Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ci mało? Nie wszystko twoje, co oczy widzą. Bo każby się uczciwość podziała? Tak moja Łysinko, tak. Jak się ma dość wszystkiego i można być uczciwym na świecie — to czemu nie być? Insze, jak bieda zmusza... Mocny Boże! Jak ono też bedzie i z nami na tamtym świecie?... Paś-że się, paś... Darmo nie pozieraj ku chałupie, bo jeszcze daleko do połednia. Widzisz, kany to słoneczko na niebie, kany to cień... Daremno z tobą gadać, boś nieusłuchliwa.
Gadała jednak wciąż. Łysina jadła trawę, zachwytując zboże i schodził czas, cień się umniejszał co godzinę. Aż wreszcie i południe nadeszło.
— Trza-by gnać... Kto wie, czy Maryna uskrobała ziemniaków na obiad. Ale ba! Zabaczyłach im ostawić kluczy od komory, a mleko tam. No, mogą się raz przepościć. Nie zawadzi. Nie będę im tak dogadzać boby się zwydrzyli na piekne... Paśże się, paś... O ratuneczku! Jakmy to starasiły zboże — ale niechta, kiedy nie nasze. Może już pudziemy do chałupy... Jeszcze ci mało? To jedz, ino mleka nie żałuj! Bo już tak skrupulatnie udzielasz, jak pasierbicy. Wstydziłabyś się przecie! Na taką paszę, jaką ty masz, inszaby na ten przykład dała ze dwa skopce... Ale «na ten przykład» mówię, to się nimasz o co złościć. Paś-że się, paś...
Łysinie się już boki zaokrągliły. Z oszczędności jednak łykała trawę, przegryzioną wpół.