczerpanych, zdenerwowanych dwumiesięczną prawie, cichą, zaciętą walką z niespodziewanym oporem stanów uprzywilejowanych.
Od szóstego maja począwszy, szły codziennie z głównej sali do sal bocznych deputacye, odezwy, projekty, codziennie wzywał stan trzeci szlachtę i duchowieństwo do zerwania mostów, dzielących synów tej samej ziemi, do zlania się w jedno ciało. Ale szlachta, wiedząc już, że mieszczaństwo dąży do zagarnięcia całej władzy, że zepchnie ją większością głosów, siłą liczby ze stopni tronu i zmieni w narzędzie swoich zamiarów, zacięła się i odpowiadała niezmiennie: nie, nie i nie! Pragniemy przebudowy państwa, odrodzenia narodu, ale nie chcemy być pachołkami mieszczan...
Potrzeba było olbrzyma woli i odwagi, aby ruszył z miejsca olbrzymich atletów, aby ich rozłączył i rzucił jednego z nich o ziemię.
I ten olbrzym znalazł się.
Na uboczu skłębionej, krzyczącej gromady stał Mirabeau z rękoma skrzyżowanemi na piersiach. Jego szpetna twarz zanurzyła się w cieniach głębokiego zamyślenia, jego pogardliwe usta zwarły się szczelnie. Coś wielkiego ważył w duszy.
Dumnego i gwałtownego rodu potomek, szpetny i pyszny, jak szatan, postanowił w tej chwili burzliwej postawić życie swoje, przyszłość swoją, sławę swoją na jedną kartę. Uda-li się gra niebezpieczna — wówczas spadnie laur pierwszego reformatora Francyi na lego imię; przegra-li stawkę niezwykłą — wówczas nie straci nic, bo nie ma nic do stracenia, on, proletaryusz arystokratyczny, szlachcic bezdomny, rycerz bez zamku, syn, brat, mąż, bez ojca, bez rodzeństwa, bez żony i dziecka.
Odtrącili go wszyscy, których miał prawo nazywać swoimi. Teraz pokaże tym szarym, pospolitym wróblom, kogo lekceważyli, sponiewierali. Może runąć, ale jego głos zabrzmi lak potężnie, iż usłyszy go cała Francya i przyciasną mu miliony wydziedziczonych feodalnej przeszłości. Teraz zemści się za wszystkie doznane krzywdy, za samotną młodość, przesmuconą w więzieniach, za bolesne lata dojrzałe, obłocone nędzą. Szlachcic powali szlachtę, rycerz feodalny zburzy twierdzę feodalizmu — nowego porządku śmiały budowniczy. Blask sławy przysłoni promienną aureolą jego szpetotę i nasyci jego niezadowolone dotąd ambicye uwielbieniem narodu.
Mirabeau obrzucił wzrokiem pogardliwym gromadę posłów. Już drugi miesiąc zmagają się z przeszłością, a żaden z nich nie ma odwagi uderzyć pięścią w starą, zmurszałą ruderę, aby się rozleciała na wióry.
Zamiast wydobyć się gwałtownym rzutem naprzód z nieznośnego położenia, skoczyć śmiało w kipiące wiry rewolucyi, zużywają siły na jałową gadaninę. Dziś rozprawiają, medytują od samego południa, kłócą się o dziecinne formalizmy, skaczą sobie do oczu, niewiadomo o co. Gdyby ich zapytać, o co się właściwie spierają, nie umieliby odpowiedzieć. Krzyczą, miotają się ich nerwy rozstrojone, ich namiętności zniecierpliwione. Chcą rządzić, chcą zająć miejsce dawnych władców, a nie wiedzą, że tylko zuchwała odwaga, nie licząca się z niczem i z nikim, zwycięża w rewolucyach.
Nawet Sieyès, taki radykalny i śmiały wśród czterech ścian gabinetu, przy biurku, z piórem w ręku, gdy nikt na niego nie patrzy, waha się, lęka się skutków swoich daleko idących pomysłów wywrotowych. Ten kret rewolucyi, minujący z systematycznością i umiejętnością górnika ancien régime na zebraniach tajnych związków i w broszurach, traci przytomność w obliczu jawnego czynu.
Obrażony tak samo, jak Mirabeau, na szlachtę pozwolił się Sieyès wybrać mieszczaństwu do Stanów Generalnych. Zaledwie wyszedł z urny miasta Paryża, zdjął z siebie natychmiast oznaki stanu duchownego i przebrał się w surdut mieszczański.
Mirabeau spojrzał z pod czoła na Sieyès’a. Wiedział, że ten chudy, suchy teoretyk w wytartych, poplamionych sukniach starego profesora, nie dbającego o wygląd zewnętrzny — miał w kieszeni piorun, który, uderzywszy, zmiażdży koronę dębu królewskiego Burbonów. Wczoraj obmyślili razem sposób zakończenia sporu między stanem trzecim a stanami uprzywilejowanymi, ułożyli razem plan hazardowego ataku. Sieyès miał piorun przy sobie... kartkę zapisanego papieru, nic więcej. Odczytanie tej kartki wystarczy, aby ancien régime wyleciał w powietrze.
— Sieyès — rzekł Mirabeau głosem przyciszonym — pókiż będziemy się namyślali, wahali? Naród niecierpliwi się, znużony jałową gadaniną swoich wybrańców? Na toż posiało nas pięć milionów wyborców do Wersalu, abyśmy się spierali o drobiazgi, o formalizmy, jak wynajęci sofiści? Powiedz pan nareszcie temu stadu wrzeszczących baranów, co trzeba uczynić, aby się wydostać na równą, prosta drogę przewrotu.
Ale Sieyès nie urodził się na trybuna, na wodza tłumów. Logiczny, subtelny, wymowny w gabinecie, tracił przytomność przed większem zebraniem.
— Sieyès! — zachęcał Mirabeau.
Sieyès wydobył z kieszeni dynamitowemi głoskami zapisaną kartę i miął ją w palcach. Bezradność malowała się na jego suchej twarzy, niepewne błyski migotały w jego małych, bystrych oczach.
— Rusz-że się pan! — zawołał Mirabeau z gniewem.
Sieyès rozglądał się dokoła, jak gdyby szukał drogi do ucieczki.
Wówczas wziął go Mirabeau pod ramię i zaprowadził siłą na trybunę.
Na dworze dobywał się wicher z taką wściekłością do pałacu, iż drzwi i okna drżały. Któryś z woźnych chciał przymknąć główne drzwi. Wicher pchnął podwoje, rozwarł je na oścież i wpadł do sali. Wirowały w powietrzu papiery, gazety, broszury, pióra, zmiecione ze stołów, z ławek, rozfryzowały się upudrowane peruki posłów. Szyby zaświeciły blaskiem fosforycznym błyskawicy...
— Panowie wybrańcy narodu!
Jak grzmot dudnił nad wrzawą krzyczących mężów, nad świstem wichru głos Mirabeau.
Posłowie stanu trzeciego znali już ten głos potężny, który rozkazywał, przekonywając.
— Uciszcie się! Mirabeau mówi.
Rozpłynęła się wrzawa w szmer, słabnący powoli.
— Panowie wybrańcy narodu!
Szmer wsiąknął w ciszę, która zaległa salę.

Fot. Dr. F. Stoedtner.
Ks. Józef Sieyès.
(1748—1836.)
— Któż posłał nas do Stanów Generalnych? Naród! W jakim celu posiał nas naród do Stanów Generalnych? Abyśmy zdjęli z niego pęta niewoli, zburzyli zmurszały gmach przywilejów feodalnych. A my, zamiast dążyć prostą drogą do mety, wytkniętej nam przez wyborców, błądzimy już drugi miesiąc na manowcach jałowych dysput i sporów. O co się właściwie spieramy? O zwietrzałe formy dawnych Stanów Generalnych? Cóż nas, Francuzów XVIII stulecia, wychowańców filozofii, mogą obchodzić zwyczaje i obyczaje naszych przodków? Prawem naszem, obowiązkiem naszym tworzyć nowe formy, nowe zwyczaje i obyczaje, odpowiadające lepiej potrzebom czasów, opromienionych blaskami niezawisłego rozumu. Nie chcą-li stany uprzywilejowane uledz słusznym żądaniom stanu trzeciego, nie chcą-li pracować razem z nami dla szczęścia Francyi, usuńmy je, jak się usuwa zbyteczne, niepotrzebne przeżytki. Nie oni, szlachta i duchowieństwo, są przedstawicielami narodu, jeno my, stan trzeci, bo za nami stoją wszystkie miasta, wszystkie gminy — naród właściwy. Nas posłały do Wersalu dziewięćdziesiąt sześć setnych głosów francuskich, my jesteśmy przedstawicielami prawie całego narodu, nasze słuszne żądania popiera olbrzymia liczba, liczba zaś rozstrzyga wszelkie spory. Czego chce większość, to powinno obowiązywać wszystkich. Ponieważ stany uprzywilejowane usiłują narzucić nam, większości, swój prymat, przeto pokażmy im, że bronią sprawy przesądzonej. Ogłośmy się natychmiast, niezwłocznie legalnem przedstawicielstwem narodu francuskiego i zabierzmy się odważnie do wielkiego dzieła odrodzenia królestwa.

Mirabeau stał na mównicy z głową, cofniętą w tył, z podniesioną prawą ręką, podobny do posągu trybuna rzymskiego. Wcieleniem dumy i odwagi był ten żywy posąg.
Już fale jego piorunowego głosu, rozbiwszy się o ściany sali, zlały się z ciszą, a ani jedna ręka nie podniosła się do oklasku.
Zdziwił się trybun. Zwykle nagradzano jego przemówienia burzą oklasków.
Czyby jego odwaga przeraziła wybrańców stanu trzeciego?
Bo to, co mówił, było pierwszymi czynem rewolucyjnym. Wobec wezwania z wyżyn mównicy sejmowej do jawnego buntu przeciw porządkowi Stanów Generalnych, ustanowionemu przez króla, zbladła cała przygotowawcza petite guerre literatury, nauki, dzienników, salonów i kawiarni. Literaci, uczeni, dziennikarze, politycy salonowi i kawiarniani szermowali słowami, posłowie nie wyszli dotąd z ciasnego koła sporów formalnych. On pierwszy rzucił przed świadomość przedstawicielów stanu trzeciego czyn polityczny wielkiej doniosłości, wydobywając na wierzch ich najtajniejsze myśli i marzenia i wskazując im środek do wcielenia tych marzeń.
Zrzucić szlachtę i duchowieństwo z piedestału, jaki im przeszłość zbudowała, i zająć ich miejsce, pragnął gorąco stan trzeci. Po to przybył do Wersalu. Ale i król, pierwszy szlachcic Francyi, należał do stanów uprzywilejowanych, był ich przywilejów najplastyczniejszem wyobrażeniem, a zgodzi-ż się Ludwik XVI na zburzenie najwierniejszych filarów tronu? Jeszcze posiadał on potężne środki obrany: powagę tradycyi lat ośmiuset, urok władzy, miłość ludu i wojsko. Aż do korony zresztą nie ośmieliła się sięgnąć ambicya mieszczan Stanów Generalnych. Nie było między nimi dotąd republikanów, nikomu z nich nie przyszło na myśl targnąć się na koronę św. Ludwika; byli wszyscy monarchistami. Chcieli tylko konstytucyi, któraby dopuściła stan trzeci do rządów, odsuwając od nich stany uprzywilejowane.
Środek wskazany przez Mirabeau’a druzgotał znaczenie historyczne stanów uprzywilejowanych, wsuwając na ich miejsce stan trzeci, równocześnie jednak obrażał króla, pomiatał jego wolą. Przeto milczeli posłowie, zdumieni śmiałością swojego trybuna. Gdyby się uchwycili tego środka, musiałaby pęknąć nić sympatyi, jaka łączyła dotąd naród z koroną. Starcie było nieuchronne, ze starcia tryśnie nienawiść, z nienawiści buchnie płomień, który niewiadomo, kogo pożre.
Głucha, duszna cisza panowała w sali. Stan trzeci czuł, że słoi w obliczu chwili historycznej, przepojonej: burza i milczał i wahał się, nie przywykły Jeszcze do wielkich hazardów politycznych.
Ale Mirabeau, wojowniczego, butnego rodu syn, który miał wojnę i burzę w krwi, którego ambicya przerastała korony i trony, którego własny ojciec nazywał „huraganem“. nie lękał się walki. Jego dusza gwałtowna szła w jej wrzawę, jak do swojego żywiołu.
— Chcecie być odrodzicielami Francyi, prawodawcami przyszłych pokoleń, heroldami wolności, a obawiacie się walki? — grzmiał jego głos. — Kogóż się obawiacie? Szlachty? Wszakże to pruchno! Duchowieństwa? Cały niższy kler złączy się z nami, bo należy pochodzeniem i sympatyami do nas, do stanu trzeciego. Króla? Nasz dobry król stanie po stronie narodu, szczęśliwy, że go uwolnimy od pijawek, od pasorzytów dworskich, że pomożemy mu uzdrowić skarb, on, najoszczędniejszy, najrządniejszy ze wszystkich władców domu burbońskiego. Niewieściem wahaniem nie zwycięża się nigdy, nigdzie i nikogo, nie stwarza się dzieł wielkich. Tylko odważnych kocha Fortuna. Wybrańcy narodu francuskiego! Uderzcie żelazną pięścią, którą praca zahartowała, w porysowany gmach starych przesądów, a daleka potomność będzie sławiła wasze bohaterstwo. Niech żyje wolność!
Jaskrawy frazes, głośny wykrzyknik podziała skuteczniej od argumentacyi.
Zakipiało w zbitej, stłoczonej gromadzie milczących mężów. Znów zaczęli wszyscy mówić, spierać się, krzyczeć równocześnie. W serca, w podniecone wyobraźnie młodszych posłów wpadł jaskrawy frazes iskrą i rozpalił płomień odwagi. Tak, tylko odważnych kocha fortuna, niewieściem wahaniem nie zwycięża się nigdy, nigdzie, nikogo, nie stwarza się dzieł wielkich... Czegóż się boimy, pókiż będziemy się namyślali, wahali?... Na pohybel wstecznikom, spróchniałym arystokratom, powstrzymującym uporem swoim dzieło odrodzenia Francyi... Obędzie się bez ich pomocy... Niech się zawiną w swoje spleśniałe pargaminy i grzęzną w swoich dziurawych zamkach. My, stan trzeci, my, naród właściwy, potężny ilością, złączymy się z królem i usuniemy z nim razem wszystkie przeszkody, stojące na drodze do wolności... Niech żyje wolność i równość!...
Daremnie usiłował powstrzymać głos starszych posłów rozpętane namiętności.
— Czekamy już dwa miesiące, poczekajmy jeszcze tydzień, dwa... Może znajdzie się nareszcie sposób porozumienia... Dlaczego mamy się pozbawiać pomocy stanów uprzywilejowanych, doświadczeńszych od nas w sztuce rządzenia ludźmi... Nie ilość powinna rozstrzygać w radzie narodów, lecz jakość.
— Nie będziemy dłużej czekali, gardzimy mądrością próchna, trupów! zawołał ktoś.
— Nie będziemy, gardzimy! — podjęło sto, dwieście, trzysta głosów.
Wrzawa zmieniła się w dziki, bezładny krzyk. Gromada rozpadła się na dwie części.. Z jednej do drugiej przelatywały zniewagi, groźby. Namiętność polityczna zerwała z tych dobrze wychowanych ludzi miękki, wykwintny płaszcz kultury, starła z nich pokost estetyki towarzyskiej. Kłócili się, jak pijani rzeźnicy.
Z góry, z trybuny, spoglądał na dzieło swoje Mirabeau z uśmiechem ironicznym. Spokojny, panujący nad każdym ruchem obliczał pewnym wzrokiem głowy przeciwników. Tych, którzy wołali: nie chcemy dłużej czekać! było znacznie więcej. Błysk tryumfu zaświecił w jego oczach. Wygra stawkę niebezpieczną...
Dokoła niego huczała burza rozpętanych namiętności politycznych, na dworze huczała burza rozpętanych wichrów, a on, „hrabia huragan“, pławił się w tej burzy z rozkoszą, jak się orzeł pławi w potokach żarów słoneczny cłu, i czerpał z jej łoskotu podnietę, siłę do gwałtownego czynu.
— Sieyès — rzekł do księdza, który stał obok niego na trybunie, dygocący cały ze wzruszenia — przygotuj pan dokument; to stado baranów nie wytrzyma już długo... Takie podniecenie wyczerpuje najsilniejszych.
Niezwykłe podniecenie wyczerpało w istocie siły kłócących się posłów. Zmęczyli się... wrzawa opadała powoli... cisza wracała...
Na tę chwilę znużenia czekał Mirabeau.
— Ksiądz Sieyès prosi o głos — zawołał.
Teraz rozbrzmiał w ciszy ostry, syczący, głos księdza, przebranego.w suknie mieszczańskie.
— Stan trzeci przyszedł do przekonania, że składa się z przedstawicielów, wybranych przez dziewięćdziesiąt sześć setnych części narodu — czytał Sieyès. Tak znakomita większość nie może zostać bezczynną z powodu nieobecności wybrańców kilku okręgów lub kilku klas społecznych, zwłaszcza w chwili tak groźnej, tak naglącej do szybkiego działania, jak obecna. Zważywszy to, oświadczamy, iż dzieło odrodzenia powinno się rozpocząć niezwłocznie przez obecnych tu przedstawicielów narodu francuskiego bez względu na wybrańców nieobecnych. Chcą-li przedstawiciele duchowieństwa i szlachty przyłączyć się do przedstawicielów stanu trzeciego, stan trzeci przyjmie ich z radością, gdyby jednak trwali dalej w uporze, większość przedstawicielstwa narodowego obędzie się bez ich udziału.
Zamilkł... Milczała sala...
Rzucił kilka suchych, bez retoryki krasomówczej wygłoszonych frazesów. Kilka frazesów, nic więcej... Ale każdy wyraz tych suchych, bezbarwnych frazesów uderzał taranem w dotychczasowy porządek Francyi, burzył jej ustrój, zrywał gwałtownie nić tradycyi historycznej. My, stan trzeci, my, nowi ludzie, którzyśmy dotąd słuchali, nie pytani o zdanie, my, którzyśmy nigdy nie rządzili, rządzić się nie uczyli jesteśmy właściwymi rozkazodawcami, rządcami narodu francuskiego, my sami, bez niczyjej pomocy, zbudujemy nową Francyę...
Po raz trzeci zawrzał spór, po raz trzeci zmieniła się sala w arenę walczących krzykiem, obelgami namiętności, obaw przed niepewnym jutrem, trwogi przed ręką karzącego króla, nadziei i ambicyi.
— Wybrańcy narodu francuskiego! — huczał nad piekielną wrzawą głos Mirabeau’a. — Cały naród, cała ludzkość patrzą w tej chwili na nas! Nie plammy się tchórzostwem niewolników!
Zwyciężył...
Większość zebranych posłów stanu trzeciego przyjęła oświadczenie Sieyès’a, uznała się prawowitem przedstawicielstwem narodu i francuskiego, nazwała się Assemblée nationale, pominąwszy koronę, rząd, szlachtę i duchowieństwo.
Paliły się okna widmowym blaskiem błyskawic, wicher gasił w sali świece, ze dworu dochodził głuchy łoskot dalekich grzmotów, nadchodzącej burzy gońców.
Rewolucya się rozpoczęła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.