Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Tymczasem słońce rozgrzewało wielkie drzwi kościoła. Złociste muchy brzęczały wkoło dużego kwiatu, wyrastającego pomiędzy schodami ganku. Ksiądz Mouret, nieco odurzony, zabierał się do odejścia, gdy czarny pies rzucił się, szczekając gwałtownie, w stronę kraty małego cmentarza, znajdującego się na lewo od kościoła. Jednocześnie ostry głos zawołał:
— A, nicponiu! Do szkoły to nie przyszedłeś, a na cmentarzu cię pełno... Tylko nie zaprzeczaj! Już od kwadransa na ciebie patrzę.
Ksiądz podszedł ku nim. Poznał Wincentego, którego Braciszek szkół chrzęściańskich trzymał mocno za ucho. Dziecko było jakby zawieszone nad ciągnącą się wzdłuż cmentarza przepaścią, na której dnie płynął strumień Mascle, wiodący swe białe wody o parę mil ztamtąd do Viorny.
— Bracie Archangiaszu — rzekł łagodnie ksiądz, przywołując straszliwego człowieka do pobłażliwości.
Ale Brat nie puszczał ucha.
— A, to ksiądz, księże proboszczu — burknął. — Proszę sobie wyobrazić, że ten łotr wiecznie jest na cmentarzu. Nie wiem, coby on tu mógł zmalować... Powinienbym go puścić, aby sobie głowę rozbił tam na dnie. Dobrzeby mu tak było.
Dziecko nie odzywało się, trzymając się krzaków, z oczyma chytrze przymkniętemi.
— Ostrożnie, bracie Archangiaszu — rzekł ksiądz — może się pośliznąć.
I pomógł sam Wincentemu wyleźć.
— Słuchaj, mój mały, co ty tu robiłeś? Nie wolno na cmentarzach się bawić.
Chłopak otworzył oczy, odsunął się trwożliwie od brata, garnąc się do księdza Moureta.
— Ja zaraz powiem — mruczał, podnosząc ku temuż swoją przebiegłą głowę. — Jest pod tą skałą w cierniach gniazdo pokrzywek. Już od dziesięciu dni wiem o niem... A że małe się wykluły, więc dzisiaj po mszy, przyszedłem...
— Gniazdo pokrzywek? — rzekł brat Archangiasz. — Poczekajno, poczekaj!
Odszedł, wyszukał na jednym z grobów bryłkę ziemi i powróciwszy rzucił nią w ciernie. Ale nie trafił w gniazdo. Druga bryłka, zręczniej ciśnięta, potrąciła wątłą kolebkę, wyrzuciła małe do strumienia.
— Tym sposobem — mówił, uderzając dłonie o siebie, aby je otrzepać — przestaniesz może włóczyć się tu, jak poganin.. Umarli przyjdą do ciebie w nocy i pociągną za nogi, jeśli jeszcze kiedy będziesz po nich deptał.
Wincenty, który przed chwilą śmiał się, patrząc na gniazdo dające nurka, rozejrzał się dokoła wzruszając ramionami z miną niedowiarka.
— O, ja się nie boję — rzekł. — Umarli już się nie ruszają.
Istotnie, cmentarz ten nie miał w sobie nic strasznego. Był to nagi kawał gruntu, gdzie wązkie uliczki gubiły się wśród opanowujących wszystko traw. Jedyny pomnik stojący, był to zupełnie nowy pomnik księdza Caffina pośrodku. Zresztą nic, oprócz oberwanych od krzyżów ramion, zeschłych bukszpanów, starych płyt, popękanych, obrosłych mchem. Grzebano tu zaledwie parę razy do roku. Śmierć nie zdawała się mieszkać na tym gruncie nieokreślonym, gdzie Teuse przychodziła co wieczora, napełnić swój fartuch trawą dla królików Dezyderyi. Olbrzymi cyprys przy bramie, sam jeden wodził swój cień po opuszczonem polu. Ten cyprys, który widać było na trzy mile wkoło, znany był całej okolicy pod nazwą Samotnika.
— Pełno tu jaszczurek — dodał Wincenty, patrząc na popękane mury kościoła. — Toby dopiero była zabawa, gdyby...
Ale odskoczył raptownie, widząc, że brat wyciąga nogę. Pokazywał on proboszczowi zły stan furty. Zjadała ją rdza, zawiasy były na wpół oderwane, zamek złamany.
— Toby trzeba naprawić — rzekł.
Ksiądz Mouret uśmiechnął się w należeniu. Zwracając się zaś do Wincentego, bijącego się z psem, zapytał:
— Powiedz, mały, czy wiesz, gdzie ojciec Bambousse dzisiaj pracuje?
Dziecko rozejrzało się po widnokręgu.
— Pewnie jest na swojem polu Olivettes — odpowiedział z ręką wyciągniętą na lewo. — Zresztą Voriau zaprowadzi księdza proboszcza. On z pewnością wie, gdzie jego pan.
Klasnął w dłonie, krzycząc:
— Hej, Voriau, hej!
Duży pies czarny wahał się przez chwilę, ruszając ogonem, starając się czytać w oczach łobuza. Potem, szczekając radośnie, pobiegł na dół ku wsi. Ksiądz Mouret i brat Archangiasz poszli za nim, rozbawiając. O sto kroków dalej, Wincenty wrócił ukradkiem w stronę kościoła, uważając na nich, aby skryć się za pierwszym lepszym krzakiem, gdyby się odwrócili. Zwinny jak wąż, wśliznął się znów do cmentarza, tego raju, gdzie były gniazda, jaszczurki i kwiaty.
Tymczasem pies biegł naprzód na pełnej kurzu drodze, a brat Archangiasz mówił do księdza ze złością w głosie:
— Ależ proszę dać pokój, księże proboszczu! Przeklęte nasienie, te ropuchy! Kościby im chyba połamać, aby się stali miłymi Bogu. W bezbożności rosną, jak ich ojcowie. Jestem tu od piętnastu lat, a nie mogłem dotąd wyrobić jednego chrześcianina. Ledwie wyjdą z moich rąk, dobry wieczór? Im w głowie tylko ziemia, winnice, oliwki. Żeby jeden przyszedł do kościoła. Biją się bydlęta jakieś, z tą swoją ziemią pełną kamyków... Kija na nich trzeba, księże proboszczu, kija!
Odsapnąwszy, dodał z groźnym gestem:
— Widzi ksiądz, Artodowie, to jakby te ciernie, co tu podjadają skały. Wystarczyło jednej karpiny, aby całą okolicę zanieczyścić. Czepia się to, mnoży, żyje mimo wszystko. Trzeba będzie niebieskiego ognia, jak na Gomorę, aby to wymieść.
— Nie powinno się nigdy wątpić o grzesznikach — rzekł ksiądz Mouret, który szedł wolnym krokiem, w wewnętrznem skupieniu.
— Nie, ci należą już do dyabła — mówił gwałtowniej brat. — Ja sam byłem chłopcem takim, jak i oni. Do osiemnastu lat robiłem koło roli. A później w zakładzie zamiatałem, obierałem jarzyny, wykonywałem najgrubsze roboty. Nie ich ciężką pracę ja im wymawiam. Przeciwnie, Pan Bóg wybiera tych, co żyją w poniżeniu... Ale Artodowie, widzi ksiądz, żyją jak zwierzęta! Oni są jak psy, co mszy nie słuchają i nic sobie nie robią z przykazań boskich ani kościelnych. Oniby wszeteczyli ze swemi gruntami, tak je kochają!
Voriau, z ogonem podniesionym do góry, przystawał, a upewniwszy się, że dwaj ludzie ciągle idą za nim, biegł znowu dalej.
— Wistocie, opłakane są nadużycia — rzekł ksiądz Mouret. — Mój poprzednik, ksiądz Caffin...
— Marny człowiek — przerwał braciszek. — Dostał się nam z Normandyi, wskutek brzydkiej historyi. Tutaj myślał tylko, jakby żyć wygodnie, a wszystko puszczał samopas.
— Nie, ksiądz Caffin robił z pewnością co mógł; tylko trzeba wyznać, że jego usiłowania pozostały bez skutku. Moje również najczęściej są daremne.
Brat Archangiasz ruszył ramionami. Przez chwilę szedł w milczeniu, silnym ruchem bioder wstrząsając swe ciało duże, chude, jakby siekierą wyciosane. Słońce padało na jego czerwony kark, rzucając cień na twardą, chłopską twarz.
— Niech mnie ksiądz proboszcz posłucha — zaczął znowu, ja jestem zbyt maluczki, aby księdzu robić uwagi; ale mam prawie dwa razy tyle lat, znam te strony i to mię upoważnia do twierdzenia, że do niczego tu ksiądz nie dojdzie słodyczą... Słyszy ksiądz, katechizm wystarczy. Pan Bóg nie ma litości dla bezbożników. Ogniem ich karze. I tego trzymać się należy.
A gdy ksiądz Mouret z głową pochyloną, ust nie otwierał, ciągnął dalej:
— Religia ginie po wsiach, bo robi się z niej zbyt poczciwą niewiastę, Była szanowana, dopóki przemawiała bezwzględnie, jak pani... Nie wiem, czego was uczą w seminaryach. Proboszcze teraz płaczą jak dzieci ze swoimi parafianami. Pan Bóg wydaje się, jakby odmieniony... Przysiągłbym, że ksiądz proboszcz nawet katechizmu na pamięć już nie umie?
Ksiądz, dotknięty tą wolą, narzucającą się tak ostro, podniósł głowę i powiedział dość sucho:
— To dobrze, gorliwość ta jest chwalebna. Ale czy brat nie ma mi czego do powiedzenia. Brat przychodził, zdaje się, dziś rano na probostwo?
Brat Archangiasz odrzekł grubiańsko:
— Miałem do powiedzenia to, co powiedziałem. Artodowie żyją, jak świnie. Ot, wczoraj dowiedziałem się, że Rozalia, najstarsza córka ojca Bambousse, jest w ciąży. Żadna z nich do ślubu nie pójdzie, póki się tego nie doczeka. Od piętnastu lat nie znałem ani jednej, któraby nie chodziła pierwej w zboża, a dopiero potem do kościoła. I jeszcze się śmieją, że to taki zwyczaj miejscowy!
— Tak — mruczał ksiądz Mouret — wielkie to zgorszenie... Szukam właśnie ojca Bambousse, aby z nim pomówić o tej sprawie. Byłoby teraz pożądanem, aby małżeństwo nastąpiło jaknajprędzej... Ojcem dziecka jest podobno Fortunat, dorosły syn Bryszetów. Na nieszczęście Bryszeci są ubodzy.
— Ta Rozalia — wybuchał dalej braciszek — ma równo osiemnaście lat. Rozpuszcza to się już na szkolnej ławce. Nie ma czterech lat, jak jeszcze miałem ją w szkole. Już wtedy była zepsuta... Teraz mam jej siostrę, Katarzynę, jedenastoletni smarkacz, a zanosi się na bezwstydniejszą od siostry. Po wszystkich dziurach można ją spotkać z tym małym gałganem, Wincentym. Choć im się uszy do krwi naciąga, to wszystko daremnie, zawsze kobieta z nich wylezie. One potępienie roznoszą w swoich spódnicach. Dobre do wyrzucenia na gnojowisko, razem ze swojemi gorszącemi brudami! Dusić wszystkie dziewczyny zaraz po urodzeniu, to jedyny na nie sposób!
Z nienawiści i obrzydzenia do kobiet klął, jak parobek. Ksiądz Mouret, wysłuchawszy go ze spokojną twarzą, uśmiechnął się w końcu z jego gwałtowności. Zawołał psa Voriau, który zboczył na poblizkie pole.
— Ot, proszę patrzeć! — krzyknął brat Archangiasz, pokazując gromadkę dzieci, bawiącą się w głębi parowu. — Moi hultaje, co opuścili szkołę pod pozorem pomagania rodzicom na winnicach! Może ksiądz być pewny, że ta łajdaczka Katarzyna jest między niemi. Bawi się zjeżdżaniem na dół. Zobaczy ksiądz, że spódnice będą na głowie... A co, nie mówiłem!... Do widzenia wieczorem, księże proboszczu... Czekajcie, czekajcie, łotry!
I pobiegł, z brudnym rabatem lecącym mu na ramię, wyrywając osty po drodze dużą, zatłuszczoną sutanną. Ksiądz Mouret zobaczył go, wpadającego pomiędzy dzieci, które rozpierzchły się, jak gromadka spłoszonych wróbli. Udało mu się jednak pochwycić za uszy Katarzynę i drugiego smarkacza. Prowadził ich w stronę wsi, trzymając mocno swojemi grubemi, włochatemi palcami, miotając obelgi.
Ksiądz poszedł dalej. Brat Archangiasz nasuwał mu czasem dziwne skrupuły; wydawał mu się z całą swą gburowatością, prawdziwym sługą bożym, bez ziemskich przywiązań, zdany na wolę nieba, szorstki, ze sprośnością w ustach przeciwko grzechowi. I martwił się, że nie może się bardziej ogołocić ze swego ciała, że nie jest brzydki, zaplugawiony, że nie czuć go robactwem świętych. A jeśli na jakie słowa zbyt ostre, na jakie grubiaństwo zbyt gwałtowne brata, podnosił się w nim bunt, to wyrzucał sobie potem swą delikatność, swą dumę wrodzoną, jakby istotne grzechy. Czyż nie powinien umrzeć dla wszystkich słabości tego świata? Ot i teraz uśmiechnął się smutnie na myśl, że o mało się nie rozgniewał za popędliwą naukę brata. Była to, myślał sobie, duma, która mogła zgubić go, budząc w nim pogardę dla prostaczków. Jednakże pomimowoli czuł ulgę w samotności i że może już iść sobie czytając brewiarz, uwolniony od tego cierpkiego głosu, co zakłócał mu jego wymarzony świat doskonałej miłości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.