Artur (Sue)/Tom III/Rozdział siedemnasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 17.
ODJAZD. ―
Na fregacie Alexina, Październik 18**.

Stało się, opuściłem wyspę....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wczoraj, du Pluvier przyszedł do mnie na śniadanie.
Miał minę niezmiernie czemciś zajętą.
— Ależ, mój kochany, — rzekł do mnie, — żyjesz tutaj najzupełniéj jak basza, jak sybaryta, jak prawdziwy odalisk... To rzecz śliczna, słowo honoru, nie mogę dość wyjść z podziwienia, i księżna podobnież.
— Jakto?
— Ha! Księżna i Książę robią jakie tylko mogą domysły względem powodów które mogły cię skłonić do prowadzenia życia, jakie tu prowadzisz. Księżna nade wszystko zdaje się być nadzwyczaj zaintrygowana; lecz że sam niewiem nic, niemogłem ich też o niczém uwiadomić w tym przedmiocie.
— Mój kochany du Pluvier, powiedz mi, czy często widywałeś Pana i Panią de Fersen podczas twojego pobytu w Konstantynopolu?
— Widywałem ich bardzo często, prawie codziennie, gdyż ambassada rossyjska była jednym z domów najprzyjemniejszych w całéj dzielnicy Franków; grano tam komedyę dwa razy na tydzień, a mój urząd niedozwalał mi opuścić najmniejszéj repetycyi.
— Twój urząd?
— Byłem pod-sufflerem... nasz pierwszy sekretarz był naturalnie pierwszym sufilerem.
— Hierarchia zapewne tego wymagała...
Lecz w Konstantynopolu cóż mówiono pani de Fersen?
— Polityka zajmuje ją wyłącznie? O niéj tylko myślała; co jednak nieprzeszkadzało jéj być wesołą, jakoś sam widział. Lecz co się tycze serca... był to protokół bez podpisu.
— Jesteś zawsze nieskończenie dowcipny, — rzekłem do dn Pluviera; który uśmiéchał się ze swego żarcika. — Lecz cóż ci daje powód wierzyć w nieczułość pani de Fersen?
— Ba! skargi mężczyzn których od siebie odepchnęła: najprzód nasz pierwszy sekretarz, suffler tytularny... Villeblanche!... wiesz dobrze, Villeblanche? No, i on równie nadaremnie czas stracił jak i inni. A jednakże, jeśli komu miałoby się powieść, to zapewne Villeblanchowi.
— I cóż to za jeden ten Villeblanche?
— No, to Vileblanche... piękny Villchlanche... Ależ! ty znasz może dobrze Villeblancha?...
— Ale nie, powiadam ci...
— Jak to! nieznasz pięknego Villeblancha? jednę z nadziei naszéj dyplomatyki i chłopca pełnego zdolności! któremu interessa zagraniczne winne są wynalazek pieczątek ulotnych, lak-na-laku, zwanych à la Villeblanche...
Ależ! jakże to być może abyś go nieznał?
— Cóż chcesz? można być tak nieświadomym.
— Lecz nadewszystko na kongresie Werońskim dyplomatyczne powodzenie Villeblancha rozwinęło się; bo tam to uczynił rządowi tę sławną przysługę, którą on tylko sam mógł uczynić.
— Lecz sądziłem że wielki człowiek, którego Francya miała szczęście mieć swoim reprezentantem na tym kongresie, sam tylko mógł przywłaszczać sobie zaszczyt tych negocyacyi.
— Kto taki? Chateaubriand?
— Tak jest.. Chateaubriand.
— Nie chcę pewno poniżać sławy Chateaubrianda; lecz jeśli myślał... Villeblauche działał, i Chateaubriand z całym swoim jeniuszem, nigdy by nie był dokazał tego, co zrobił Villeblanche; z resztą, po czynach to, a nie po mowie należy sądzić ludzi.
— Ależ przecie?...
— Prawdziwie, niepojmuję że o tém niewiesz.. To nabyło Europejskiego rozgłosu! No dowiedz że się więc, że, podczas kongresu. Villeblanche, mając polecone sobie najważniejsze depesze udał się nasamprzód z Weronny do Paryża, a z Paryża do Madrytu, gdzie zabawił przez godzinę; potem z Madrytu powrócił do Paryża, aby wyjechać natychmiast do Petersburga. Może myślisz, że to już wszystko? Bynajmniéj... Z Petersburga powraca do Werony, zkąd wyjeżdża natychmiast, jak błyskawica, do Madrytu, przejeżdżając znowu przez Paryż, a nakoniec powraca do Paryża, przejeżdżając przez Wiedeń i Berlin; a to, zawsze jak błyskawica!.. Widzisz teraz, mój kochany, co to jest piękny Villeblanche...
— Ależ to musi być prawdziwa książka pocztowa, stan służby tego dyplomatyka? — rzekłem mu.
— I wystawić sobie, — mówił du Pluvier z uwielbieniem, — i wystawić sobie że Villeblanche, zatrzymywał się w każdéj stolicy tylko przez czas potrzebny do wzięcia i oddania depeszowi, a jednakże wysiadając z powozu, był zawsze równie powabny, równie świeżo ubrany, jak gdyby go wyjmowano z pudełka... tego żaden z naszych kollegów nie mógł dotąd zrozumieć, — dodał du Pluvier tonem tajemniczym. — Bo wreście, siedzieć w powozie blisko dwa miesiące, niewyprzęgając koni ani na chwilę! — mówił dalej, — to każdego niezmiernie rozgrzewa, trudzi, a ten szatański Villeblanche znalazł jednak sposób być zawsze świeżym i wystrojonym. To do niepojecia!!! Z resztą, to mu nadzwyczaj wiele zrobiło nieprzyjaciół, to jest zazdrosnych; bo teraz jest wzmianka o nominowaniu go na ministra, przy pewnym dworze Niemieckim...
— Jestem tego samego zdania, nasz Chateaubriand, z całym swoim jeniuszem, nigdy nieodbyłby bezkarnie całéj téj drogi; lecz na szczęście Villeblanchowie są w niéj dość liczni. Ależ, powiedz mi, jakim sposobem pani de Férsen pozostała nieczułą na tak wielkie zalety?... Lękała się zapewne... aby z nałogu piękny Villeblanche niezadaleko ją w pole wyprowadził? (Oświadczam tutaj że dozwoliłem sobie tego głupiego żartu raczéj przez uczucie gościnności nieco przesadzone... niżeli przez wzgląd na pojęcie mego gościa.)
Zostałem sowicie wynagrodzony za tę ofiarę uczynioną bogom domowym, gdyż du Pluvier oświadczył mi swoją wdzięczność tak głośnym śmiechem, iż wszystkie psy zaszczekały a papugi krzekotać zaczęły. Skoro się nieco uspokoił, mówił daléj.
— Tak jest, mój kochany Arturze, pani de Fersen pozostała nieczułą dla Villeblancha i dla całego kwiatu dyplomatyki cudzoziemskiéj znajdującego się w Konstantynopolu, dość to ci powiedziéć, ach! że jéj cnota naruszoną być niemoże, — dodał du Pluvier z głębokiém westchnieniem.
— Dla czegóż tak wzdychasz?
— Bo cnota pani de Fersen przypomina mi wszystkie kolossalne cnoty, u których nic wskórać nie mogłem odkąd jestem na świecie... bo to rzecz przerażająca jak kobiéty są cnotliwe! rzekł du Pluvier z miną najgłębszego zniechęcenia. — A jednakże, — dodał po chwili — słysząc pewnych obmówców, trzebaby tylko chcieć aby módz.
— Przypuszczając, — rzekłem do du Pluviera aby go nieco pocieszyć, — przypuszczając że ci ludzie nie są obmówcami, tylko że nieumie ją dochować tajemnicy, nie lepiéjże potrafić podobnie jak ty, kiedy się zajmujesz kobiétą, wzbudzić w niéj najzapaleńsze zamiłowanie swych powinności, rozkochać ją do szaleństwa we własnym jéj mężu, jakkolwiek byłby nieprzyjemnym, niżeli natchnąć ją występną chęcią zakłócenia spokojności swój rodziny? Bo wreście, mój drogi twoja rola jest sto razy piękniejsza, pochlebniejsza, niżeli rola uwodziciela, ponieważ daleko trudniéj jest robić dobrze aniżeli źle...
— Masz słuszność, nie raz to sam sobie powiadam, — odpowiedział du Pluvier; — to daleko moralniéj; ale ci przysięgam że to okropnie nieznośnie kiedy trwa długo... Wmięszałem się do dyplomatyki, bo sądziłem że położenie to ułatwi mi dobre powodzenie w święcie. Gdzie tam! bynajmniéj.
— Uczułem ja to podobnież......... Widząc z przerażeniem, że zasady stawały się co raz to bardziéj surowemi... i chcąc zresztą szanować prawa towarzyskie, poszukałem natury bardziéj pierwotnéj, i osiadłem tutaj, gdzie nie więcéj jak w Otahiti mówią, o pewnych zasadach i prawach towarzyskich.
— O tém też właśnie myślałem, — rzekł do mnie du Pluvier z miną rozmyślającą.
— Odkąd cię zobaczyłem tak dobrze tutaj osiedlonego, przyszła mi pewna myśl: rzekłem sobie... Zobaczmy jaka moja przyszłość. Jeśli powrócę do Paryża, nie będę się tam zapewne lepiej bawił jakém się już bawił. Jestem wolny jak powietrze. Ten drogi hrabia siedzi sam jak Robinson na swojéj wyspie. Towarzysz jest zawsze przyjemnym, pożytecznym nawet... bo przecie można zachorować, no! że bardzo kochani tego drogiego Artura... muszę mu dowieść mojéj przyjaźni: po dziele poznać rzemieślnika. No! kiedy jest Robinsonem, bądźmy jego Piątaszkiem... Pozostańmy z nim sześć miesięcy, rok, dziesięć lat; słowem, tak długo dopóki zechce mieszkać na swéj wyspie, i żyjmy tam sobie jak dwóch sułtanów! Oto, mój drogi, owoc moich rozmyślań dzisiejszéj nocy... No! no! i cóż na to mówisz? Jak widzisz, noc użycza rady.... Chcę być twoim Piątaszkiem!!!
Byłem przerażony, bom nigdy nie zastanowił się nad podobnym przypadkiem.
Nie straciłem jednakże miny, i aby nie rozdrażnić chęci tego piekielnego natręta zbijaniem go z terminu, udałem najprzód że jestem zachwycony jego projektem, potem zwolna zacząłem tworzyć tysiąc trudności.
Lecz du Pluvier niszczył moje zarzuty najrospaczniejszém wyrzeczeniem się samego siebie.
Jeśli mu wystawiałem że pałac był niezmierny, lecz tylko mieszkalny w części którą zajmowałem, — było dla niego obojętną rzeczą obozować, przestanie na lada zakątku.
Jeśli mówiłem mu o wycieczkach, jakie Turcy mogą uczynić, — nie lękał się niczego znajdując się przy mnie, gdyż wiedział że byłem odważny jak lew.
Jeśli przesadzałem wydatki, potrzebne na utrzymanie domu w którym chciał zamieszkać wraz ze mną, — spadło na niego właśnie dziedzictwo po stryju, który mu zostawiał znaczny majątek.
Jeśli, przywiedziony do ostateczności, niewiedząc co począć przedstawiałem mu że mój gust, że moje zamiłowanie samotności, zamieniły się w rodzaj monomanii, która sprawia, że nie raz dnie, miesiące całe, chcę być sam i niewidziéć nikogo, — miał zniknąć jak sylf (co za sylf!) i czekać, dopóki moje zgryźliwe usposobienie umysłu nieprzeminie. Jeśli, nakoniec, za ostatni argument, powiadałem mu prawie po grubijańsku, że mi będzie niepodoba, dla szczególniejszych przyczyn, dać mu schronienie w pałacu Karina, — łatwo sobie znajdzie jaką villę w pobliskości, gdyż mocno był zdecydowany żyć po turecka, a nadewszystko nigdy mnie nie porzucić. To przybiérało bardzo zatrważający pozór prawdy. Du Pluvier, naprzykrzony, uparty, jak wszystkie ciasne umysły, mógł koniecznie obstawać przy swoim zamiarze, a wówczas wyspa stawała mi się nieznośną. Ta myśl, połączona z dziwném zaburzeniem jakie widok pani de Fersen sprawił na moim umyśle, dała mi powód do pomyślenia na serio o opuszczeniu wyspy Kios. Może, gdyby nie ta szczególniejsza fantazya du Pluviera wahał bym się przcdsięwziąść tę dęterminacyę, może byłbym walczył z chęcią powrócenia do życia światowego. Lecz umieszczony pomiędzy tą ostatecznością pojechania do Francyi z panią de Fersen, którą znajdowałem zachwycającą, lub pozostania w Kios z mojemi niewolnicami, które mi się stały obmierzłe, i podzielania z du Pluvierem téj samotności takt pozbawionéj swego pierwszego uroku.... nie wahałem się opuścić wyspy.
Zawsze z największą, szybkością czyniłem choćby najważniejsze postanowienia.
A że du Pluvier ponawiał swoje nalegania, powiedziałem mu że aż dotąd nie chciałem mu powierzyć prawdziwéj przyczyny mego odmówienia, lecz kiedy mnie do tego zmusza, widzę się w konieczności wyznania mu że postanowiłem powrócić do Francyi.
— Opuścić ten pałac czarodziejski!... te kobiéty zachwycające!... które ci zapalają fajke. które ci pić nalewają! które ci tańczą tak pięknie jak baletniczki!... prawdziwe hurysy! ależ to niepodobna.
— Na nieszczęście, mój kochany du Pluvier.... są pewne wyznania, które przykro uczynić nawet swym przyjaciołom... lecz chwilowe nadwerężenie mojego majątku zmusza mnie zreformować to wszystko, i powrócić do Francyi, aby tam żyć troszeczkę skromniéj jak sułtan.
— Czy doprawdy.... czy doprawdy.... kochany hrabio, — rzekł mi du Pluvier z miną prawdziwie rozczuloną, — nieuwierzysz jak mnie mocno obchodzi to, co mi powiadasz.... Ale cóż przecie zrobisz z tym całym zakładem?
— Podaruję wolnością kobiéty, ptaki, psy i karty; dam pieniężne wynagrodzenie Hrabiemu Justininani, a meble sprzedam w Kios.
— I dobrze się już na to zdecydowałeś? — spytał mnie du Pluvier.
— Bardzo się zdecydowałem...
— Stanowczo zdecydowałeś?
— Tak jest, tak, po stokroć razy tak.
— W takim razie, Arturze, niebędziesz mi wyrzucał że zechcę korzystać z twoich łupów?
— Jak to, co przez to chcesz rozumieć?
— Oto mój projekt. Zycie które prowadzisz w tym raju ziemskim zawróciło mi głowę. Chcesz że przedać mi to wszystko, pałac, kobiéty, psy, karły i papugi?
Sądziłem że du Pluvier żartuje, i spojrzałem na niego z miną niedowierzającą.
— Co, czy targ stanął? Zeimną stracisz daleko mniéj jak z kim innym, — dodał z postanowieniem.
— Lecz jakaż jest cena niewolnic i mebli.
— Niepotrzebujesz płacić za niewolnice bo zostawiam ci je tylko pod tym warunkiem, iż mi przyrzeczesz że im powrócisz wolność skoro opuścisz wyspę.
— Lecz jakże ztąd pojedziesz?
— Spodziewam się łatwo otrzymać, za wstawieniem się pana de Fersen, upoważnienie popłynienia na twojém miejscu na fregacie.
— Lecz fregata wyrusza pod żagle dziś rano.
— Cóż to mi szkodzi?... Jeśli jesteś prawdziwie zdecydowany, popłynę dziś rano...
— Ależ jestem zdecydowany, jak tylko można być najbardziéj zdecydowanym. — Oto masz rękę, mój kochany Arturze: dozwól mi tylko tyle czasu abym powrócił na statek i zabrał moje rzeczy.
— Zgoda...
I du Pluvier odszedł.
Postanowienie tak nagłe, jakie uczynił maluśki człowieczek zamieszkania na wyspie na mojém miejscu, miernie mnie tylko zdziwiło.
Du Pluvier był jedną z tych natur głównie naśladowczych, które, niemając żadnych własnych myśli, przywłaszczają sobie płocho-myśli cudze i przystrajają się w nie, nie zważając czy się zgodzą z ich sposobem myślenia. Podobny do tych ludzi, którzy kładą na siebie ubiór, nie troszcząc się czy przykrojony jest lub nie do ich figury, du Pluvier uderzony zapewne został wyłącznością mego sposobu życia, i sądził być bardzo oryginalnym gdy go daléj prowadzić będzie.
Zapewne także, pasażerowie fregaty musieli, rozmawiając o téj osobliwości, chwalić, ganić, lub przesadzać szczególniejsze usposobienie charakteru, które skłaniało człowieka światowego żyć w taki sposób; lecz że zapewne, mimo pochwał lub nagan, uważali to postanowienie jako niebardzo pospolite, du Pluvier sądził że także zostanie niepospolitym człowiekiem zajmując moje miejsce. Może go też nakoniec złudziły rzeczywistości tego zmysłowego życia....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gotowałem się więc opuścić wyspę.
Muszę wyznać że przez chwilę doznawałem niejakiegoś smutku: porzucałem pewne dla niepewnego. Bez wątpienia materyalne to życie którém pogardzałem miało swe odczarowania; lecz jest że co zupełnego na święcie? Zycie najbardziej niebiańskie, najbardziej duszne niemasz-że także swoich odłudzeń?
Lecz mogłem że się wahać, gdym widział du Pluviera obstającego uporczywie aby zemną zostać?.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nim odjadę chciałem zapewnić los niewolnic; kazałem je przyprowadzić, i nic im nie mówiąc o moim zamiarze, ani o tém że ceduję komu innemu ich osoby, dałem każdéj pięćset franków, summę znaczną dla nich, a którą jednak przyjęły dość obojętnie.
Potém, wezwawszy renegata z Kios, który trudnił się interessami Margrabiego Justiniani, uwiadomiłem go że pozostawiam du Pluviera na mojém miejscu, jako lokotora pałacu i pana niewolnic, rozkazując mu najwyraźniéj, aby je nieuwiadamiał o téj zmianie aż wtedy, gdy fregata wyruszy pod żagle....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Du Pluyier powrócił zachwycony.
Prosił mnie abym mu zostawił moje ubiory albańskie, chcąc, mówił, natychmiast przystąpić do objęcia w posiadłość swéj własności, a niemając czasu kazać się ukostiumować.
Przystałem na to, i sam mu nawet pomogłem przebrać się: był nieoceniony w tém ubraniu. Prosił mnie potém abym go przedstawił niewolnicom jako przyszłego ich pana.
Nie odważyłem się na to, mając próżność spodziewać się pewnego rodzaju buntu pomiędzy teimi damami, gdyby się ujrzały przezemnie opuszczone.
Powiedziałem im przeciwnie że się udaje na okręt, jak to mi się zdarzało często od kilku dni, i prosząc aby dotrzymały kompanii mojemu przyjacielowi podczas mojéj nieobecności...
Noemi spojrzała na du Pluviera z miną złośliwie ponurą, Dafna uśmiechnęła się pogardnie, a Anastazja przybrała, minkę zagniewaną.
Dość niespokojny względem przyszłego usposobienia żon du Pluviera, ścisnąłem go za rękę, i prawdziwie wzruszony, opuściłem pałac...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szalupa fregaty czekała na mnie, niezadługo na niej stanąłem.
Pan de Fersen okazał się dla mnie jak najgrzeczniéj uprzejmym, a kapitan rossyjski z najprzyjemniejszą grzecznością przyjął mnie jako pasażera na swój statek.
We dwie godziny po mojém oddaleniu się z pałacu, wyruszyliśmy pod żagle....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Postanowienie du Pluviera posłużyło przez długi czas za tekst do naszych żartów.
Niezadługo stanęliśmy naprzeciwko pałacu Karina, który wznosił się na pochyłości wybrzeża. Część zwierzyńca schodziła aż do saméj wody.
Za pomocą perspektywy, patrzałem ze smutkiem na tę cudną krainę... którą opuszczałem na zawsze, gdy szczególniejszy widok zwrócił na siebie moję uwagę.
Uwiadomione zapewne że je opuszczam, przez renegata i odpływ fregaty, postrzegłem niewolnice biegnące, pospiesznie i w nieładzie, wzdłuż łąki, zgromadzające się na wybrzeżu, i rozpacznie wyciągające ręce ku statkowi.
Potém, widząc że się ciągle oddalał, Noemi, rozżarta wściekłością, zerwała swój fez z głowy zdeptała go nogami, a długie i gęste czarne jéj warkocze na wiatr się rozwiały. — Była piękną jak Eumenida... Dafna, zachowując może jeszcze jaką nadzieję, powiewała jedwabną swą szarfą, czyniąc mi znaki, gdy tymczasem płowa Anastazya klęczała na wybrzeżu.
Niezadługo postrzegłem du Pluviera, ubranego bardziéj niżeli wygodnie w mój kostium albański, nadbiegającego także spiesznie na wybrzeże, a zanim starą Cypryotkę i dwóch karłów czyniących tysiączne podskoki.
Zapewne nowy sułtan przybywał nakłonić odaliski aby powróciły do seraju.
Lecz na nieszczęście odaliski miały charakter bardzo uporczywy, a sułtan nieposiadał przekonywającéj wymowy; gdyż po kilku słowach powiedzianych sobie nawzajem, za pośrednictwem staréj Cypryotki, wszystkie kobiéty rzuciły się jak furye na du Pluviera, który zniknął zupełnie w pośród ich rąk wzniesionych i groźnych...
Niemogłem widzieć końca téj pociesznéj sceny, gdy wystająca wzniosłość przylądka któryśmy okrążali, najzupełniéj zasłoniła tę część wybrzeża.
W pół godziny, kapitan rossyjski rzekł do mnie:
— Bardzo byłbym ciekawy wiedzieć co znaczy ten gęsty dym, który się wznosi po nad wyspą Kios.... właśnie w kierunku pałacu w którym pan mieszkałeś?
Myśl Noemi, aby spalić pałac jeśli go opuszczę, natychmiast mi się przypomniała.
Czyż te waryatki wykonały ten zamiar? Co się stało z du Pluvierem?... czyż został spalony przez swe niewolnice opleciony w ich ramionach? o tém niewiedziałem najzupełniéj i straciliśmy niezadługo z oczu wybrzeża wyspy Kios, w największéj niepewności o losie biednego du Pluvier.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.