Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Ksiądz Mouret, nie czując już Teuse za sobą, zatrzymał się, szczęśliwy, iż jest nareszcie sam. Kościół zbudowany był na niewysokim pagórku z łagodnym spadkiem ku wsi; wydłużał się podobny do opuszczonej owczarni z szerokiemi oknami, z dachówkami czerwonemi. Ksiądz, odwrócił się, spoglądając na probostwo, szarą ruderę przyklejoną do boku nawy, i jakby się bał wpaść znowu w nieprzerwaną paplaninę brzęczącą mu w uszach od rana, wyszedł na prawo i poczuł się bezpiecznym dopiero przed głównemi drzwiami, gdzie go nie można było dostrzedz z probostwa. Na froncie kościoła, nagim, zniszczonym przez słońce i deszcze, wznosiła się ciasna klatka murowana, a w niej, ukazywał się czarny profil małego dzwonu; widać było koniec sznura wchodzącego w dachówki. Sześć połamanych schodów, z jednej strony na wpół w ziemi, prowadziło do wysokich, zaokrąglonych drzwi. Były one popękane, stoczone przez rdzę, kurz, pajęczyny, takie żałośne na swych oderwanych zawiasach, że zdawało się, iż wystarczy lada podmuchu, aby wiatr mógł tam wejść i hulać swobodnie. Ksiądz Mouret, mający słabość do tej ruiny, wszedł na ganek i oparł się plecami o drzwi kościoła. Ztąd obejmował okiem całą okolicę. Przysłoniwszy rękami oczy rozglądał się po widnokręgu.
W maju roślinność potężna rozdzierała ten grunt kamienisty. Olbrzymie lawendy, krzaki jałowca, gromady ostrych traw, wchodziły na ganek, zasadzały bukiety ciemnej zieloności wszędzie, nawet na dachówkach. Pierwsze parcie soków groziło wysadzeniem kościoła, w twardem zagajenia sękowatych roślin. O tej rannej porze, gdy praca wzrastania była w pełnym rozwoju, brzęczało w uszach od spiekoty, czuć było długi, milczący wysiłek, przejmujący skały jakiemś wezbraniem. Ale ksiądz nie czuł natężenia tego pracowitego połogu; zdawało mu się, iż schód się chwieje i oparł się o drugą połowę drzwi.
Okolica rozciągała się na dwie mile, zamknięta ścianą żółtych pagórków, pocentkowanych czarnemi plamami lasów świerkowych; kraina okropna wyschniętych stepów, ostrych skał rozdzierających ziemię. Kawałki uprawne roztaczały krwawe kałuże, pola czerwone, z szeregami nędznych drzew migdałowych, z szaremi głowami oliwek, ze smugami winnic, prążkujących pole swemi brunatnemi karpami. Rzekłby kto, że olbrzymi pożar przeszedł tędy, siejąc na wyniosłościach popioły lasów, paląc łąki, zostawiając swój blask i żar w zagłębieniach. Zaledwie gdzieniegdzie, z rzadka, bladozielony kwadrat zboża kładł ton łagodny. Widnokrąg pozostawał dziki, bez najmniejszego strumyka, umierający z pragnienia, ulatujący wielkiemi tumanami pyłu przy najlżejszych podmuchach. A na samym krańcu, przez rozpadlinę wśród pagórków, widać było daleką, wilgotną zieloność, kawał sąsiedniej doliny, użyźnianej przez Viornę, rzekę spływającą od wąwozów Seille.
Ksiądz spuścił olśnione oczy patrząc na wieś, której nieliczne domy rozkładały się bezładnie poniżej kościoła. Nędzne domy, zbudowane z kamyków i niezgrabnie ociosanych desek, rozrzucone wzdłuż wązkiej drogi, bez ulic wyraźnych. Było ich około dwudziestu, jedne zapadłe w błocie, czarne od nędzy, inne obszerniejsze, weselsze, z różowemi dachówkami. Kawałki ogrodu zdobyte na skale, roztaczały grzędy jarzyn, poprzecinane żywopłotami. O tej porze Artody były puste; ani jednej kobiety w oknach, ani jednego dziecka tarzającego się w prochu; tylko gromady kur chodziły tu i owdzie, przetrząsając słomę, przeszukując wszystko aż do progu domów, których drzwi stały otworem. Duży, czarny pies, siedzący przy wejściu do wsi, zdawał się jej pilnować.
Jakieś lenistwo odrętwiało powoli księdza Moureta. Podnoszące się słońce kąpało go w takiem cieple, iż oparł się zupełnie o drzwi kościoła; błogi spokój ogarnął go. Myślał o tych Artodach, wiosce wyrosłej wśród kamieni, niby jedna z sękowatych roślin doliny. Wszyscy mieszkańcy byli sobie krewnymi, wszyscy nosili to samo nazwisko, tak iż od kołyski otrzymywali przydomki, aby się rozróżnić między sobą. Ich przodek, jeden Artod, przybył tu i osiadł na tym nieużytku, jak parya; później rodzina jego rosła z dziką żywotnością traw ssących życie ze skał; rodzina jego stała się w końcu pokoleniem, gminą, w której pokrewieństwa gubiły się, setek lat sięgając. Żenili się między sobą, mieszając się bezwstydnie; nie znano ani jednego przykładu, by który Artod wziął żonę z innej wsi; tylko dziewczęta czasem wychodziły. Rodzili się, umierali, przywiązani do tego kawałka ziemi, mnożąc się na swoich śmieciach, zwolna, z prostotą drzew, odradzających się z własnego nasienia, nie mając jasnego wyobrażenia o szerokim świecie, po za temi żółtemi skałami, między któremi oni żyli. A jednak już pomiędzy nimi znajdowali się ubodzy i bogaci; kury ginęły i kurniki w nocy były zamykane na grube kłódki. Pewnego wieczora, za młynem, jeden Artod zabił drugiego Artoda. Był tu, w głębi smutnego koła pagórków, lud osobny, rasa wyrosła z ziemi, ludzkość z trzystu głów, rozpoczynająca na nowo czas.
Na niego seminaryum rzucało dotąd cień głęboki. Przez całe lata nie znał słońca. Nie znał go jeszcze i teraz, mając oczy zamknięte, utkwione w duszę, nie żywiąc nic, prócz pogardy dla natury potępionej. Przez długi czas, w godzinach skupienia, z czołem przy ziemi, pogrążony w rozmyślaniu, marzył o pustelni, o jakiejbądź norze w skale, gdzieby żadna istota, żadna roślina ani woda, nic z życia, nie przeszkadzało mu w kontemplacyi Boga. Był to poryw czystej miłości, wstręt do wrażeń fizycznych. Tam, umierając samemu sobie, odwrócony od światła, oczekiwałby chwili, kiedy przestanie istnieć, kiedy się rozpłynie w ostatecznej białości dusz. Niebo wyobrażał sobie całe białe, jakby zaśnieżone liliami, jakby jaśniejące wszystkjem, co jest niewinne, czyste, dziewicze. Ale spowiednik gromił go, gdy mu opowiadał swoją tęsknotę do samotności, swe pożądanie bożej prostoty. Wskazywał na walki Kościoła, na obowiązki kapłaństwa. Później, po swojem wyświęceniu, młody kapłan dostał się do Artodów na własną prośbę, w nadziei, że urzeczywistni swe marzenie o unicestwieniu w sobie człowieka. Wpośród tej nędzy, na tej ziemi jałowej, zatka sobie uszy na głosy świata, będzie żył w uśpieniu świętych. I od kilku miesięcy w istocie chodził ciągle uśmiechnięty; zaledwie zrzadka słabe odgłosy wsi mąciły jego spokój; zaledwie jakieś ostrzejsze dotknięcie, słońca czuł na karku, gdy błądził po różnych drogach, cały w niebie, nie widząc nieustannej twórczości, w pośród której się obracał.
Duży, czarny pies, pilnujący Artodów, właśnie się namyślił, aby przyjść do księdza Moureta. Usiadł sobie przy jego nogach. Lecz ksiądz tonął w słodyczy poranka. Wilią tego dnia rozpoczął Różaniec Maryi; wstępującą weń zwolna wielką radość, przypisywał wstawieniu się Dziewicy u swego boskiego Syna. Jakże marne wydawały mu się dobra ziemskie! Z jaką wdzięcznością czuł się ubogim! Przyjąwszy święcenia, utraciwszy matkę i ojca w jednym dniu, w następstwie dramatu, którego grozy nie znał jeszcze, zostawił starszemu bratu cały majątek.
Ze światem wiązała go już tylko jego siostra. Wziął ją do siebie, zdjęty jakiemś pobożnem uczuciem wobec jej niedołęztwa umysłowego. Kochane biedactwo takie było dziecinne, że widział w niej ową prostotę ubogich duchem, którym Ewangelia obiecuje królestwo niebieskie. Od pewnego czasu jednakże niepokoiła go; stawała się zbyt tęgą, zbyt zdrową. Zanadto pachniała życiem. Ale był to tylko lekki cień. Żył życiem wewnętrznem, które sobie stworzył, opuściwszy wszystko, aby mógł się oddać cały. Zamknął swe zmysły, starał się wyzwolić od potrzeb ciała, był już tylko duszą, zachwyconą w rozmyślaniu. W naturze widział jedynie sidła i brudy; szukał chluby w zadawaniu jej gwałtu, w pogardzaniu nią, w wyzwalaniu się z ludzkiego błota. Sprawiedliwy musi być szalonym podług świata. To też miał siebie za wygnańca na ziemi; cenił tylko dobra niebieskie, nie rozumiejąc, jak można kłaść na szalę wieczną szczęśliwość z kilku jakiemiś godzinami rozkoszy. Jego rozum oszukiwał go, jego pożądania kłamały. A jeżeli postępował w cnocie, to przedewszystkiem dzięki pokorze i posłuszeństwu. Chciał ostatnim być między wszystkimi, chciał wszystkim służyć, aby rosa boża spadła na jego serce, jak na piasek nieurodzajny; wyznawał nędzę swą i zawstydzenie, niegodność wybawienia z grzechu. Być pokornym, to znaczy wierzyć, kochać. Ślepy, głuchy, z ciałem umarłem, już nawet od siebie nie zależał. Był rzeczą Boga. I z tego poniżenia, w którem się pogrążał, unosił się w radosnem hozanna po nad szczęśliwych i potężnych, w blasku nieskończonego szczęścia.
W Artodach więc znalazł ksiądz Mouret zachwyty klasztorne, tak gorąco niegdyś upragnione, przy każdem czytaniu „Naśladowania“. Nie odbyła się w nim jeszcze żadna walka. Doskonałym był od pierwszego przyklęknięcia, bez walki, bez wstrząśnień, jakby porażony łaską, przy zapełnem pominięciu swego ciała. Ekstaza zbliżenia się do Boga, znana niektórym młodym kapłanom; epoka błogosławiona, kiedy wszystko milknie, a pożądania są tylko jedyną ogromną potrzebą czystości. Nie szukał oparcia u żadnej stworzonej istoty. Kiedy kto wierzy, że coś jest wszystkiem, nie może być zachwiany, a on wierzył, że Bóg jest wszystkiem, że jego pokora, jego posłuszeństwo, jego niepokalaność są wszystkiem. Przypominał sobie, że słyszał o pokusach, jako o męce okropnej, doświadczanej przez najświętszych. On uśmiechał się. Bóg nie opuszczał go nigdy. Chodził w swojej wierze, jakby w pancerzu, który go osłaniał od najlżejszych powiewów złego. Pamiętał, jak mając osiem lat, płakał po kątach z miłości; nie wiedział, kogo kochał; płakał, bo kochał kogoś, bardzo daleko. Zawsze pozostał czułym. Później chciał być księdzem, aby zaspokoić tę potrzebę nadludzkiego przywiązania, która była jedynem jego udręczeniem. Nie widział, gdzieby można kochać więcej. Tu zadawalał swoją istotę, swe usposobienia dziedziczne, sny swoje młodzieńcze, pierwsze swoje męzkie pragnienia. Jeśli pokusa musiała nadejść, czekał na nią z pogodą nieświadomego kleryka. Człowieka w nim zabito, czuł to i szczęśliwym był, widząc siebie osobnem stworzeniem wykastrowanem, wykolejonem, naznaczonem tonsurą, jako owieczka Pana.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.