Błyskawice/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

W chwili kiedy się stan trzeci ogłaszał samowolnie, bez wiedzy króla, Zgromadzeniem Narodowem, Ludwik XVI spał snem uczciwego, dobrego człowieka, którego snu nie płoszy pamięć cudzej krzywdy, nie straszy trwoga przed zemstą zasłużoną.
Bo czegóż miał się obawiać? Nie on, oszczędny, „jak mieszczuch“, grający w karty najwyżej po talarze, żałujący sobie na nową suknię, wypróżnił skarb Francyi, nie on, pobożny katolik, wierny, czystych obyczajów mąż, troskliwy, rodzinie swojej całem sercem oddany ojciec zatruł duszę Francyi przykładem bezbożności i rozpusty, nie on, sprawiedliwy, litościwy władca, korzystający zawsze chętnie, z radością przysługującego koronie prawa łaski, dostarczał katom krwawej roboty, zaludniał bastylie i więzienia.
Czegóż miał się obawiać? Którzy zawinili, królowie, jego poprzednicy, ministrowie, metresy, dworacy, uczeni, literaci, filozofowie, próchnieli już prawie wszyscy w grobie, uwolnieni przez śmierć, od odpowiedzialności za skutki swoich grzesznych czynów i gorszących, rozkładających doktryn.
On kochał swój naród, życzył mu jak najlepiej, myślał o jego szczęściu, nie opierał się potrzebom, prądom nowych czasów, uznając w pewnej mierze ich konieczność. Turgota, Malesherbes’a, znanych, „filozofów“, przywołał do swojego boku, do rady koronnej, Neckerowi, bankierowi, protestantowi, którego parweniuszowskiej arogancyi nie lubił, powierzył zarząd skarbu, ulegając opinii publicznej, oszczędności w wydatkach dworskich, obmyślone przez pana de Saint-Germain i Neckera, przyjął, zatwierdził, zamknięte parlamenty otworzył, Stany Generalne zwołał, zgodził się na podwojenie liczby posłów stanu trzeciego robił dotąd wszystko, czego się duch czasu od niego domagał.
Był tak skromny, iż męczył go wspaniały ceremoniał dworu francuskiego, iż nużyło go to ubóstwienie w osobie króla władzy świeckiej, iż onieśmielał go rój trutniów, wlokących się za nim błyskotliwym ogonem. Był lak ludzki, przystępny, z żebrakiem, jak równy z równym.
Jakżeż taki dobry, taki ludzki król nie miał spać pokrzepiającym snem człowieka, który spełnia uczciwie, co do niego należy? On kochał Francuzów — Francya kochała jego. Wszakże nazywali go dotąd wszyscy, nawet rewolucyoniści, notre bon roi. Ukochanemu królowi nie może nic grozić wpośród ukochanego narodu. Niech sobie wichry smagają biały, marmurowy Wersal, niech burza straszy grzech, zbrodnię, niepokoi udręczone sumienie. On, Louis le Désiré, Louis le juste, le bon, nie ma potrzeby obawiać się nawet huraganu.
Spał Ludwik XVI spokojnym snem człowieka uczciwego, bo jego dobroć nie wiedziała, że łaska tłumów jest jeszcze kapryśniejsza, zmienniejsza od łaski pańskiej. Komu dziś woła: niech żyje! tego ozbryzga jutro błotem, nieczystościami ścieków ulicznych; kogo dziś wyrzuci na sam szczyt sławy, ojcem, dobrodziejem, zbawcą go zowiąc, tego zawlecze jutro na szafot.
Nie znała jeszcze tej gorzkiej prawdy optymistyczna dobroć króla, ale napiło się już tej żółci serce królowej.
Marya Antonina spoczywała na posłaniu z koronek i jedwabiów. Miliony kobiet zazdrościły jej przepychu, jakim ją korona otoczyła, a ona zazdrościła wyrobnicy twardego snu bez troski.
Nie spała.
Odchyliwszy koronkową firankę, podwinęła ramię pod głowę i utkwiła wzrok w okna. Niepokoił ją dziś blask błyskawic, przeświecający przez story, zatrważał ją głuchy łoskot grzmotu, rozdzierający bez ustannie ciszę nocy. Gdzieś, w jakieś drzewo, czy w któryś z domów wersalskich uderzył piorun. Serce królowej zadrżało.
Serce córki Maryi Teresy drżało od pewnego czasu przeczuciem wielkiego nieszczęścia. Coś strasznego szło ku niej, ku królowej Francyi, jakieś ohydne widmo zbliżało się do niej1 z wyszczerzonymi urągliwie zębami, z groźnie podniesioną ręką. Nie widziała go jeszcze, nie domyślała się, skąd, z której strony idzie, ale czuła już jego oddech grobowy.
Król spał, królowa płakała.
Było jej w tej chwili, jak gdyby ją jakiś cichy głos, z innych światów goniec, ostrzegał: podnieś się i uciekaj, uchodź czemprędzej z płonącego domu, albowiem już wali się jego dach i węże ogniste syczą dokoła ciebie...
Zdawało jej się, że widmowe blaski błyskawic, przesiąkające do sypialnej komnaty przez szczeliny storów, zlewają się w jakąś postać. Ta postać, zrazu mglista, niewyraźna, przybiera kształty dziecka, chłopczyka.
— Lulu — zawołała królowa, wyciągnąwszy ręce do tworu swojej smutnej wyobraźni.
Jej ukochany Ludwik, jej syn pierworodny odszedł w krainy cieniów. Temu dwa tygodnie[1], przyjęły go podziemia starodawnej bazyliki Saint-Deniskiej. Spoczął na zawsze obok przodków swoich, ostatni dziedzic tronu burbońskiego, któremu Francya nie odmówiła miejsca w grobach królów. Zgasł w samą porę, w chwili, kiedy się jego dziedzictwo zaczęło rozsypywać w gruzy. Mirabeau i Sieyès, tego dziedzictwa burzyciele, wysłani przez stan trzeci, żegnali w imieniu przedstawicielów narodu zwłoki następcy tronu. Okrutnie złośliwymi satyrykiem bywa często historya.
Królowa wpatrywała się bez lęku w twór swojej smutnej wyobraźni. Miłowała to dziecię pierworodne, tego cichego, chorego chłopczyka, którego złość ludzka znieważyła już w kołysce, bękartem go zowiąc.
— Odszedłeś w krainy, w których namiętności ludzkie tracą swoją moc. Nikt cię już nie znieważy...
Gorące łzy spływały po twarzy królowej. Ona znała zabójczy jad oszczerstwa, doświadczywszy jego skutków na sobie.
Prześliczną, szesnastoletnią dzieweczką przybyła z Wiednia do Paryża. Rozsiewała dokoła siebie życzliwe uśmiechy, dobre słowa, przyjazne spojrzenia i w zamian za tę szczerą uprzejmość zbierała wonne kwiaty uwielbienia. Francya kochała uroczą następczynię tronu, tłum witał ją wszędzie radosnymi okrzykami, słał wieńce pod jej drobne stopy. Nawet dworacy, mistrzowie intrygi i oszczerstwa, nie zatruwali jej życia plotkami, nie miała bowiem jeszcze nic do rozdania lub do odebrania. Potężniejszą od niej była pani du Harry, ostatnia metresa Ludwika XV.
Ale oto zabiła ospa starego, rozpustnego króla i Marya Antonina zasiadła na tronie Francyi. Teraz miała do rozdania lub do odebrania dygnitarstwa, tytuły, pensye, posady, bo Ludwik XVI, rozkochany w pięknej małżonce, ulegał jej wpływowi. Kogo mu ona wskazała, na tego sypały się łaski królewskie. Więc rzuciły się na nią wszystkie ambicye i chciwości, wyciągając drapieżne ręce i wołając: dawaj, dawaj ciągle!
Nie wszystkim dawała — miała swoje sympatye i antypatye — nie wszystkich dopuszczała do siebie — miała swoje kaprysy niewieście, swoje nienawiści i upodobania, słuszne i niesłuszne. Więc zaczęły pod nią ryć czarne krety oszczerstwa, zawiedzione ambicye, i nadzieje, korzystając skwapliwie z pozorów lekkomyślności, których się młoda niedoświadczona królowa nie umiała wystrzegać.
Żywego, wesołego temperamentu, swobodna w obejściu, dławiąca się w kleszczach sztywnej etykiety dworskiej, bawiła się Marya Antonina w gronie wybranych przyjaciół i przyjaciółek, wyzywając z brawurą młodości oburzenie starych, nudnych ciotek króla i różnych kumoszek dworskich, zgorszonych jej fantastycznemi tualetami i zbyt hałaśliwemi biesiadami. Bawiła się zwykle sama, bez kontroli króla, Ludwik XVI bowiem, poważny, nie lubiący gwaru i pustego śmiechu, ziewający w teatrze na wesołej komedyi, ukazywał się rzadko w ulubionem Trianon królowej. Z pobłażliwym uśmiechem spoglądał dobry małżonek na niewinne szaleństwa młodej małżonki, która nie wiedziała jeszcze, że kogo Opatrzność postawiła na najwyższym szczeblu drabiny społecznej, ten powinien się wystrzegać nawet pozorów grzechu, bo zazdrość śledzi każdy jego ruch milionami szpiegujących oczu.
Ale dowiedziała się o tem Marya Antonina bardzo prędko:
Urodził jej się pierwszy syn, gorąco upragniony następca tronu... Nie król był jego ojcem, jeno piękny książę de Coigny — szeptały złośliwe usta na dworze. Wyjednała dla któregoś ze swoich ulubieńców wysoką pensyę, złotadajną synekurę... — Nie zasłużonego wynagrodziła, jeno kochanka, swojej lekkomyślności wspólnika — oburzali się wszyscy, którzy wyciągali rękę po ową pensyę, po ową synekurę.
Powoli, z każdym rokiem śmielsza, schodziła plotka z wyżyn dworskich w niziny narodu, zataczając coraz szersze koła. Biała szata uczciwości niewieściej zsuwała się z pięknych ramion królowej, spadając zbrukanymi strzępami na ulicę. W kawiarniach, w szynkach, opowiadano sobie o „rozpuście“ Maryi-Antoniny. Co było tylko nieopatrznością żywej, niedoświadczonej młodości, wyszło z kuźni oszczerstwa — grzechem. Przeto, kiedy podła intryga wplotła imię władczyni w plugawy proces o naszyjnik, uwierzyła Francya, że jej królowa sprzedała swoją cześć niewieścią za garść brylantów.
Już nie słał teraz naród wieńców pod drobne stopy „rozpustnicy“, nie witał jej radosnymi okrzykami. Gdy ukazała się na ulicach Paryża, szły za nią spojrzenia niechętne.
I przypomniał sobie teraz naród francuski, że jego królowa była Niemką, Austryaczką, córką plemienia, którego on nie lubił. A gdy się dowiedział, że Austryaczka nie ukrywa się wcale ze swojemi sympatyami do Austryi, do swojej ojczyzny, co było bardzo naturalne, że popiera na dworze politykę austryacką i jej zwolenników, zaczęła się niechęć zmieniać w nienawiść.
Marya-Antonina popierała w istocie politykę Choiseul’ow i Grammontów, mieszała się w istocie do spraw państwa. Bo w jej pięknem ciele mieszkała dumna, energiczna dusza jej matki, dusza urodzonej władczyni. Kiedy nasyciła pierwszy głód wrażliwej młodości, głód wesela, zabawy, pustego śmiechu, kiedy zrozumiała, że matka „dzieci Francyi“ powinna się zajmować sprawami Francyi, jej synów dziedzictwa, wówczas spoważniała i stanęła obok króla, jako jego pierwsza naturalna doradczyni.
Wiedział o tem naród i nienawidził jeszcze więcej energicznej „Austryaczki“, podsuwając jej zamiary, szkodliwe dla Francyi, czyniąc ją odpowiedzialną za wszystkie grzechy ministrów i dworaków.
Marya-Antonina zdawała sobie dokładnie sprawę z przykrego położenia, w jakie ją wtrąciła nierozwaga żywego temperamentu dla jej młodości i słabość króla, zbyt pobłażliwa dla jej kaprysów niewieścich. Była znienawidzoną, zohydzoną we Francyi. Powiedziała jej to, wykrzyczała z całą brutalną szczerością tłumu, nie umiejącego panować nad swojemi uczuciami, owa obelga: niech żyje książę Orleański! rzucona jej w twarz publicznie, na ulicach Wersalu, wobec przedstawicieli narodu.
I zdawała sobie dokładnie sprawę, iż w chwili, gdyby nie miała już nic do rozdania, znajdzie we Francyi niewielu przyjaciół, nawet wśród najbliższego otoczenia, które obsypała złotem i zaszczytami, chciwość bowiem dworaków nauczyła ją znajomości natury ludzkiej.
Ta chwila zbliżała się już. Mirabeau zapalał właśnie żagiew rewolucyi, która wydrze z rąk hojnej królowej różdżkę czarodziejską. Za kilka miesięcy przestanie ta różdżka zmieniać ubogich w bogaczów, słabych w potężnych, nieznanych w sławnych.
Królowa nie przypuszczała, że nieszczęście, które zbliżało się do niej z groźnie podniesioną ręką, urągając jej koronie, jej nietykalności, stało już obok niej. Przeczuwała tylko, że się dokoła niej dzieje coś niezwykłego. Kiedy tak spoczywała na bogatem posłaniu, wpatrzona w okna oczami, nieobeschniętemi jeszcze po łzach, co zrosiły obficie trumnę pierworodnego dziecka, zdawało jej się, że słyszy głos zmarłego syna:
— Chodź do mnie, mateczko, u mnie cicho i bezpiecznie.
Dlaczego wzywa ją duch ukochanego dziecka? Czyby jej groziło coś tak okropnego, przed czem jej duma królewska powinna się chronić aż w bezpiecznych podziemiach bazyliki Saint-Deniskiej? Czyby się naród francuski ośmielił shańbić swoją królowę, podnieść rękę... Nie, nie... Bezsenne noce ostatnich tygodni, spędzone przy łóżku konającego dziecka, zaludniły jej wyobraźnię widziadłami gorączki.
Marya-Antonina uniosła się na posłaniu. Na dworze zgasły już błyskawice, łoskot grzmotu oddalał się, ciemności zaległy komnatę sypialną.
Królowa wyciągnęła przed siebie ręce.
— Odejdźcie odemnic, mary chorej wyobraźni...
Mogłaż ona szukać spokoju w cieniach grobów, w chwili, kiedy się nad jej domem zbierały czarne chmury? Myła żoną, matką i królową; słaby, dobry król nie potrafi bronić praw swoich, praw odziedziczonej korony. Wiedziała o tem, znała bardzo dobrze miękką duszę Ludwika XVI. Kto na niego odważnie fuknie, ten zwycięży... Ale jej, córki cesarzów św. państwa rzymskiego, nie przerazi gniew wichrzycielow. Ona stawi mu czoło.
W tej chwili usłyszała Marya-Antonina w przedpokoju szelest ostrożnie otwieranych i zamykanych drzwi. Kto ośmiela się niepokoić królowę w jej apartamentach? Kto tam — zawołała głosem podrażnionym, ująwszy dzwonek.
Przez uchylone drzwi wsunęła się brzydka głowa starszej kobiety, oświecona blaskiem świecy woskowej.
— Hrabianka Dyana de Polignac?!
Coś bardzo ważnego musiało się stać tej nocy, kiedy hrabianka Dyana, natchnienie stronnictwa dworskiego, ośmieliła się zakłócić nocną samotność królowej.
— Proszę wejść!
Głosem stłumionym, zbliżywszy się do łóżka, zdała hrabianka królowej sprawę z przebiegu rozpraw stanu trzeciego. Ona, czujna i przebiegła, miała pomiędzy woźnymi sejmu szpiegów, wiedziała zawsze pierwsza o wszystkiem. Spodziewając się już od samego rana jakiegoś szalonego postanowienia przedstawicielów gmin, czuwała, nie zmrużywszy oka, a dowiedziawszy się o zamachu na powagę korony, przybiegła, aby ostrzedz królowę.
Marya-Antonina słuchała w milczeniu. Urodzona władczyni zrozumiała odrazu wielką doniosłość postanowienia stanu trzeciego.
— Zuchwali! — syknęła przez zaciśnięte zęby. — Gdybym ja była królem, obrzydziłabym im śmieszne apetyty. Przywilejów korony zachciewa się mieszczuchom! Stracili rozum.
— Trzeba przygotować króla — mówiła hrabianka.
— Trzeba go wywieść na kilka dni z Wersalu, aby go usunąć z pod wpływu tak zwanych filozofów, na których i na dworze nie zbywa. Dziękuję ci, moja dobra Dyano, za czujność i życzliwość. Polignacowie wiedzą, że umiem być wdzięczną.
Polignacowie wiedzieli, że królowa umie wynagradzać swoich przyjaciół. Jej to łaska wydobyła ich z ciemności ubóstwa i postawiła w pełnem słońcu dostatku i zaszczytów. Z chudopachołków stali się magnatami i dygnitarzami.
Kiedy Marya-Antonina została sama, wtuliła stroskana głowię w poduszki.
Teraz wiedziała, skąd z której strony szło ku niej owo ohydne widmo przeczuć, urągające je] dumie, straszące ta groźbą w godzinach samotnych. Teraz dopiero rozumiała znaczenie okrzyku, rozlegającego się od kilku dni na ulicach Wersalu, pod bokiem króla: niech żyje stan trzeci!








  1. Dnia 9 czerwca 1789 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.