Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Droga wiła się pomiędzy zwałami skał, pośród których chłopi zdobyli miejscami po pięć, sześć metrów ziemi kredowej zasadzonej staremi drzewami oliwnemi. Grube warstwy pyłu na drodze, wydawały pod stopami księdza lekkie skrzypienie śniegu. Chwilami muśnięty po twarzy gorętszym powiewem podnosił oczy od książki, oglądając się zkądby pochodziło to głaskanie; ale spojrzenie jego, zawsze jednakowo zamglone, błądziło, nie patrząc, po rozpalonym horyzoncie, po liniach pokręconych tej ziemi namiętności, wyschłej, omdlałej na słońcu, w gwałtownem oddaniu się kobiety ognistej a niepłodnej. Nasuwał sobie kapelusz na oczy aby uniknąć ciepłych tchnień; powracał do swego czytania, spokojnie; za nim jego sutanna podnosiła mały obłoczek, toczący się na powierzchni drogi.
— Dzień dobry księdzu proboszczowi — powiedział jakiś chłop, przechodząc.
Znów odgłosy rydlów, wzdłuż zagonów, przerywały jego skupienie. Obracał głowę i spostrzegał na winnicach, dużych starców sękatych, którzy mu się kłaniali. Artodowie w pełnym blasku słońca, wszeteczyli z ziemią, jak się wyraził brat Archangiasz. Były tam, pojawiające się z za krzaków czoła uznojone, piersi zdyszane wyprostowujące się zwolna, gorący wysiłek zapładniania, pośród którego on, przechodził spokojnym krokiem w swej nieświadomości. Z tej wielkiej pracy miłości przepełniającej wspaniały poranek, żadne poruszenie nie dochodziło aż do niego, nie zakłócało spokoju jego ciała.
— Hej, Voriau, czyż to się zjada ludzi! — krzyknął wesoło silny głos, uciszając psa, który szczekał zajadle.
Ksiądz Mouret podniósł głowę.
— Ty wy Fortunacie — rzekł — podchodząc do brzegu pola, na którem pracował młody chłop. Właśnie chciałem z wami pomówić.
Fortunat był w tym wieku co ksiądz. Chłopak duży, ze śmiałą miną i twardą już skórą. Oczyszczał kawałek kamienistego stępa.
— A wedle, proszę księdza? — zapytał.
— Wedle tego co zaszło między wami a Rozalią — odpowiedział ksiądz.
Fortunat począł się śmiać. Zapewne, wydało mu się zabawnem, że proboszcz zajmuje się podobną rzeczą.
— A cóż — mruknął — przecież sama pozwoliła, ja jej nie przymuszałem... Tem gorzej, jeżeli ojciec Bambousse nie zechce mi jej dać! Widział ksiądz proboszcz sam przed chwilą, że jego pies chciał mnie ugryźć. Szczuje na mnie.
Ksiądz Mouret chciał mówić dalej, ale stary Artod zwany Bryszetem, którego zrazu nie dostrzegł, powstał z cienia jakiegoś krzaka, za którym jadł ze swą żoną. Był mały, zwiędły ze starości, uniżony.
— Pewnie nakłamali przed księdzem proboszczem — zawołał. — Dziecko gotowe zaraz poślubić Rozalię... Ci młodzi przystali do siebie, niczyjej winy w tem niema. Przecież i inni robili to samo i nie działo im się gorzej dla tego... Ta sprawa od nas nie zależy. Trzeba pomówić z Bamboussem. To on pomiata ludźmi z powodu swoich pieniędzy.
— Tak, my jesteśmy za biedni — poczęła lamentować matka Bryszet, duża, płaksiwa kobieta, podnosząc się również. — Mamy tylko ten kawałeczek pola, i to, dyabeł tu gradem kamyków nasyła. Nie jemy z niego chleba... Żeby nie ksiądz proboszcz, wyżyćby nie można.
Matka Bryszet była jedyną dewotką we wsi. Po przyjęciu komunii, włóczyła się koło probostwa, wiedząc dobrze, że Teuse zostawiała dla niej zawsze parę chlebów z ostatniego pieczywa. Czasem nawet wynosiła królika albo kurę, dary Dezyderyi.
— Jest to zgorszenie — mówił znowu ksiądz. — Trzeba, aby to małżeństwo odbyło się jaknajprędzej.
— Ależ natychmiast, skoro tylko tamci zechcą, rzekła stara kobieta, bardzo zaniepokojona o prezenty, które dostawała. Nieprawdaż, Bryszecie? Nie my okażemy się tak złymi chrześcianami, aby się księdzu proboszczowi sprzeciwiać.
Fortunat śmiał się drwiąco.
— Ja jestem gotów, oświadczył i Rozalia również... Widziałem się z nią wczoraj za młynem. Wcaleśmy nie pogniewani ze sobą, przeciwnie. Czas nam schodził na śmiechu...
Ksiądz Mouret przerwał mu:
— Dobrze już. Pomówię z Bamboussem. On zdaje się jest tu, na polu Olivettes.
Matka Bryszet spytała odchodzącego księdza o Wincentego, który od samego rana poszedł, aby do mszy służyć. Ten łobuz potrzebował bardzo nauk księdza proboszcza. Odprowadzała go przez jakie sto kroków, wyrzekając na swą nędzę, na brak ziemniaków, na mrozy, od których ucierpiały oliwki, na upały grożące wypaleniem mizernych zbiorów. Żegnając go, oznajmiła, że jej syn Fortunat odmawia pacierz rano i wieczorem.
Voriau wyprzedził teraz księdza Moureta. Nagle na zakręcie drogi wbiegł na pola. Ksiądz wszedł na ścieżkę pnącą się na wzgórze. Znajdował się na polu Olivette, ziemi najurodzajniejszej w całej okolicy, na której wójt gminy, Artod zwany Bambousse, posiadał kilka pól zboża, oliwki i winnice. Tymczasem pies przypadł do spódnicy dużej, ciemnowłosej dziewczyny, która zaśmiała się na widok księdza.
— Czy ojciec tu jest, Rozalio? — zapytał ją tenże.
— Tu zaraz — odrzekła, wskazując ręką, nie przestając się uśmiechać.
I porzucając pole, które pełła, szła przed nim. Jej ciąża, niezbyt posunięta, zaznaczała się tylko lekkiem zaokrągleniem bioder. Miała kołyszący się, potężny chód silnej robotnicy, z gołą głową na słońcu, z karkiem opalonym, z czarnemi włosami, sztywnemi jak szczecina. Ręce jej zazielenione, pachły zielskiem, które wyrywała.
— Ojcze — zawołała — ksiądz proboszcz was prosi.
I nie odeszła, bezczelna, śmiejąc się ciągle skrytym śmiechem bezwstydnego bydlęcia. Bambousse, tłusty, spocony, z okrągłą twarzą, porzucił swoją robotę, podchodząc wesoło na spotkanie księdza.
— Przysiągłbym, że idzie o naprawę kościoła — rzekł — otrzepując sobie ręce z ziemi. Ależ to niemożliwe księże proboszczu. Gmina grosza niema... Jeżeli Pan Bóg dostarczy cegły i wapna, my dostarczymy murarzów.
Ten koncept chłopa niedowiarka, tak mu się podobał, iż wybuchnął ogromnym śmiechem. Bił siebie po udach, kaszlał, ledwie się nie udusił.
— Nie przyszedłem o kościół — odpowiedział ksiądz Mouret. — Chciałem i wami pomówić o waszej córce, Rozalii...
— Rozalii? A ona co księdza zrobiła? — zapytał Bambousse, mrużąc oczy.
Chłopka przypatrywała się młodemu księdzu zuchwale, przechodząc od jego rąk białych do dziewczęcej szyi, starała się z uciechą wywołać jego rumieniec. Ale on, bez obsłonek, z twarzą spokojną, jakby mówił o rzeczy, którejby nie czuł:
— Wiecie o czem mówię, ojcze Bambousse. Ona jest w ciąży. Trzeba ją wydać za mąż.
— A, o to chodzi — mruknął stary drwiąco. — Dzięki za pośrednictwo. Bo to Bryszeci księdza proboszcza przysłali, nieprawdaż? Bryszetowa bywa na mszy, a ksiądz proboszcz chce jej pomódz w postanowieniu syna, to naturalne... Ale ja w to nie wchodzę. Nie chcę tego interesu i basta.
Ksiądz, zdziwiony, tłomaczył mu, że należy położyć tamę zgorszeniu, że powinien przebaczyć Fortunatowi, kiedy tenże gotów jest wynagrodzić swoją winę, wreszcie, że dla honoru jego córki, niezwłoczny ślub jest konieczny.
— Ta, ta, ta — zaczął Bambousse, kiwając głową. — Co tu słów! Ja mam moją córkę dla siebie, słyszy ksiądz proboszcz? To wszystko do mnie nie należy... Ten Fortunat to nędzarz. Ani grosza przy duszy. Toby wygodnie było, gdyby tak wystarczyło zadać się z dziewczyną, aby się z nią ożenić. Proszę, między młodzieżą, tożbyśmy widzieli wesela od rana do wieczora... Nie potrzebuję się troszczyć o Rozalię, chwała Bogu! Wiadomo co jej się zdarzyło; jeszcze przez to nie stała się kulawą ani garbatą, i wybierze sobie na męża kogo zechce w okolicy.
— A jej dziecko? — przerwał ksiądz.
— Jeszcze go niema, prawda? Może go wcale nie będzie... Jeżeli urodzi małe, to zobaczymy...
Rozalia, widząc jaki obrót biorą usiłowania proboszcza, uważała za swój obowiązek wpakować sobie kułaki w oczy z lamentem. Po chwili nawet upadła na ziemię, odkrywając niebieskie pończochy sięgające wyżej kolan.
— Będziesz ty milczała, suko! — krzyknął ojciec rozwścieczony.
I potraktował ją haniebnie ostatniemi słowami, z których śmiała się ukradkiem, zasłaniając się pięściami.
— Jak cię znajdę z twoim samcem, zwiążę was razem i tak poprowadzę między ludzi... Będziesz ty cicho? Poczekaj, gałganie!
Podniósł bryłę ziemi i z odległości czterech kroków, rzucił w nią gwałtownie. Bryła rozbiła się na jej włosach, rozsypując się po szyi, okrywając ją prochem. Ogłuszona, zerwała się, uciekła, ochraniając głowę rękami. Ale Bambousse zdołał jej dosięgnąć jeszcze dwoma bryłami: jedna z nich potrąciła lekko o lewe ramię; druga uderzyła ją prosto w plecy tak silnie, iż upadła na kolana.
— Bambousse! — zawołał ksiądz, wyrywając mu garść kamyków, które właśnie wziął był do ręki.
— Niechże ksiądz proboszcz da pokój! — rzekł chłop. Tamto była mięka ziemia. Trzeba było temi kamykami rzucić... Widać, że ksiądz proboszcz nie zna dziewcząt. Twarde one. Ot ta, choćbym ją pławił w naszej studni, chociażbym jej kości połamał grubym kijem, onaby jednak zawsze lazła do swoich brudów! Ale śledzę ja ją i niechno złapię!.. Zresztą, wszystkie one takie.
Pocieszał się. Napił się wina z dużej, płaskiej, oplatanej butelki, grzejącej się na słońcu. I śmiejąc się znów prostacko:
— Gdybym miał szklankę, chętniebym księdza proboszcza poczęstował.
— Więc — zapytał znowu ksiądz — to małżeństwo?...
— Nic z tego nie będzie, śmieliby się ze mnie... Rozalia to dziewka tęga Widzi ksiądz proboszcz, ona tyle warta co parobek. Jak odejdzie, będę musiał nająć chłopca. Pomówi się o tem po winobraniu. Zresztą nie chcę być oszachrowany.
Ksiądz zabawił jeszcze dobre półgodziny. Przekonywał Bambousse’a, mówił mu o Bogu, podawał mu wszelkie racye nasuwane przez położenie. Stary wziął się napowrót do roboty; ruszał ramionami, żartował, zacinając się mocniej w swoim uporze. W końcu krzyknął:
— Ostatecznie, gdyby ksiądz proboszcz żądał odemnie worka zboża, toby mi dał pieniędzy... Dla czegóż ksiądz proboszcz chce, żebym moją córkę oddał za darmo?
Ksiądz Mouret, zniechęcony, odszedł. Schodząc ścieżką, spostrzegł Rozalię pod drzewem oliwnem, przewracającą się z psem Voriau, który lizał jej twarz, pobudzając ją tem do śmiechu. Spódnice jej latały, coraz to się opierała rękami o ziemię i mówiła do psa:
— Łaskoczesz mnie, szelmo, no dosyć!
Jak zobaczyła księdza udała zawstydzenie, obciągnęła ubranie i znów pięściami zakryła oczy. On starał się ją pocieszyć, obiecując, że będzie jeszcze próbował wstawić się do ojca. Dodał, że tymczasem powinna być posłuszna, zaprzestać wszelkich stosunków z Fortunatem, nie powiększać swojego grzechu.
— O — mruknęła, uśmiechając się z bezczelną miną — teraz przecie nic nie szkodzi, kiedy się już stało.
Nie zrozumiał, odmalował jej piekło, gdzie goreją niegodne kobiety. I odszedł, spełniwszy swój obowiązek, powracając do tej pogody, dzięki której mógł przechodzić nieporuszony wpośród cielesnych sprośności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.