Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

byli sobie krewnymi, wszyscy nosili to samo nazwisko, tak iż od kołyski otrzymywali przydomki, aby się rozróżnić między sobą. Ich przodek, jeden Artod, przybył tu i osiadł na tym nieużytku, jak parya; później rodzina jego rosła z dziką żywotnością traw ssących życie ze skał; rodzina jego stała się w końcu pokoleniem, gminą, w której pokrewieństwa gubiły się, setek lat sięgając. Żenili się między sobą, mieszając się bezwstydnie; nie znano ani jednego przykładu, by który Artod wziął żonę z innej wsi; tylko dziewczęta czasem wychodziły. Rodzili się, umierali, przywiązani do tego kawałka ziemi, mnożąc się na swoich śmieciach, zwolna, z prostotą drzew, odradzających się z własnego nasienia, nie mając jasnego wyobrażenia o szerokim świecie, po za temi żółtemi skałami, między któremi oni żyli. A jednak już pomiędzy nimi znajdowali się ubodzy i bogaci; kury ginęły i kurniki w nocy były zamykane na grube kłódki. Pewnego wieczora, za młynem, jeden Artod zabił drugiego Artoda. Był tu, w głębi smutnego koła pagórków, lud osobny, rasa wyrosła z ziemi, ludzkość z trzystu głów, rozpoczynająca na nowo czas.
Na niego seminaryum rzucało dotąd cień głęboki. Przez całe lata nie znał słońca. Nie znał go jeszcze i teraz, mając oczy zamknięte, utkwione w duszę, nie żywiąc nic, prócz pogardy dla natury potępionej. Przez długi czas, w godzinach skupienia, z czołem przy ziemi, pogrążony w rozmyślaniu, marzył o pustelni, o jakiejbądź norze w skale,