Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Dom spał w południowym skwarze, z żaluzyami zamkniętemi, wśród brzęczenia dużych much, które wyłaziły po bluszczu aż pod dach. Błogi spokój otaczał tę ruinę pełną słońca. Doktór pchnął furtkę od ciasnego ogródka, otoczonego bardzo wysokim żywopłotem. Tam, w cieniu muru, Jeanbernat, prostując swoją wysoką postać, palił spokojnie fajkę wśród wielkiej ciszy, i przypatrywał się swoim warzywom.
— Jakto? Pan na nogach! A to figlarz! — krzyknął doktór zdumiony.
— A pan przyjechał mnie grzebać — burknął ostro starzec. — Nikogo mi nie potrzeba. Puściłem sobie krew...
Raptem przerwał, spostrzegając księdza, i poruszył się tak groźnie, że wuj Paskal z pośpiechem objaśnił:
— To mój siostrzeniec, nowy proboszcz w Artodach, dobry chłopiec... Cóż u dyabła, nie po to tłukliśmy się po drogach o takiej porze, aby pana zjeść, ojcze Jeanbernat.
Stary uspokoił się trochę.
— Nie chcę u siebie klechy, mruczał. Od tego samego można zdechnąć. Już jak ja będę się wynosił, doktorze, to proszę tylko bez mikstur i bez księży, bo inaczej pogniewałbym się z panem. Niechże ten już wejdzie, kiedy to pański siostrzeniec.
Ksiądz Mouret oniemiał. Stał pośrodku alei, przypatrując się dziwacznej postaci tego odludka, pokiereszowanego zmarszczkami, z twarzą ceglastą, z członkami wyschniętemi i pokręconemi jakby zwoje sznurów. Zdawał się nieść swoje osiemdziesiąt lat z ironiczną pogardą dla życia. Oburzył się znowu, kiedy doktór sprobował wziąć go za puls.
— Dajcież mi pokój! Mówię, że puściłem sobie krew nożem! I już po wszystkiem... Któryż to chłop, bydlę, poszedł panu dokuczać? Doktór, ksiądz, czemuż jeszcze nie karawaniarze!... Ostatecznie, co chcecie, ludzie są głupi. Niechże nam to nie przeszkadza napić się wina.
Wyniósł stary stół, postawił na nim butelkę i trzy szklanki. Napełnił je po brzegi, stuknął się ze swoimi gośćmi. Jego rozdrażnienie topniało w rubasznej wesołości.
— Tem się ksiądz proboszcz nie struje — rzekł. — Szklanka dobrego wina, nie grzech. Naprzykład, bez obrazy księdza, pierwszy to raz trącam się z sutaną. Nieborak ksiądz Caffin, poprzednik proboszcza, nie chciał ze mną dysputować... Bał się...
Zaśmiał się i mówił dalej:
— Proszę sobie wyobrazić, podjął się on dowieść mi, że Bóg istnieje... Przypominałem mu to przy każdem spotkaniu. On zmykał i to ze wstydem, zapewniam.
— Jakto? Bóg nie istnieje! — zawołał ksiądz Mouret, wychodząc ze swego osłupienia.
— O, wiele tylko ksiądz zechce, odparł żartobliwie Jeanbernat. Rozpoczniemy na nowo ze sobą, jeżeli to księdzu ma zrobić przyjemność... Tylko uprzedzam, że jestem bardzo biegły. Jest tu w jednym pokoju na górze kilka tysięcy tomów, uratowanych w czasie pożaru w Paradou, wszyscy filozofowie z osiemnastego wieku, kupa starych książek o religii. Dowiedziałem ja się tam ładnych rzeczy... Od dwudziestu lat czytam to... No, będzie ksiądz proboszcz miał z kim gadać.
Wstał. Szerokim ruchem ręki wskazał na cały widnokrąg, ziemię, niebo, powtarzając uroczyście:
— Niema nic, nic, nic... Jak słońce zdmuchną, będzie koniec.
Doktór Paskal trącił lekko łokciem księdza Moureta. Przymrużał oczy, śledząc starca z ciekawością, przytakując głową, aby go pobudzić do mówienia.
— Zatem, pan jest materyalistą, ojcze Jeanbernat, — zapytał.
— Eh, ja tam sobie jestem tylko biedakiem — odrzekł stary, zapalając fajkę. — Kiedy hrabia de Corbière, którego byłem mlecznym bratem, umarł po nieszczęśliwym upadku z konia, dzieci aby się mnie pozbyć, wysłały mię do pilnowania tego parku Śpiącej królewny. Miałem sześdziesiąt lat, myślałem żem bliski końca. A śmierć zapomniała o mnie. Musiałam sobie urządzić jakąś norę... Widzicie, kiedy się żyje samotnie, to wkońcu patrzy się na wszystko w dziwny jakiś sposób. Drzewa przestają być drzewami, ziemia przybiera wyraz osoby żywej, kamienie opowiadają historye. Głupstwa, jednem słowem. Wiem takie tajemnice, któreby was przeraziły. Zresztą cóż robić na tej piekielnej pustyni? Odczytywałem stare książki; zabawniejsze to było dla mnie niż polowanie... Hrabia, który klął jak poganin, powtarzał mi zawsze: „Jeanbernat, mój chłopcze, spodziewam się, że mogę rachować na ciebie w piekle, abyś mi tam służył tak, jak byłbyś mi służył w niebie“.
Zrobił znowu swój szeroki ruch ukazujący na cały horyzont, i znowu mówił:
— Czy słyszycie, nic, niema nic... To wszystko farsa.
Doktor Paskal zaśmiał się.
— W każdym razie, farsa piękna, — rzekł. — Ojcze Jeanbernat, nie jesteś pan szczery. Podejrzewam, że mimo tego pozornego zniechęcenia jesteś pan zakochany. Przed chwilą wspominałeś coś bardzo czule o drzewach i kamieniach.
— Nie, doprawdy — mruknął starzec — przeszło mi to. Dawniej, przyznaję kiedy pana poznałem i kiedyśmy razem zbierali rośliny, byłem dość głupi, aby kochać różne rzeczy w tej wielkiej szachrajce, naturze. Na szczęście owe stare książki zabiły to... Jabym chciał, aby mój ogródek był mniejszy; nie wychodzę na drogę, dwa razy wciągu roku. Widzicie tę ławkę. Przesiaduję tu całe dnie, przypatrując się jak sałata rośnie.
— A wycieczki wasze wkoło parku?
— Parku? — powtórzył Jeanbernat z miną głębokiego zdumienia. Ależ więcej niż dwanaście lat już, jak tam noga moja nie postała! Cobym ja tam robił na tym cmentarzu? To za duże. Głupia rzecz, te drzewa bez końca, te mchy, te połamane posągi, te dziury, w których co krok można kark skręcić. Kiedy ostatni raz tam chodziłem, tak ciemno było pod liśćmi, tak mocno ziało trucizną leśnych kwiatów, takie dziwne jakieś podmuchy przechodziły po alejach, że doświadczyłem jakby strachu. I odgrodziłem się, aby mi park tu nie wszedł... Kąt jakiś na słońcu, przedemną trzy flance sałaty, duży płot zakrywający mi cały widnokrąg, i ot aż zawiele dla mnie. Nic, oto czegobym ja pragnął, nic zupełnie, coś tak ciasnego, żeby się już nic z zewnątrz nie dostało do mnie. Dwa metry ziemi, uważacie, byle zdechnąć.
Uderzył pięścią w stół, podnosząc nagle głos, krzycząc do księdza Moureta:
— No, księże proboszczu, jeszcze szklankę. Dyabeł nie siedzi na dnie butelki!
Księdzu było jakoś nieswojsko. Nie czuł się na siłach do zwrócenia ku Bogu tego dziwnego starca, którego rozum wydał mu się mocno nadwerężony. Teraz przypominał sobie paplaniny Teuse o filozofie, jak Jeanbernata nazywali chłopi w Artodach. Okruchy skandalicznych historyj snuły mu się niewyraźnie w pamięci. Wstał, dając znak doktorowi, chcąc opuścić ten dom, gdzie w samem powietrzu zdawała się unosić jakby woń potępienia. Ale pośród tej głuchej obawy, zatrzymywała go tu szczególniejsza jakaś ciekawość. Nie odchodził, lecz przeszedł na koniec ogródka, przeglądając sień, jakby dla tego, aby wyjrzeć dalej poprzez ściany. Przez duże, otwarte drzwi, widać było tylko czarną klatkę schodów. Więc powracał, szukając jakiej dziury, jakiego wyjścia na to morze liści, którego sąsiedztwo czuł po wielkim szmerze, zdającym się bić w dom niby fale szumiące.
— A mała? Jakże się ma? — zapytał doktór, biorąc kapelusz?
— Nieźle — odrzekł Jeanbernat. — Nigdy jej niema. Podziewa się gdzieś całemi godzinami. A może jednak właśnie jest w pokojach na górze.
Podniósł głowę i zawołał:
— Albino! Albino!
I ruszając ramionami:
— Niema co, sławny latawiec... Dowidzenia, księże proboszczu. Jestem na usługi każdej chwili.
Ksiądz Mouret nie miał czasu podnieść tego wyzwania filozofa. W głębi sieni otworzyły się nagle drzwi; w czarnej ścianie stał się wyłom olśniewający. Było to jakby widmo dziewiczego lasu, głąb wysokiego, olbrzymiego boru, oblanego słońcem. W tej błyskawicy, ksiądz pochwycił jasno w oddali szczegóły wyraźne: jakiś duży żółty kwiat na środka trawnika, szeroką wstęgę wody spadającą z wysokiego kamienia, kolosalne drzewo pełne gwaru ptaków; wszystko utopione, splątane, rozbujało wśród takiej obfitości bezładnej zieleni, takiego rozigranego nadmiaru roślinności, iż horyzont cały był już tylko jednym wybuchem rozkwitu. Drzwi się zatrzasnęły, wszystko znikło.
— A gafgan! — krzyknął Jeanbernat — mowa była w Paradou!
Albina śmiała się na progu sieni. Miała spódnicę pomarańczową i chusteczkę czerwoną na piersiach związaną z tyłu, co nadawało jej wygląd świątecznie przybranej cyganki. I z głową w tył przechyloną śmiała się jeszcze, tryskająca wesołością, szczęśliwa ze swoich kwiatów, kwiatów leśnych, wplecionych w jasne włosy i otaczających jej szyję, stanik, przedramiona, cienkie, nagie i złotawe. Była jakby wielkim bukietem z mocnym zapachem.
— No, ładnie wyglądasz! — łajał stary. — Czuć ciebie trawą aż do zapowietrzenia... Czy uwierzyłby kto, że ona ma szesnaście lat, ta lalka.
Albina, niezmieszana, śmiała się jeszcze bardziej. Doktór Paskal, wielki jej przyjaciel został powitany uściskiem.
— Więc ty nie boisz się w Paradou? — zapytał.
— Czegóżbym się miała bać? — rzekła ze ździwieniem w oczach. Mury są za wysokie, nikt wejść nie może... Niema tam nikogo, tylko ja. To mój ogród, należy do mnie wyłącznie. Niesłychanie wielki jest. Jeszcze nie znam końca.
— A zwierzęta? — przerwał doktór.
— Zwierzęta? Zwierzęta nie są złe, znają mnie dobrze.
— Ależ pod drzewami ciemno?\
— Zapewne, jest cień; bez tego słońceby mi spaliło twarz... Dobrze jest w cieniu, między liśćmi.
I kręciła się, napełniając ciasny ogródek szelestem swoich spódnic, roznosząc ten cierpki zapach zieloności, którym była przesiąknięta. Uśmiechnęła się księdzu Monretowi bez żadnego zawstydzenia, nie uważając na ździwione spojrzenia jakiemi za nią wodził. Ksiądz się odsunął. To dziecko z jasnemi włosami, z długą twarzą pełną życia, wydawało mu się tajemniczą, a niepokojącą córką owego boru dostrzeżonego w blaskach słońca.
— Mam gniazdo kosów. Chce pan je mieć? — zapytała Albina doktora.
— Nie, dziękuję — odrzekł tenże śmiejąc się. — Trzebaby je dać siostrze księdza proboszcza, która bardzo lubi zwierzęta... Do widzenia, Jeanbernat.
Ale Albina napadła księdza.
— Pan jest proboszczem w Artodach, prawda? Pan ma siostrę? Przyjdę ją odwiedzić... Tylko nic mi pan nie będzie mówił o Bogu. Mój wuj nie chce.
— Nudzisz nas, idź sobie — rzekł Jeanbernat, ruszając ramionami.
Skoczyła jak koza i znikła, pozostawiając za sobą deszcz kwiatów. Słychać było trzaśnięcie jakiemiś drzwiami, a później śmiech za domem, śmiech dźwięczący donośnie, a oddalający się i ginący jakby w galopie dzikiego zwierzęcia puszczonego na trawę.
— Zobaczycie, że w końcu będzie nocowała w Paradou, mruknął stary swoim obojętnym tonem.
A odprowadzając gości:
— Doktorze — rzekł — jeżeli pan kiedy w tych dniach zastanie mię umarłym, niechże mi pan odda tę przysługę i wrzuci mię, w jamę gnojową, ot tam za mojemi sałatami... Dobra noc panom.
Opuścił drąg zamykający płot. Dom powrócił do swego błogiego spokoju, w południowym skwarze, pośród brzęczenia dużych much, które wyłaziły po bluszczu aż pod dach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.