Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Poranek stawał się upalny. W tem szerokiem półkola skał, zaraz od pierwszych pięknych dni, słońce piekło ognistym żarem. Ksiądz Mouret po wysokości tej gwiazdy poznał, że zaledwie miał czas wrócić na probostwo, aby trafić na jedenastą, i nie narazić się na łajanie Teuse. Brewiarz już odczytał, starania u Bambousse’a poczynił i szybko powracał, spoglądając zdaleka na szarą plamę swego kościoła i wysoką czarną kresę, którą wielki cyprys, Samotnik, kładł na błękicie widnokręgu. Wśród usypiającego upału, przemyśliwał, jakby możliwie najbogaciej przyozdobić wieczorem kaplicę Matki Boskiej do nabożeństwa majowego. Droga wydłużała się przed nim kobiercem z prochu, miękim dla stóp, jasnym olśniewającą białością.
U Zielonego Krzyża, ksiądz miał właśnie przejść przez drogę wiodącą z Plassans do Palud, gdy kabryolet zjeżdżający z pochyłości, zmusił go do ustąpienia na bok za kupę kamieni. Przechodził rozdroże, gdy jakiś głos zawołał:
— Sergiuszu, hej, mój chłopcze!
Kabryolet się zatrzymał, jakiś człowiek się wychylił. Młody ksiądz poznał teraz jednego ze swoich wujów, doktora Paskala Rougona, przez lud w Plassans, gdzie ubogich leczył bezpłatnie, zwanego poprostu doktorem Paskalem. Chociaż zaledwie skończył piędziesiątkę, był już biały jak śnieg, z dużą brodą, z dużemi włosami, pośród których piękne, regularne rysy uderzały wyrazem dowcipu pełnego dobroci.
— To o takiej porze, ty brniesz sobie po kurzawie! — rzekł wesoło, bardziej się wychylając, aby uścisnąć obie ręce księdza. I nie boisz się udaru?
— Ależ tyle co i wuj — odrzekł ksiądz, śmiejąc się.
— O, ja mam budę kabryoletu. No, i chorzy nie czekają. Umiera się w każdej porze, mój chłopcze.
I opowiedział mu, że bieży do Jeanbernata, zarządzającego w Paradou, rażonego apopleksją w nocy. Uwiadomił go o tem, jeden z sąsiadów, chłop udający się na jarmark do Plassans.
— Umarł już zapewne do tej pory — mówił dalej. W każdym razie jednak trzeba zobaczyć... Zycie mocno się trzyma u takich starych zuchów.
Podnosił bat, ale ksiądz Mouret zatrzymał go.
— Proszę zaczekać... Która u wuja godzina?
— Trzy kwadranse na jedenastą.
Ksiądz wahał się. W uszach mu brzmiał przeraźliwy głos Teuse, krzyczącej do niego, że śniadanie wystygnie. Męztwo wzięło jednak górę i zaraz powiedział:
— Ja pojadę z wujem... Może ten nieszczęśliwy zechce się pojednać z Bogiem, w ostatniej swojej godzinie.
Doktór Paskal mimowoli wybuchnął śmiechem.
— On, Jeanbernat! — rzekł — no, już jeżeli tego nawrócisz!... Nic to nie szkodzi, owszem, pojedź zemną. Sam twój widok może go uzdrowić.
Ksiądz wsiadł. Doktór jakby żałował swego żartu, okazał się bardzo serdecznym, pobudzając, przytem konia lekkiem klaskaniem języka. Patrzył na siostrzeńca ciekawie, z pod oka, ostrem spojrzeniem uczonego, notującego spostrzeżenia. Wypytywał go krótkiemi słowami, dobrodusznie, o jego życie, jego przyzwyczajenia, o szczęście spokojne, którem cieszył się w Artodach. I po każdej zadawalającej odpowiedzi mruczał jakby do siebie, uspokojony:
— A cóż, tem lepiej, bardzo dobrze.
Nastawał zwłaszcza o stan zdrowia młodego proboszcza, który zdziwiony, zapewniał go, że był jaknajzdrowszy, że nie miał zawrotów ani bólów głowy, ani nudności.
— Wybornie, wybornie — powtarzał wuj Paskal — Na wiosnę, wiesz, krew działa, ale ty się trzymasz dobrze... Ale, ale, widziałem twego brata, Oktawiana, w Marsylii, tamtego miesiąca. Wyjeżdża do Paryża, będzie tam miał piękne stanowisko w wielkim handlu. O, tęgi chłop, ładne życie prowadzi.
— Jakie życie? — zapytał naiwnie ksiądz.
Aby uniknąć odpowiedzi, doktór klasnął językiem. Potem zaczął znowu:
— Koniec końców, wszyscy są zdrowi, twoja babka Felicya, wuj Rougon, i tamci... Co nie przeszkadza, że bardzo potrzebujemy twoich modłów. Ty jesteś świętym w rodzinie, mój drogi, liczę na ciebie, że wyjednasz zbawienie dla całej bandy.
Śmiał się, ale tak życzliwie, że Sergiusz nawet się rozruszał i żartował również.
— Są bo i tacy w tej kupie — mówił dalej — których niełatwo będzie wprowadzić do raju. Posłyszałbyś piękne spowiedzi, gdyby tak przyszli po kolei... Ja nie potrzebuję aby mi się spowiadali, siedzę ich zdaleka i o każdym mam u siebie plikę notat, obok moich zielników i notatek lekarskich. Kiedyś będę mógł przedstawić znakomicie zajmującą tabelkę... Zobaczą ludzie, zobaczą!
Zapominał się, opanowany młodzieńczym zapałem do nauki. Spojrzał na sutannę księdza i zamilkł.
— Ty jesteś proboszczem — rzekł — dobrze zrobiłeś, proboszcz to bardzo szczęśliwy człowiek. Pochłonęło to ciebie całego, nieprawdaż? tak że oto jesteś zwrócony ku dobremu... No, nie byłbyś się zadowolnił nigdzie indziej. Twoi krewni, co wyszli ze wspólnego z tobą gniazda, nadaremnie nurzali się w podłości; dotąd jeszcze zadowolnienia nie znaleźli... Wszystko ta jest logiczne, mój chłopcze. Ksiądz uzupełnia rodzinę. Była to zresztą konieczność. Nasza krew musiała na tem skończyć... Tem lepiej dla ciebie, masz najwięcej szczęścia.
Ale poprawił się, uśmiechając dziwnie.
— Nie, to siostra twoja Dezyderya ma najwięcej szczęścia.
Gwizdnął, machnął batem, zmienił rozmowę. Wyjechawszy na górę po dość stromej pochyłości, kabryolet pędził wśród opustoszałych, smutnych wąwozów; wreszcie wjechał na wyżynę, na drogę wklęsłą, biegnącą wzdłuż wysokiego muru, ciągnącego się bez końca. Artody znikły, było się na pustyni.
— Zbliżamy się, nieprawdaż? — zapytał ksiądz.
— Oto Paradou — odpowiedział doktór, pokazując mur. — Więc nie byłeś jeszcze w tej stronie? Niema ztąd całej mili do Artodów... Przepyszna to własność musiała być niegdyś, to Paradou. Mur parku, z tej strony ma ze dwa kilometry. Ale więcej, niż od stu lat wszystko tam sobie rośnie jak chce.
— Są piękne drzewa, zauważył ksiądz, podnosząc głowę, uderzony mnóstwem zieloności, wydzierającej się aż na zewnątrz.
— A tak, to zakątek bardzo żyzny. Park ten jest też prawdziwym borem pośród otaczających go skał nagich... Zresztą, ztamtąd właśnie wypływa Mascle. Mówiono mi o trzech czy czterech źródłach, zdaje się.
I krótkiemi zdaniami, wtrącając rzeczy uboczne nienależące do przedmiotu, opowiedział historyę tego Paradou, rodzaj legendy obiegającej okolicę. Za czasów Ludwika XV, pewien magnat wybudował tu zamek wspaniały, z ogromnemi kwietnikami, sadzawkami, strumieniami bieżącemi, z posągami, zupełnie mały Wersal, zabłąkany między kamienie, pod palące słońce południa. Ale przepędził w nim jedno tylko lato, w towarzystwie cudnie pięknej kobiety, która tu zapewne umarła, bo jej nikt wychodzącej ztąd nie widział. W następnym roku zamek spłonął, bramy parku zabito gwoździami, nawet strzelnice w murach napełniły się ziemią; tak że od owego dawnego czasu, ani jedno obce spojrzenie nie przedostało się do tego rozległego obszaru, zajmującego całkowicie jedną z wyżyn Garrigues.
— Pokrzyw tu pewnie dosyć — rzekł, śmiejąc się ksiądz Mouret. — Czuć wilgoć wzdłuż muru, nie uważa wuj?
Zaś po chwili milczenia:
— A teraz do kogo należy Paradou? — zapytał.
— Niewiadomo — odparł doktór. — Właściciel przyjeżdżał tu jakieś dwadzieścia lat temu. Ale przestraszył się tą siedzibą gadów i już się więcej nie pokazał. Prawdziwym panem tutaj, jest stróż tej własności, stary oryginał, Jeanbernat. Potrafił on urządzić sobie jeden pawilon, w którym kamienie jeszcze się trzymają... Ot patrz, tam, ta szara rudera z dużemi oknami zarosłemi bluszczem.
Kabryolet minął wjazdową kratę; krwawiła się ona rdzą, a podszyta była z wewnątrz, niezgrabnie ociosanemi deskami. Wilcze doły, broniące niegdyś wejścia do alei, czarne były od cierni. O jakie sto metrów, pawilon zamieszkany przez Jeanbernata znajdował się już w granicach parku, do którego zwrócony był jednym frontem. Ale zdawało się, że rządca zabarykadował swoje mieszkanie od tamtej strony. Wykarczował ciasny ogródek na drodze; żył tu, na południowej stronie, obrócony plecami do Paradou, jakby się nie domyślał ogromu owych zieloności bujających za nim.
Młody ksiądz zeskoczył na ziemię, rozglądając się ciekawie, zapytując doktora, który przywiązywał spiesznie konia do obrączki przykutej w murze.
— I ten starzec żyje sam w tej zatraconej norze?
— Tak, zupełnie sam — odpowiedział wuj Paskal.
Ale się spostrzegł.
— Ma u siebie siostrzenicę, która mu na kark spadła, dziwna dziewczyna, dzika... Śpieszmy się. Wygląda tak, jakby wszystko wymarło w domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.