Błażkowa Łysina (Orkan, 1900)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Błażkowa Łysina
Pochodzenie Nad urwiskiem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Lwów
Księgarnia S. Sadowskiego Warszawa
Księgarnia A. Cybulskiego Poznań
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BŁAŻKOWA ŁYSINA
separator poziomy

Błażkowej babie nigdy się nie cnęło. Zawdy miała coś do mówienia; gadała też wciąż i bez ustanku, bojąc się, by się jej zuchwy nie zastały. Byłaby to najgorsza bieda! Lękała się tego bardzo, najbardziej ze wszystkiego. Wolałaby oślepnąć, wolałaby nie wiem co, żeby jej tylko mowy nie zabrakło, broń Boże... A raz już w chorobie wielkiej, pamięta, o mało, że się jej to nie przytrafiło... Obudziła się rano, patrzy i widzi: zaspana Maryna wsypuje oskrobane ziemniaki do garnka, w którym się zwykle świniom gotuje. Chce zawołać na nią po imieniu — nie może... Szczęki się zacięły mocno, jak drzwi na mrozie, i ani rusz... «Bedziesz ta!» — pomyślała — to już widać koniec. Amen już, amen!» Poczęła w sercu lamentować głośno, ale się sama nie słyszała i nikt jej nie słyszał. Ziemniaki będą się warzyć w świńskim garnku — nic nie pomoże. Szczęściem dyabli nadnieśli Błażka. Wszedł i spojrzał boczawo na wyrek, czy «piekło» drzemie, czy śpi... Zobaczył oczy, wyłupione ku garnkom i zęby, ścięte w jeden rząd. «Wieczne odpoczywanie!» — szepnął — «Wyjmij z półki gromnicę i zaświeć!» — zwrócił się do Maryny. W te razy baba zerwała się na siedzącko dziwną jakąś mocą, zęby też same odskoczyły, i wypadło jedno słowo, które się na nich zatrzymało było: «Psiaduszo!» Błażek zmartwiał z radości, że baba ożyła, Maryna musiała zjeść przed śniadaniem niemało dyabłów, a Błażkowa już odtąd nie zamykała gęby, lękając się, i słusznie, zamrożenia szczęk.
Słychać ją było wszędy — w izbie i na osiedlu, poza osiedlem i w całej wsi.
Jak nie miała z kim gadać, gadała ze sobą; ale najbardziej to już lubiała gadać ze starą Łysiną, bo ta wyrozumiała wszystko, co jej kto powiedział i wszystkiego słuchała z jednakim spokojem, jak zwyczajnie krowina dobrze wychowana na cudzej koniczynie i na cudzem zbożu. Bo swojego nie tknęła nigdy, co jej się chwaliło przy każdym podoju, a nawet częściej, po każdym powrocie do obory.
— Napasła się Łysinka? — mówiła Błażkowa zdrobniale, a zawdy z pewnem uszanowaniem, przez trzecią osobę. — Napasła się, teraz bedzie nynać... O co Łysinka ryczy? o co? O wodę może, o wodę!... Zaraz, zaraz, my cię tu napoimy... Ino trza poczkać chwilę, malutką chwilusię... Maryna! — wychylała się z obory do sieni — Czemuś ty suko wody nie przyniesła? To ja ci codzień bedę przypominać? Nie widzisz, że Łysinka czeka? pić jej się chce... A mleko byś jadła, ty spychaczu dziadowski! Bier konewki zaraz, bo jak pudę...
Maryna, mrucząc po cichu, brała konewki obie i szła po wodę dla Łysiny. Łysina piła, obracając wielkie, załzawione oczy dokoła po oborze. Te oczy zdawały się pytać i odpowiadać — rozumne oczy. Błażkowa też nieraz, patrząc w nie, gdy się jej zdawały smutne, pytała się: «Co ci to brakuje?»... I wnet znajdowała sama za nię odpowiedź, która trafiała zawdy do krowiego serca, do krowiej chęci. W tych chęciach objawiała się cała jej zwierzęca dusza, wszystkie jej myśli. Ale myśleć musiała, nawet nieźle, skoro się tak z Błażkową dobrze rozumiały. Któżby zaś jej towarzyszce zarzucił brak duszy? Więc oczy za nią mówiły zawdy: chcę. Gdy nie dość silnie wyrażały jej wolę, pragnienie, wówczas prosiła, jak umiała, rycząc. Mowy tej używała w ostateczności, gdy już w chałupie Błażkowej nie było, bo przy niej to niczego chęciom jej nie zbrakło. Miała wszystkiego (po uszy — trudno powiedzieć, ale) po kolana. Sypiała na ogryzinach, wyżutych ze żłobu. Miękko jej było. Jeden dzień odróżniała w tygodniu — piątek, kiedy Błażkowa poszła do kościoła, do świętej spowiedzi i na mszę. Naryczała się wtedy po próżnicę, aż ją zuchwy bolały. Zato popołudnie tego dnia było dla niej świętem. Błażkowa, chcąc jej wynagrodzić postne dopołuń, pasła ją podwójnie i poiła słoną wodą, głaszcząc dłonią popadaną jej miękką sierść. Łysina znosiła głaskanie to, gwoli jadła, skóra tylko na niej drżała, bo była cliwą.
— Nie dali jeść mojej Łysince, nie dali! — żałowała Błażkowa — Umorzyć-by chcieli moją Łysinkę, wierutne katy!... Czekajcie hycle, dam ja wam na wieczerzę suchą miskę oblizać! Bedziecie wiedzieć, jak to dobrze mieć próżniuteńki żłób.
Naoscymała jej do ucha, wymyślając przytem chłopa i Marynę — i Łysina była rada. Tak się przynajmniej Błażkowej zdawało. Doiła ją zawdy sama, nie mogąc się na nikogo spuścić. Bo też doiła kunsztownie, jak nikt. Tajemnice przytem miała swoje, jeszcze od matki. A pochlebstwami więcej mleka wyciągła, niż krowa mogła dać.
— Widzisz — mówiła do niej — jakaś ty cacana... Insza by już dawno przestała dawać, a Łysinka sie doi, nie ustaje. Za to będzie mieć drobniutkie siano za drabinką, jak przyjdzie z pola. Nasza Łysinka, nasza... No, jeszcze kapeczkę! Choć po wyżnie obrączki... Tak.
Miewali czasem i dwie krowy, jak się Błażek na lato wspomógł. Ale do żadnej nie przywykła tak Błażkowa, jak do tej. Bo też od maleńkości ją chowała. Pamięta ją małą cieliczką, zabeczaną, potem jałówką większą, strasznie chytką, a wreszcie krową stateczną już od siedmiu lat. Tamte były i przeszły, przedać je musieli ku zimie, bo chować nie zawdy było czem, a ta się jakoś dzierży w chałupie, jak ta komornica, którą się przyjmie do rodziny i trudno ją oddalać, kiedy już «swoja». Z kimżeby zresztą Błażkowa gadała? Zacnęłoby się jej na piekne, jakby Łysiny, czego Boże nie daj, zbrakło w chałupie. Tak jest przecie ozrywka i jest do kogo czasem uczciwe słowo przemówić, na ten przykład. Bo z ludźmi nie poradzi, nie. Błażkowa dawno z nimi już zerwała. Nawet własnego, rodzonego chłopa «dyabłami» codzień pasła. To też schudł, jak ten święty Marcin w ołtarzu, co tam stoi od niepamiętnych czasów. Łysina zato była tłusta. Pasała ją sama Błażkowa i wodziła poza płoty, gdzie i którędy, wie sam Bóg, na którego się odwoływała, gdy jej kto niechcący zarzucił szkodę.
— On ta widzi, On patrzy, choć On ta wysoko.
Trudno było fantować szkodę, skoro samo oko Boskie chodziło za Łysiną. Z Błażkową nikt jeszcze rzędu nie doszedł.
— Niech ją tam sądzi sam Bóg — powiadali — skoro to widzi...
Złość wielka na Błażkową i na jej Łysinę ustępowała miejsca niemałej uciesze, gdy je słyszano gadające ze sobą, jak dwie kumoszki.
— Patrzcieno się! — wołano w osiedlu — Błażkowa krowę żenie bez ulicę...
Na to każdy, choćby najpilniejszą miał robotę, przypadał do okna — i widać było przez zadymione szyby stosy głów, mniejszych i większych, układzione na siebie i roześmiane, śniade twarze.
A ona gnała prosto na ugory, nie widząc nic; tak była w sobie zamyślona i zagadana z krową.
— Bolą cię nożeczki, bolą?... Hm... Mocny Boże! Co ja ci poradzę? I mnie haw nie bardzo letko iść, a muszę... Nic nie pomoże! Darmo! Tak już trzeba tę biedę nosić po tej ziemi na wieki wieków. Łysince lepiej, niż mnie, bo przecie obuta... Racice się nie zedrą... A mnie się kerpce zdarły do znaku i nima zaco kupić. Tak. Trzebaby soli nie kupować bez dwa jarmarki. Musiałaby się Łysinka obejść niesłoną wodą. To lepiej niech już ja boskem chodzę... Na wieki wieków! — rzucała na bok, gdy kto idący pochwalił Boga i gnała dalej na ugory.
— Kanyż ty idziesz? — pytała się Łysiny — tam trawy nima... Szkoda nawet zębów. Wróć-no się, wróć!
I Łysina się wracała chętnie i szła powoli przed nią, na popas. Wiedziała, że ją Błażkowa na tłok nie zawiedzie, gdzie ino osty same i skale. Ona tam codzień coś nowego wynajdzie, kany jeszcze nie bywały dawniej. Nie omyliło ją przeczucie i tą razą.
— Pójdziemy se na miedzę — mówiła Błażkowa — do jednostronki... Tam jeszcze nikt nie wypasł. Trawa, jak to zboże, wysoka. Bedzie Łysinka mieć uciechę, ino trza słuchać, tędy iść, którędy ja powiem, bo tam ciasno. Nie wiem, jako się obie pomieścimy. Pamiętasz?... Ale, toś nie ty była, nie ty, ino ta kupna, co my ją przedali łońskiego roku na jadwencie. Uwodziła mię też po tej miedzy, uwodziła, że mię krzyże bez caluteńką zimę bolały. To był smok, nie krowa, judasz cygański! Przedaliśmy ją za to na mięso. Niech ma. Tybyś mnie tak nie ukrzywdziła? Co to przytykać! No, no, nie markoć, żech cię posądziła niechcący... Na prawo, tu, koło płotu. Kanyż tam idziesz? Ozgniewała się na piekne moi mili... Kanyż tam idziesz? Powiedz! Udobruchała się przecie, no! Chwałaż Bogu.
Zaszły obie do jednostronki, przelazły przez płot; naprzód Łysina, za nią Błażkowa, poganiając.
— Paś-że się, paś... Ino zboża nie skub! Skoro trawy masz dość. Usłuchnij, bo ci na złe nie chcę.
Ale Łysina słuchała jednem uchem, przyskubując zboża dla omasty, i nie dziw! Sama trawa się przyje, trzaby co ku temu. Przy jednej sperce i kot zdechnie — każdy wie o tem.
— Ludzie się patrzą, bój się Boga — mówiła Błażkowa. — Uwazuj na się. I na mnie uwazuj przecie, bo jak dojrzą, to bedzie piekło. Co ja już dyabłów skróny ciebie zjadła — to ani, ani... Zawiedłach cię do najpiękniejszej trawy — jeszcze ci mało? Nie wszystko twoje, co oczy widzą. Bo każby się uczciwość podziała? Tak moja Łysinko, tak. Jak się ma dość wszystkiego i można być uczciwym na świecie — to czemu nie być? Insze, jak bieda zmusza... Mocny Boże! Jak ono też bedzie i z nami na tamtym świecie?... Paś-że się, paś... Darmo nie pozieraj ku chałupie, bo jeszcze daleko do połednia. Widzisz, kany to słoneczko na niebie, kany to cień... Daremno z tobą gadać, boś nieusłuchliwa.
Gadała jednak wciąż. Łysina jadła trawę, zachwytując zboże i schodził czas, cień się umniejszał co godzinę. Aż wreszcie i południe nadeszło.
— Trza-by gnać... Kto wie, czy Maryna uskrobała ziemniaków na obiad. Ale ba! Zabaczyłach im ostawić kluczy od komory, a mleko tam. No, mogą się raz przepościć. Nie zawadzi. Nie będę im tak dogadzać boby się zwydrzyli na piekne... Paśże się, paś... O ratuneczku! Jakmy to starasiły zboże — ale niechta, kiedy nie nasze. Może już pudziemy do chałupy... Jeszcze ci mało? To jedz, ino mleka nie żałuj! Bo już tak skrupulatnie udzielasz, jak pasierbicy. Wstydziłabyś się przecie! Na taką paszę, jaką ty masz, inszaby na ten przykład dała ze dwa skopce... Ale «na ten przykład» mówię, to się nimasz o co złościć. Paś-że się, paś...
Łysinie się już boki zaokrągliły. Z oszczędności jednak łykała trawę, przegryzioną wpół. Bo kto wie, co jutro może wypaść? Zawdy i na przyszłość trza mieć wzgląd.
Daleko słońce przechyliło się od południa, kiedy Błażkowa gnała krowę na dół w osiedle. Rada była bardzo, że się Łysina tak napasła, aż jej się oczy śmiały z daleka. Zbaczyła sobie wreszcie, widząc dom, że sama jest bez obiadu.
— A niechta! Łysina się za to napasła.
W chałupie oczekują pewnie i, wygłodniali, pozierają z okna, czy żenie.
— Bedą widzieć na własne oczy, jaka Łysina objedzona. Łysinka nasza łysa... Poco tak lecisz? Ja cię nie dogonię, bo widzisz skóra się poodbijała na piętach. Pomału-że, pomału, zaczkaj mnie... Chce ci się pić? Kto wie, czy ta «suka» przystroiła wody... No, leć-że, leć!
Łysina się pospieszyła, widząc oborę, a Błażkowa szła za nią przez osiedle, kulejąc na obie nogi, na palcach szła. I gadała sobie dalej, co Łysinie miała powiedzieć. Wiecznie gadała. Błażkową była od ślubu, Łysina zaś od urodzenia Błażkowa była. Zdały się ku sobie, jak to mówią i nie cnęło im się razem nigdy, przenigdy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.