Błękitny anioł/Rozdział siedemnasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Błękitny anioł
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Państwowa w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Następnego ranka artystka Fröhlich zastanawiała się długo, co mogłaby mieć do załatwienia w mieście, a gdy jej to przyszło na myśl, wyszła. Zerkała na swoje odbicie w każdem oknie wystawowem; poświęciła na swoją toaletę dwie i pół godziny. W tętnie jej było nieco gorączki oczekiwania. Na początku Siebenbergstrasse, przed księgarnią Redliena przystanęła — nigdy jeszcze nie przystanęła przed księgarnią — schyliła głowę nad wystawą i uczuła w plecach trwożliwe łaskotanie, jakby w następnej chwili ktoś miał ją zaatakować. Wtem odezwano się za jej plecami:
— Szanowna pani? Więc znowu się spotykamy?
Odwracając się, zmusiła się do wdzięcznej powolności ruchów.
— Ach? Pan Lohmann? Jest pan znowu w kraju?
— Nie zasłużę sobie przez to na naganę szanownej pani?
— Skądżeby. Ale gdzież pan podział swojego przyjaciela?
— Czy pani mówi o hrabim Erztumie? Ano, on ma swoje własne drogi... Ale może pójdziemy dalej?
— Tak? A cóż to on zazwyczaj robi?
— Służy jako aspirant oficerski. Chwilowo jest tutaj na urlopie.
— Ach nie, co też pan powiada. Czy jest jeszcze taki miły, jak dawniej?
Że też Lohmann ani na chwilę nie tracił zwykłego spokoju, chociaż wypytywała go ciągle tylko o jego przyjaciela. Miała nawet wrażenie, jakby sobie pokpiwał. I wówczas w Błękitnym Aniele najczęściej miewała w stosunku do Lohmanna to wrażenie, poza tem wobec nikogo. Zrobiło jej się gorąco. Zaproponował jej, aby weszli do cukierni. Odpowiedziała gniewnie:
— Niech pan idzie sam. Ja muszę pójść dalej.
— Zbyt długo stoimy już na tym rogu, szanowna pani, jak na te bystre małomieszczańskie oczy.
Otworzył przed nią drzwi. Westchnęła i weszła z szelestem. W drodze do bocznego pokoju zatrzymał się nieco poza nią i raz jeszcze zdziwił się, jak korzystnie prezentowała się jej długa talja; jak dobrze była uczesana; z jaką elegancją powłóczyła suknią; co się z niej od tego czasu zrobiło. Potem zamówił czekoladę.
— Stała się tu pani tymczasem znaną osobistością?
— Jakoś tam idzie, — rzekła; i zmieniając temat: — Ale pan? Co pan właściwie porabiał? Gdzie pan siedział?
Opowiedział chętnie. Przebywał trochę w szkole handlowej w Brukseli, a potem w Anglji jako praktykant u pewnego kupca, z którym ojciec jego utrzymywał przyjazne stosunki.
— Napewno się pan wspaniale bawił, — rzekła artystka Fröhlich.
— Nie. To nie w moim guście, — odpowiedział Lohmann sucho, nawet pogardliwie i ze znanem jej aktorskiem sfałdowaniem twarzy. Obserwowała go zboku z lękliwem poważaniem. Ubrany był czarno zupełnie i nie zdjął czarnego, okrągłego kapelusza. Twarz jego stała się jeszcze nieco bardziej żółta i szorstka; była gładko ogolona; i zwracała się z nawpół opuszczonemi powiekami, ciemnemi i dziwnie trójkątnemi, gdzieś, gdzie nic się nie działo. Artystka chciała go zmusić, aby na nią spojrzał. Czuła też chętkę przekonania się, czy miał jeszcze czuprynę.
— Dlaczego nie zdejmuje pan kapelusza? — zapytała.
— Szanowna pani ma rację, — i usłuchał. Owszem; włosy jego wznosiły się jeszcze zwichrzone wgórę i opadały lokami na czoło. Przyjrzał się jej wreszcie pełnym wzrokiem.
— W Błękitnym Aniele nie przywiązywała jeszcze szanowna pani tyle wagi do form. Jak się to człowiek zmienia. Jak się zmieniamy wszyscy. I to w śmiesznym okresie dwóch lat.
Odwrócił znowu wzrok i tak oczywiście myślał o czemś innem, że artystka Fröhlich nie odważyła się nic powiedzieć, chociaż słowa jego ukłuły ją nieco. Ale może nie miał przez to jej na myśli! Tak to brzmiało.
Lohmann miał na myśli panią Dorę Breetpoot, i że odnalazł ją taką inną, taką inną, niż jej obraz, który dusza jego zabrała z sobą. Kochał ją jako wielką damę. Była ona wielką damą miasta. Kiedyś w Szwajcarji zawarła znajomość z pewną księżną angielską, i coś z rytualnego wtajemniczenia pozostało w niej od czasu owej znajomości. Właściwie reprezentowała w mieście księżnę. Że arystokracja angielska była pierwszą w świecie, w to nikt tutaj nie śmiał wątpić. Później w podróży do Niemiec południowych zalecał się do niej pewien rotmistrz z Pragi, Wówczas arystokracja wiedeńska stała się równouprawniona z angielską... Że też Lohmann dał sobie to wszystko wmówić, naiwnie podzielał te poglądy: było to zdumiewające. A przedewszystkiem zdumiewające było, że działo się to przed niespełna dwoma laty. Teraz powrócił do miasta — skurczyło się ono, jakby było z gumy. Dom Breetpootów miał jeszcze tylko połowę dawnych rozmiarów; — a w domu tym siedziała mała dama prowincjonalna. Niewiele więcej jak dama prowincjonalna. Oczywista, ciągle jeszcze miała kameową głowę kreolki; ale w ustach kamei gwarowe wyrażenia! Moda zeszłoroczna i niezupełnie właściwie zrozumiana. Gorzej jeszcze, odstępstwa indywidualno-artystyczne, które się nie udawały. I powitanie przybywającego zdaleka, jakby jej przywoził pozdrowienia; i irytujące uroszczenie, jakoby się nie przynależało tutaj. Ba, że go to wcześniej nie irytowało! Coprawda wówczas niemal nie słyszał od niej słowa, niemal nie był dostrzegany. Teraz był panem, kokietowało się go, usiłowało się go przyciągnąć do „kółka” wokół własnej małej osoby... Gorycz wypełniała go po samo gardło. Pomyślał o starej fuzji, która wówczas była przygotowana, poważnie przygotowana na wypadek, gdyby został odkryty. Dzisiaj jeszcze odczuwał melancholijną dumę z namiętności chłopięcej, która trwała aż do progu jego lat dojrzałych, poprzez wstyd, śmieszność, nawet nieco odrazy, ciągle jeszcze trwała. Mimo Knusta, podporucznika von Gierschke i innych. Mimo licznego potomstwa ukochanej kobiety. Jak w nocy po jej ostatniem rozwiązaniu całował bramę jej domu! To było jeszcze coś, tem można się było karmić. Zrozumiał, że był wówczas o tyle lepszy, o tyle bogatszy. (Jak mógł się sobie wówczas wydawać znużony. Teraz nim był). Najlepsze, co miał w swojem życiu do darowania, otrzymała nieświadomie ta kobieta. Teraz, gdy był pusty, zabiegała o niego... Lohmann lubił wszelkie rzeczy jedynie ze względu na ich echo, miłość kobiet tylko dla następującej później gorzkiej samotności, szczęście co najwyżej tylko gwoli dławiącej tęsknoty, jaką pozostawiało w gardle. Ta mała, trzeźwo obecna snobka była dlań nieznośna, gdyż zniekształcała mu rzewność tego, co niegdyś odczuwał. Brał jej za złe wszystko, także ślady rozkładu, jakie ukazywały się w jej salonie — coprawda jeszcze nie na jej osobie. Wiedział o złym stanie materjalnym Breetpootów, Jakiż nadmiar czułości przyniosłoby jej to od niego wówczas. Teraz widział tylko, jak szerzący się wokół niej niedostatek udaremniał jej wysiłki zachowania wdzięku, i zawczasu wstydził się za nią owej nieco niegodnej sztywności, z jaką będzie znosiła ubóstwo i wypierała się go. Gdy patrzał na nią, był obrażony; obrażony i upokorzony, gdy sobie uświadamiał, jak on sam zachowywał się teraz w duchu. Co też życie robiło z człowieka. Podupadł. Ona podupadła. Gdy odchodził, z trwożliwą dokładnością wyczuwał usuwające się w przeszłość lata, czuł, że zamykały się tutaj drzwi za miłością, która znaczyła tak wiele, jak cała młodość.
Wszystko to stało się rankiem po jego przybyciu. Zaraz potem spotkał się z Erztumem, a potem obaj na Siebenbergstrasse z Unratami. W tej ciasnocie nie mogło się to długo odwlekać. Chociaż Lohmann był dopiero tak krótko w mieście, słyszał już o nich; zaś czyny starego Unrata żywo przemówiły do jego zamiłowania do osobliwości ludzkich. Stwierdził, że Unrat spełnił wszystko, co się w nim przed dwoma laty zapowiadało; raczej więcej, niż mniej. Ale jeszcze wspanialszym niemal wydawał mu się rozwój artystki Fröhlich. Z szansonetki Błękitnego Anioła na damę z półświatka w wielkim stylu! Gdyż ostatecznie cd pierwszego wejrzenia była tem. Przy bliźszem przypatrzeniu się przeświecało później małomieszczaństwo. W każdym razie było to wszystko, czego można było tutaj dokonać. I te liczne zdejmowane kapelusze na drodze małżonków! I ta pokorna pożądliwość, gdziekolwiek artystka Fröhlich powiała swemi perfumami! Pomiędzy nią a jej publicznością, miastem, istniał widocznie stan wzajemnego oszukiwania się. Artystka Fröhlich zachowywała się, jak reprezentatywna piękność, zwolna poczęła być traktowana jako taka i wreszcie sama uwierzyła w to ludziom. Podobnież musiało się chyba niegdyś stać z Dorą Breetpoot i jej pretensjami do wielkoświatowego szyku? Lohmann widział podniecającą ironję w tem, że zajmował się teraz artystką Fröhlich. Pamiętał przecież jeszcze czasy, gdy pisywał wiersze do obu, gdy w mściwości swego cierpienia chciał zbrukać Dorę Breetpoot przez to, że z jej obrazem w sercu zamierzał nadać pieszczotom innej posmak ponurego występku. Występku? Teraz, gdy nie odczuwał już miłości, nie rozumiał też występku. Żadna gorycz jego serca przeciwko pani Breetpoot nie wychodziła na korzyść pani Unrat. Nie doznałby najmniejszego wzruszenia, gdyby przechodził z nią obok domu Breetpootów. Poprostu prowadził elegancką kokotę przez wyzbyte boskości miasto.
Erztuma wołał nie zabierać, Erztum, gdy tylko zobaczył tę poczciwą dziewczynę, natychmiast począł nieprzytomnie pobrząkiwać szablą, a głos jego stał się szorstki. Erztum był zdolny zaraz wyruszyć znowu z ciężkiemi uczuciami. Dla Erztuma wszystko było zawsze teraźniejszością — gdy natomiast Lohmann w pustej przed południem cukierni, u boku artystki Fröhlich, nie popijał ze swojej nieopróżniającej się nigdy szklanki niczego innego, jak mglisty posmak dawnych nastrojów.
— Czy nalać pani trochę konjaku do czekolady? — zapytał.
— To bardzo smaczne.
Potem:
— Ale czegóż się o szanownej pani nie słyszy!
— Jakto? — zapytała czujnie.
— Ano, pani i nasz stary Unrat postawiliście podobno całe miasto na głowie i zgotowaliście wiele złego.
— Ach, to pan ma na myśli. No tak, robi się, co się może. Ludzie bawią się u nas — chociaż nie chcę się sama chwalić jako gospodyni.
— Mówią o tem. Z właściwych pobudek Unrata nikt sobie dobrze sprawy nie zdaje. Ludzie są zdania, że gra jest dla niego środkiem utrzymania. Ja sądzę inaczej. My dwoje, szanowna pani, znamy go przecież lepiej.
Artystka Fröhlich była stropiona i milczała.
— On jest tyranem, który woli zginąć, niżeli ścierpieć jakieś ograniczenie. Szydercze przezwisko — a dociera ono jeszcze w nocy przez purpurowe zasłony jego łóżka aż w jego sen — pokrywa jego skórę sinemi plamami, a żeby się z nich uleczyć, potrzeba mu krwawej kąpieli. Jest on wynalazcą obrazy majestatu: wynalazły ją, gdyby jeszcze nie istniała. Żaden człowiek nie zdoła oddać mu się z tak obłędnem samozaparciem, aby nie nienawidził go jeszcze jako buntownika. Nienawiść do ludzi staje się dlań trawiącą męką. Że płuca dokoła wdychają i wydychają powietrze, a on nie reguluje tych oddechów, to go napełnia żądzą zemsty, napina jego nerwy aż do pęknięcia. Potrzeba jeszcze tylko jakiejś podniety, jakiegoś przypadkowego oporu okoliczności — jakiegoś uszkodzonego Grobowca Olbrzymów i wszystkiego, co się z tem łączy; potrzeba jeszcze tylko jakiegoś przeczulenia jego skłonności i popędów, naprzykład przez kobietę — a tyran, ogarnięty paniką, zwołuje motłoch do pałacu, prowadzi go na mord i pożogę, obwieszcza anarchję!
Artystka Fröhlich siedziała z otwartemi ustami; co zadowolniło Lohmanna. Z damami takiemi rozmawiał zawsze w ten sposób, że nie miały innego wyjścia, jak otwierać usta. Zresztą uśmiechał się powątpiewająco. Sądził przecież tylko, że ukazuje abstrakcyjną możliwość. Aby miał opowiadać historję starego, śmiesznego Unrata, tego nie sądził jednak. Na to widział go jeszcze nazbyt z perspektywy z pod katedry; za trudno było mu wyobrażać sobie jako rzeczywistość potworności o tym, kto mu dyktował głupie brednie o Dziewicy Orleańskiej.
— Żywię największą sympatję dla pani małżonka, — dodał Lohmann z uśmiechem, dopełniając przez to miary zmieszania artystki Fröhlich.
— Domostwo państwa istotnie wszędzie jest wychwalane, — rzekł potem.
— No tak, jesteśmy właściwie bosko urządzeni. I wogóle zresztą —
Ambicja ożywiła ją.
— Dla naszych gości niczego nam nie jest za wiele. Ludzie stają u nas czasem na głowie; będzie się pan śmiał. Ach, gdyby pan przyszedł, na pańską cześć zaśpiewałabym wogóle o żonie kapitana. Nigdy tego nie robię, bo to przecież jednak trochę zanadto nieprzyzwoite.
— Szanownej pani niepodobna się oprzeć.
— Znowu pan pewnie kpi?
— Przecenia mię pani. Odeszły mię kpinki, gdy panią znowu ujrzałem. Szanowna pani powinnaby chyba wiedzieć, że jest pani jedynem, co tutaj wchodzi w rachubę.
— No i? — zapytała zadowolona, ale bez zdziwienia.
— Już sam strój pani. Rezedowa suknia jest oczywiście absolutnie na wysokości zadania. Czarny kapelusz wybrała pani do niej zupełnie słusznie. Jeżeli wolno mi zrobić jedną uwagę: zarzutki z point-lace już się w tym roku nie nosi.
— Ach, nie?
Przysunęła się bliżej.
— Czy pan to wie napewno? W takim razie ten łajdak nabrał mię. Całe szczęście, że jej nie zapłaciłam.
Zaczerwieniła się; i szybko:
— Oczywiście zapłacę ją. Ale nosić — nie. Dzisiaj ostatni raz, może pan na mnie polegać.
Była szczęśliwa, że mogła mu przyznać rację, poddać mu się. Jego świetna orjentacja co do Unrata zwiększyła jej poważanie dla Lohmanna bezgranicznie. A oto znał się i na modzie. Mówił znowu tak elegancko:
— Czemże szanowna pani musiała się stać dla tych małomieszczan! Władczynią mienia i krwi, czczoną niszczycielką. Jakąś Semiramidą. Wszyscy, ogarnięci szałem, nieproszeni rzucili się w przepaść, prawda?
A że najwidoczniej nie nadążała za nim:
— Myślę, że mężczyźni nie dają się długo prosić, a pani ma z nich więcej, niż pani potrzeba, ze wszystkich bez wyjątku, jeżeli się nie mylę, szanowna pani.
— No, ale teraz to pan bardzo przesadza. Że mam tu szczęście i jestem dość dużo kochana, no tak.
Wypiła pierw; to musiał wiedzieć.
— Ale jak pan sobie wyobraża, że ja tu mam postępować — nie... Niech pan nie sądzi, — i spojrzała mu w oczy, — że każdemu wiedzie się tak dobrze, aby mógł siedzieć ze mną sam przy czekoladzie i ciastkach.
— Tylko mnie to wolno? W takim razie pewnie teraz moja kolej?
Przechylił głowę i zmarszczył się. Artystka Fröhlich, zmieszana, mogła tylko patrzeć na jego opuszczone powieki.
— Ale, — ciągnął Lohmann, — jeśli sobie dobrze przypominam, miałem być u pani ostatni? Czy swego czasu nie obiecywała mi szanowna pani tego wiele razy? A zatem... — i bezwstydnie otworzył oczy, — ...wszyscy inni są już załatwieni?
Nie była obrażona, tylko udręczona.
— Ach, bzdury, ma pan zupełnie fałszywe pojęcia, ludzie plotkują, Naprzykład z Breetpootem. Powiadają, że go Bóg wie jak wyżyłowałem. A teraz mówią nawet, że także Erztumowi jego pieniądze... ach, Boże.
Za późno spostrzegła, co powiedziała, i przerażona spojrzała na swoją filiżankę.
— To niewątpliwie najgorsze, — rzekł Lohmann twardo i ponuro. Odwrócił się nawpół i zapanowało milczenie.
Artystka Fröhlich odważyła się wreszcie wtrącić lękliwie:
— To przecież nie ja sama. Gdyby pan wiedział, jak on żebrał. Jak dziecko, powiadam panu. Stara dziura w zębie. Ten cały człowiek jest przecież jedną dziurą w zębie. Nie uwierzy pan, ale chciał ze mną uciekać. On, ze swoją cukrzycą, dziękuję.
Lohmann ubolewał już, że miał skrupuły moralne przy tak zajmującej komedji. Rzekł więc:
— Przyjęciom pani chciałbym się rzeczywiście przyjrzeć.
— Więc jest pan zaproszony! — rzekła artystka Fröhlich szybko i radośnie. — Niech pan przyjdzie, liczę na pana z pewnością. Tak, ale teraz muszę już iść, niech pan siedzi dalej. Ach Boże, nie!
Obracała się żałośnie na wszystkie strony, załamywała ręce.
— To przecież niemożliwe, gdyż Unrat powiedział, że jesteśmy teraz w komplecie i nie chce nowych gości. Ostatnim razem zrobił mi już awanturę. Więc rozumie pan —
— W zupełności, szanowna pani.
— E co tam, niech pan tylko zaraz nie udaje obrażonego, zato może mnie pan przecież odwiedzić, gdy nikogo niema. Naprzykład dzisiaj o piątej po południu. No, ale teraz idę.
I ze wszelkiemi oznakami największego pośpiechu wysunęła się przez portjerę.
Lohmann nie wiedział wogóle, jak się to stało, że nagle nabrał ochoty. Domyślał się przytem przyciągania, jakie wywiera zepsucie. Właśnie dlatego, że Erztum przez tę przecież małą Cypris[1] z dobrodusznym cynizmem jej tonu ludowego popadł w swoją zgubę. A Erztum ciągle jeszcze kochał ją. Erztum mógł przynajmniej za swoje pieniądze stać się szczęśliwy. Lohmann szedł tam zupełnie trzeźwy, bez iskry. Szedł zamiast swego przyjaciela, który zasłużył sobie na nią przez długie cierpienie. Jak niemożliwem byłoby to przed dwoma laty. Przypominał sobie, że czuł wówczas dla Unrata — staruszek, sam już zgubiony, chciał jeszcze jego wypędzić ze szkoły — litość, szczerą, wcale nie złośliwą litość. Teraz zaś szedł do jego żony. Co też życie robi z człowieka, pomyślał Lohmann jeszcze raz, melancholijnie i dumnie.
Z głębi mieszkania doszło go głośne wymyślanie. Pokojówka zmieszana otworzyła mu drzwi do salonu. Lohmann ujrzał naprzeciwko artystki Fröhlich, która była bardzo podniecona, spoconego człowieka z arkuszem papieru w ręku.
— Czego pan chce? — zapytał mężczyzny. — Ach tak. Ile tam? Pięćdziesiąt marek! I o to tyle krzyku.
— Hm, panie, — odparł wierzyciel. — byłem tu już z pięćdziesiąt razy chyba, za każdą markę raz.
Lohmann zapłacił i odprawił go.
— Niechaj szanowna pani nie weźmie mi za złe mego wmieszania, — rzekł, niezupełnie już swobodny. Znalazł się w fałszywem położeniu; co otrzymałby teraz, byłoby odpłatą za jego pieniądze. Przynajmniej nie można się było ograniczyć do pięćdziesięciu marek, przeciwko temu opierała się próżność Lohmanna.
— Ponieważ już zacząłem być zuchwałym — szanowna pani, opowiadano mi, nie wiem, czy słusznie, że jest pani uwikłana w przykre kłopoty pieniężne.
Artystka Fröhlich zacisnęła kurczowo palce i rozplotła je znowu. Bezradnie obracała głowę na wszystkie strony na sztywnym kołnierzu swego teagown. Tysiączne udręki jej dni, smaganych przez dostawców, kochanków i lichwiarzy, przemknęły jej wszystkie naraz przez myśl; — a tam, w podawanym jej portfelu, była gruba paczka bronzowych banknotów.
— Ile? — zapytał Lohmann spokojnie; i w każdym razie ostrożnie: — Posunę się jak tylko daleko będę mógł.
Przezwyciężyła się. Nie chciała być kupiona, właśnie przez Lohmanna nie.
— Nie, to wogóle nieprawda, — rzekła. — Nie potrzeba mi nic.
— Tem lepiej. W przeciwnym razie uważałbym sobie za zaszczyt, szanowna pani —
Pomyślał przelotnie o Dorze Breetpoot, i że i ona jest teraz w potrzebie, kto wie, może nawet byłaby do zdobycia za pieniądze?... Aby artystce Fröhlich pozostawić ciągle jeszcze możność wyboru, położył otwarty portfel na stole.
— Usiądźmy nareszcie, — rzekła pani domu, i wesoło zmieniając temat:
— Ale pan ma grubo wypchany portfelik!
Ponieważ trwał w chłodnem milczeniu:
— Ciekawam tylko, jak się pan tej całej forsy pozbędzie. Nie nosi pan przecież nawet pierścionków.
— To też nigdy się jej nie pozbędę.
I wyjaśnił, nie dbając, czy go rozumie:
— Nie płacę kobietom, gdyż nie chciałbym się sam upokarzać. Zresztą to zbyteczne. Dzieje się z niemi zupełnie jak z dziełami sztuki, za którebym przecież Bóg wie ile oddał. Ale czyż można je właściwie posiadać? Widzi się takie dzieło w sklepie, zabiera się z sobą marzenie. Potem zawraca się i kupuje? Co się kupuje? Tęsknota nie potrzebuje pieniędzy, spełnienie nie jest ich warte.
I nadąsany odwrócił się od swego portfelu. Zarazem przełożył to na popularny język:
— Chcę powiedzieć, że już następnego dnia mam tego dość.
Artystka Fröhlich, przejęta czcią a zarazem odrobinkę drwiąca w obliczu swego bożka, zauważyła:
— Więc nie kupuje pan pewnie nic prócz jedzenia i picia?
— Czy może mi pani doradzić coś innego? — I nagle spojrzał jej ze zmarszczonem czołem tak bezwstydnie w oczy, jakby pytał:
„Czy mam panią kupić, panią?“
Wzruszając ramionami, jako odpowiedź na niewypowiedzianą myśl:
— Miłość cielesna jest ostatecznie wstrętna.
Artystka Fröhlich była zupełnie stropiona. Potem odważyła się lękliwie uznać to za komiczne i rzekła:
— Ach nie.
— Trzeba się wznieść, — rzekł Lohmann, — stać się czystym i dostojnym. Jechać na koniu, jak Parsifal. Prawdopodobnie będę służył w kawalerj i, a równocześnie przechodził wyższą szkołę jazdy. Pomijając jeźdźców cyrkowych, niema w całych Niemczech stu osób, które potrafią jeździć wyższą szkołą.
Teraz śmiała się zupełnie otwarcie.
— No to przecież sam się pan stanie Frycem cyrkowym. Czemś w rodzaju mojego dalekiego kolegi. To mi się podoba.
Z westchnieniem:
— Pamięta pan jeszcze, Błękitny Anioł? To przecież było najlepsze.
Lohmann stropił się.
— Może być, — oparł z namysłem, — że to było najlepsze. Cała ta epoka.
— W tym czasie można się było jeszcze śmiać, nie trzeba się było włóczyć z tą całą bandą. Kiedy pomyślę, jak my dwoje tańczyliśmy, a potem przyszedł Unrat i pan musiał zmykać przez czerwone okno... Czy pan wie, że on jest jeszcze ciągle bardzo zawzięty na pana... — roześmiała się podniecona, — ...i chciałby pana posiekać na kiełbasę?
Jednem uchem nadsłuchiwała ciągle ku drzwiom; a przytem spoglądała na Lohmanna z wyrzutem, gdyż wszystko pozostawiał jej. No, to załatwi sprawę sama. Wbiła sobie Lohmanna w głowę: przedewszystkiem dlatego, że wszyscy byli jej dozwoleni, tylko ten jeden nie. Tego przecież niepodobna było wytrzymać. Dalej, że odrobina przekornej żądzy pozostała jeszcze z owych prostszych czasów, o których wspominała teraz z westchnieniem, pozostała dzięki nieufności Unrata i jego ohydnej nienawiści, a teraz przez zwiększoną wyższość Lohmanna i jego osobliwą dystynkcję podrażniona została aż do zawrotu głowy. Wreszcie: że było to niebezpieczne. Że atmosfera dokoła niej naładowana była katastrofami, a sprowadzenie ich wybuchu przejmowało artystkę Fróhlich łaskotaniem.
— I jak pan wtedy uczuciowo pisał wiersze! — rzekła.
— Pewnie pan już tego wcale nie robi. Pamięta pan jeszcze swoją pieśń o okrągłym księżycu, którą kiedyś śpiewałam, a ludzie tak się djabelnie śmiali?
Przechyliła się marzycielsko przez boczną poręcz fotelu, przyłożyła palce prawej ręki do piersi i zanuciła, wysoko i słabo:
— „Księżyc okrohągły jest i gwiazdy blado świecą —“
Zaśpiewała całą strofę i pomyślała sobie, że to jest jedyna piosenka na świecie, której jej śpiewać nie wolno; i nieustannie miała przytem twarz Unrata przed oczyma. Okropna była ta twarz: ale była nieco uszminkowana, zaś pudełeczko z napisem „bellet“ i lusterkiem trzymał Unrat w dłoni.
— „Ma dusza łka, a księżyc śmieje się — szyderca“.
Lohmann, niemile dotknięty, usiłował jej przerwać. Ale ona zaczęła niepowstrzymanie drugą strofkę:
— „Księżyc okrohągły jest...“
Wtem trząsnęły szarpnięte drzwi i Unrat jednym skokiem kocim znalazł się w pokoju. Artystka Fröhlich pisnęła głośno i uciekła do kąta, za krzesło Lohmanna. Unrat dyszał bez słowa; i ujrzała go zupełnie takim, jakim wyobrażała go sobie podczas śpiewania. Miał znowu ohydne oczy wczorajsze. Dlaczego nie chciał rumianku, myślała w swojej trwodze.
Unrat myślał; teraz koniec. Całe jego dzieło, całe jego karzące dzieło zniszczenia jest daremne, gdyż nakoniec uczeń Lohmann siedzi jednak u artystki Fröhlich, Postawił ją w obliczu całej ludzkości, pracował nad tem, aby wszystko wydarte innym stało się jej własnością; — a tymczasem ona uczyniła jego najprzeraźliwsze wizje rzeczywistością, jego wizje o niej i o Lohmannie, w którego rysach skupiło się wszystko, co najgorsze, najbardziej godne nienawiści. Cóż jeszcze pozostawało? Koniec z artystką Fröhlich, więc i z Unratem. Musiał skazać ją na śmierć, a wraz z nią i siebie.
Nie mówił nic; — i nagle siedział jej na gardle. Gulgotał przytem, jakby on sam był duszonym. Przestał na sekundę i sam zaczerpnął oddechu. Wykorzystała tę sekundę, aby krzyknąć:
— Dla niego miłość cielesna jest wstrętna, przecież to powiedział.
Unrat chwycił ją na nowo. Ale wtem szarpnięto silnie obydwa jego ramiona.
Lohmann uczynił to tylko na próbę. Nie wiedział, czy istotnie przypada mu tu jakaś rola; miał wrażenie, jakby śnił. Czegoś podobnego właściwie przecież nie bywało. W jego mądrem wyobrażeniu dziwaczny rozwój Unrata postępował gładko i poniekąd w ukryciu, jak w książce. Coś tak namacalnego nie zdarzało się w nim. Lohmann stworzył sobie na temat swego starego profesora interesującą teorję; ale przed oczyma nie miał niemal duszy Unrata; — nie miał niemal jej przepastnych lotów, jej straszliwego spalania się, jej skazania na obcowanie wyłącznie z sobą samą. Ów pogląd na rzeczy, którego Lohmannowi brakowało, przyszedł teraz nagle, a Lohmann czuł lęk — lęk przed rzeczywistością.
Unrat odwrócił się do niego. Tymczasem artystka Fröhlich wyrwała się, uciekła z piskiem do drugiego pokoju i zamknęła się hałaśliwie. Przez chwilę wyglądał Unrat jak ogłuszony; potem skupił się i począł okrążać Lohmanna skradającemi się skokami. Lohmann, dla nadania sobie postawy, powrócił do stołu, ujął swój portfel i gładził go. Mętnie zastanawiał się nad tem, co możnaby powiedzieć. Jak ta istota wyglądała! Coś pośredniego między pająkiem a kotem, z obłąkanemi oczyma, po których spływały kolorowe krople potu, i z pianą na szczękających ustach. Nie było to położenie miłe, mieć tę istotę dokoła siebie z zagiętemi mackami. Co ona syczała?
Unrat syczał niezrozumiale:
— Nędzniku — — ważysz się — — Złapać — — nareszcie złapać — — Dawać, oddać wszystko!
I wyrwał Lohmannowi portfel, wybiegając z nim z pokoju.
Lohmann stał jeszcze pełen wielkiego przerażenia: gdyż popełniano tu przestępstwa. Unrat, interesujący anarchista, popełniał niewątpliwe przestępstwa. I oto anarchista stał się osobliwością moralną i łatwo zrozumiałym przypadkiem krańcowym; przestępstwo — spotęgowaniem powszechnych skłonności i afektów ludzkich, nie mającem w sobie nic osobliwego. Ale Unrat w obecności Lohmanna usiłował udusić swoją żonę, w stosunku zaś do samego Lohmanna popełnił rabunek. Wobec tego komentator stropił się, życzliwy uśmiech odmówił widzowi posłuszeństwa. Duch Lohmanna, który nigdy jeszcze nie został wypróbowany przez tak niewiarogodne przeżycia, odrzucił wszelką indywidualność i na „przestępstwo“ odpowiedział po mieszczańsku „policją“. Zachował wprawdzie świadomość, że nie jest to szczególnie rzadki przypadek, ale powiedział sobie: „tu już wszystko ustaje!“ i sztywno przekroczył ten skrupuł. Tak, krok Lohmanna stał się sztywny, gdy udał się do drzwi sąsiedniego pokoju, aby niemi potrząsnąć. Usłyszał wyraźnie, jak artystka Fröhlich zamknęła się; ale obowiązkiem jego było przekonać się w zupełności, że po odejściu jego nie może się ona dostać w ręce swego morderczego małżonka... Poczem Lohmann opuścił dom.
Minęła godzinka; potem gromada ludzi, przybierająca jeszcze ciągle, nadpłynęła z za rogu. Miasto triumfowało, gdy aresztowanie Unrata zostało postanowione. Nareszcie! Zdjęto z miasta jarzmo jego własnego występku, gdyż usunięto sposobność do niego. Powracając do przytomności, rzucano spojrzenia na trupy dokoła i odkrywano, że to już najwyższy czas. Dlaczego właściwie czekano tak długo.
Wóz z piwem, naładowany wysoko beczułkami, zaniknął już pół ulicy; musiała jeszcze przejechać dorożka; a w niej nadjeżdżali urzędnicy. Owocarka z roku nadbiegła za nimi; pan Dröge, sklepikarz, ciągnął swoją sikawkę gumową. Przed domem Unrata ciżba wydawała okrzyki.
Wreszcie ukazał się, pomiędzy urzędnikami. Artystka Fröhlich, potargana, wymiętoszona, cała w łzach, drgającej rozpaczy, skrusze i niesłychanem posłuszeństwie, czepiała się go, zawisała na nim, roztapiała się w nim. Została współaresztowana, czego Lohmann nie przewidział. Unrat podniósł ją do zamkniętej karetki, która tonęła w zupełnym mroku za firankami; i z roztargnieniem rozglądał się dokoła wśród wycia. Ktoś w fartuchu skórzanym, woźnica piwiarni, wyciągnął bladą głowę hultajską i zawołał sepleniącym głosem:
— Fura śmieci![2]
Unrat odwrócił się, za tem słowem, które nie było już wieńcem zwycięskim, ale znowu padającym za nim kawałkiem błota — i poznał Kieselacka. Potrząsnął pięścią, sapał wyciągnąwszy szyję; ale strumień pana Dröge trysnął mu prosto w usta. Począł parskać wodą, pchnięto go ztyłu, namacał stopień karetki i głową nadół padł na siedzenie obok artystki Fröhlich i w mrok.




  1. Afrodytę.
  2. Unrat.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.