Przejdź do zawartości

Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część piąta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

— Przyjechali! To on! który? Czy ten młodszy? A ona wygląda ledwo żywa! — rozległo się w tłumie, gdy Lewin, podawszy w kruchcie rękę narzeczonej, razem z nią wszedł do cerkwi.
Stepan Arkadjewicz opowiedział żonie, dlaczego pan młody spóźnił się, goście uśmiechali się i szeptali półgłosem. Lewin na nic i na nikogo nie zwracał uwagi, gdyż patrzał się nieustannie tylko na narzeczoną. Wszyscy mówili, że Kiti zbrzydła bardzo w ciągu ostatnich paru dni, i że w ślubnej sukni wygląda nie tak ładnie jak zwykle, lecz Lewin nie uważał tego, przypatrywał się jej wysokiemu uczesaniu, długiemu, białemu welonowi i białym kwiatom, wysokiemu, stojącemu kołnierzowi, zasłaniającemu z boków i odsłaniającemu z przodu jej długą szyję i uderzająco szczupłą figurę i zdawało mu się, że narzeczona jego była ładniejszą niż kiedykolwiek; nie dlatego, aby te kwiaty, ten welon, ta suknia, sprowadzona prosto z Paryża, dodawały jej urody i wdzięku, lecz dlatego, że bez względu na ten zbyteczny przepych ubioru, wyraz jej miłej twarzy, jej spojrzenia, jej ust, był jak zawsze, tymsamym wyrazem niewinności i szczerości.
— Myślałam już, że chcesz uciec — rzekła mu i uśmiechnęła się.
— Wstyd doprawdy mówić, co mi się zdarzyło! — odpowiedział, rumieniąc się i w tej samej chwili musiał przywitać się z Siergiejem Iwanowiczem, który podchodził właśnie ku niemu.
— Ładna historya z tą koszulą! — odezwał się Siergiej Iwanowicz, potrząsając głową i uśmiechając się.
— Rzeczywiście, rzeczywiście — odparł Lewin, nie zdając sobie sprawy z tego, co Siergiej Iwanowicz mówi.
— No, kochany Kostusiu, musisz rozstrzygnąć jeszcze jedną, nader ważną kwestyę — zwrócił się do niego Stepan Arkadjewicz z udanym wyrazem przestrachu. Teraz właśnie jesteś w stanie ocenić całą jej wagę: zakrystyan pyta mnie, czy ma zapalić świece już używane, czy też zupełnie nowe. Chodzi tu o dziesięć rubli... — dodał z uśmiechem. Pozwoliłem sobie zastąpić cię, lecz obawiam się, czy nie będziesz miał nic przeciwko temu.
Lewin domyślił się, że Stepan Arkadjewicz żartuje sobie z niego, lecz nie był zdolnym uśmiechnąć się.
— No i jakże?... Używane czy nowe? oto pytanie.
— Dobrze, dobrze... nowe.
— Bardzo ładnie! cała rzecz już skończona — rzekł Stepan Arkadjewicz z uśmiechem.
— Jak to jednak ludzie głupieją w tem położeniu — szepnął Stepan Arkadjewicz do Czyrikowa. Lewin, spojrzawszy na niego z roztargnieniem, zbliżył się do narzeczonej.
— Pamiętaj, Kiti, stań pierwsza na dywanie — rzekła hrabina Nordston, podchodząc do panny młodej. — Udało się panu! — zwróciła się do Lewina.
— Co... nie boisz się? — zapytała stara ciotka Marja Dmitrjewna.
— Czy ci nie chłodno? Wyglądasz blado!... poczekaj, schyl głowę!... — mówiła Lwowa, siostra Kiti i uśmiechając się, poczęła poprawiać swymi prześlicznymi palcami kwiaty na głowie siostry.
Podeszła i Dolly, chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła mówić ze wzruszenia, rozpłakała się, i w końcu roześmiała się z przymusem.
Kiti, również jak Lewin, patrzała przed siebie, nie widząc nic, ani nikogo.
Duchowieństwo ubierało się tymczasem i ksiądz w towarzystwie diakona podszedł do anałoju, stojącego przed ołtarzem. Ksiądz zwrócił się do Lewina i przemówił do niego parę słów, których Lewin nie dosłyszał.
— Niech pan weźmie narzeczoną za rękę i niech pan ją poprowadzi — szepnął drużba Lewinowi.
Lewin z początku nie zdawał sobie sprawy, czego od niego żądają, wszyscy poprawiali go i chcieli dać mu już pokój, ponieważ brał ciągle nie tą ręką, albo nie za tę rękę, za którą należało, aż wreszcie domyślił się, że trzeba, nie zmieniając pozycyi, ująć swą prawą ręką narzeczonej prawą rękę. Gdy nakoniec wziął narzeczoną za rękę, tak jak trzeba było, ksiądz poprowadził ich parę kroków i zatrzymał się przy anałoju. Tłum krewnych i znajomych, szepcząc i szeleszcząc trenami, ruszył za nimi. Jedna z pań schyliła się i poprawiła tren panny młodej. W cerkwi zrobiło się tak cicho, iż słychać było kapanie kropel wosku. Ksiądz-staruszek, w kamiławce z połyskującymi srebrem siwymi włosami, rozczesanymi nad uszami na obydwie strony, wyjął swe drobne, drżące ręce, z pod ciężkiej, haftowanej srebrem kapy ze złotym krzyżem na plecach i szukał czegoś na anałoju. Stepan Arkadjewicz podszedł ku niemu ostrożnie, szepnął mu parę słów i mrugnąwszy na Lewina, powrócił na swoje miejsce.
Kapłan zapalił dwie przybrane kwiatami świece, trzymając je krzywo w lewej ręce, tak, że wosk kapał z nich powoli i zwrócił się twarzą do państwa młodych. Był to ten sam ksiądz, który spowiadał Lewina. Zmęczonemi i smutnemi oczyma swemi popatrzał na narzeczonego i narzeczoną, westchnął, wyjął z pod kapy prawą rękę, pobłogosławił nią pana młodego i tak samo, lecz z odcieniem delikatnej pieszczoty, położył złożone palce na schyloną głowę Kiti; następnie podał im świece i wziąwszy trybularz, odszedł od nich powoli.
„Czyżby to było naprawdę?“ — pomyślał Lewin i spojrzał na narzeczoną; widział jej profil trochę z góry i z zaledwie dostrzegalnego ruchu jej warg i rzęs przekonał się, że poczuła jego spojrzenie. Kiti nie obejrzała się, lecz wysoki koronkowy kołnierz poruszył się i podniósł ku jej maleńkiemu, różowemu uchu. Widział, że wstrzymała westchnienie w piersiach i widział, jak zadrżała maleńka jej ręka w długiej rękawiczce.
W pamięci Lewina zatarło się wspomnienie kłopotów z koszulą, spóźnienie się, rozmowy ze znajomymi i krewnymi, ich niezadowolenie, własne śmieszne położenie, wszystko to nagłe znikło i stało mu się wesoło i strasznie zarazem.
Przystojny, tęgi protodyakon w srebrnej stule, ze zwieszającymi się fryzowanymi lokami, wystąpił śmiało naprzód i, ująwszy brewiarz wprawnym ruchem, stanął przed księdzem.
„Bło-go-sław Panie!“ — rozległy się uroczyste dźwięki, poruszające stopniowo fale powietrza. — „Chwalmy Boga naszego nieustannie, teraz i zawsze i na wieki wieków!“ — słabym i śpiewnym głosem odpowiedział staruszek ksiądz, porządkując wciąż na anałoju.
I, napełniając całą cerkiew od okien aż pod strop, zgodnie i szeroko rozległ się, wzmacniał, na chwilę ustał i powoli począł zamierać, pełny akord niewidzialnego chóru.
Wznoszono, jak zwykle, modły o zbawienie, za synod, za cesarza i za zawierające obecnie śluby małżeńskie sługi Boże: Konstantego i Katarzynę.
„Módlmy się do Boga, aby zesłał im zupełną, spokojną miłość i pomoc swą“ — zdawała się rozbrzmiewać cała cerkiew głosem protodyakona.
Lewin słuchał uważnie słów modlitwy i zastanawiał się nad niemi. „Że też oni domyślili się, iż właśnie pomocy, pomocy, pomocy potrzeba mi przede wszystkiem!“... — myślał, przypominając sobie swe niedawne obawy i zwątpienia. — „Ja nic nie wiem i pojęcia niemam, jak radzić sobie bez niczyjej pomocy w tej strasznej sprawie. Teraz właśnie pomoc jest mi konieczną!“
Gdy protodyakon skończył modlitwę, ksiądz z brewiarzem w ręku zwrócił się do państwa młodych:
„Boże przedwieczny, któryś zjednoczył rozprószonych“ — czytał łagodnym, monotonnym głosem — „i któryś dał im nierozerwalny węzeł miłości, któryś błogosławił Izaaka i Rebekę, któryś potomków ich uczynił spadkobiercami łask Swych, pobłogosław i te sługi Twoje, Konstantego i Katarzynę, kierując kroki ich drogą zbawienia wiecznego. Jako miłosiernemu i rodzaj ludzki miłującemu Panu oddajemy chwałę Tobie Ojcu, Synowi i Duchowi świętemu, teraz i zawsze i na wieki wieków!“ „Amen!“ — rozległ się znowu niewidzialny chór. — „Któryś zjednoczył rozprószonych, i któryś dał im nierozerwalny węzeł miłości... jak mądre są te słowa i jak odpowiadają temu, co czuję w tej chwili!“ — myślał Lewin. — „Czy też ona doznaje tego samego uczucia co i ja?“
I obejrzawszy się, spotkał jej spojrzenie, a z wyrazu tego spojrzenia wywnioskował, że rozumiała również jak i on. Lecz mylił się, gdyż ona prawie zupełnie nie rozumiała słów obrzędu i nawet nie słuchała ich podczas ceremonii. Nie mogła słuchać i rozumieć ich, do tego stopnia silnem było w niej to jedno uczucie, które napełniało jej duszę i wzmagało się coraz bardziej. Uczuciem tem była radość, że spełniło się już zupełnie to, co przeszło od półtora miesiąca spełniało się w jej duszy i co w ciągu tych sześciu tygodni napełniało ją szczęściem i przestrachem. Tego dnia, gdy w salonie domu rodziców, w swej bronzowej sukni podeszła w skupieniu do niego i oddała mu się, w duszy jej tego dnia i godziny nastąpiło zupełne zerwanie z całą przeszłością i rozpoczęło się życie zupełnie inne, nowe, zupełnie nieznane jej dotąd, w rzeczy zaś samej ciągnęło się dawne. Te sześć tygodni były dla niej najbardziej błogą i zarazem najprzykrzejszą epoką. Całe jej życie, wszystkie pragnienia, nadzieje, ześrodkowały się dla niej w tym jednym człowieku, chwilami jeszcze zagadkowym dla niej, z którym łączyło ją jeszcze bardziej niezrozumiałe, niż on sam uczucie, to zbliżające, to odpychające, a jednocześnie warunki poprzedniego życia trwały w dalszym ciągu. Żyjąc dawnem swem życiem oburzała się na siebie, na swą zupełną, nieprzezwyciężoną obojętność, ku całej swej przeszłości, ku rzeczom, przyzwyczajeniom, ludziom, którzy ją kochali i których ona kochała; ku matce, którą martwiła jej obojętność, ku poczciwemu, dawniej najbardziej na świecie ukochanemu, szlachetnemu ojcu. Chwilami lękała się tego uczucia obojętności, chwilami zaś napawało ją radością to, co doprowadzało do tej obojętności. Po za życiem z tym człowiekiem nie mogła o niczem myśleć ani niczego pragnąć, lecz tego nowego życia jeszcze nie było, i Kiti nie mogła nawet wyobrazić je sobie wyraźnie. Było tylko oczekiwanie, radość i bojaźń przed czemś nowem i nieznanem. I teraz, już za chwilę, oczekiwanie, niepewność i żal za poprzedniem życiem, którego wyrzekła się, wszystko to skończy się i rozpocznie nowe życie. To nowe życie nie mogło nie być strasznem, gdyż było zupełnie nieznanem, ale w każdym razie w jej duszy spełniło się już sześć tygodni temu, teraz zaś otrzymywało tylko sankcyę to, co dawno już dokonanem było w jej duszy.
Powróciwszy znowu do anałoju, ksiądz ujął maleńką obrączkę Kiti i wziąwszy rękę Lewina, włożył mu ją na pierwszy staw serdecznego palca. „Sługa Boży Konstanty zaślubia sługę Bożą Katarzynę.“ — I włożywszy dużą obrączkę na maleńki, różowy, delikatny palec Kiti, ksiądz wymówił te same wyrazy. Państwo młodzi chcieli parę razy domyśleć się, co mają w danej chwili zrobić i za każdym razem mylili się i ksiądz poprawiał ich szeptem. Wreszcie, uczyniwszy, co w danej chwili potrzeba było uczynić i przeżegnawszy ich obrączkami, ksiądz znowu wręczył Kiti dużą, a Lewinowi małą obrączkę, oni znowu pomylili się i dwa razy oddawali sobie obrączki, a pomimo to nie zrobili tak, jak tego wymagał obrządek.
Dolly, Czirikow i Stepan Arkadjewicz podeszli ku nim, chcąc ich poprawić. Nastąpiło zamieszanie, szmery i uśmiechy, lecz uroczysto-błogi wyraz twarzy państwa młodych nie zmienił się; przeciwnie, oboje wyglądali poważniej i uroczyściej, niż pierwej, a uśmiech, z jakim Stepan Arkadjewicz szepnął, aby każde z nich włożyło teraz swoją obrączkę, zamarł mu pomimowoli na ustach. Obłoński widział, że każdy uśmiech urazi ich.
„Boś Ty na początku stworzył mężczyznę i kobietę — czytał ksiądz zaraz po zamianie obrączek — i za Twoją sprawą zaślubia się żona mężowi, aby mu była pomocą i przedłużeniem rodzaju ludzkiego. Boś Ty sam, Boże nasz, zesłał prawdę na potomków Twych, na sługi Twe, ojców naszych, z pokolenia w pokolenie; udziel sił sługom Twym Konstantemu i Katarzynie i utwierdź śluby ich w wierze, zgodzie, prawdzie i miłości“...
Lewin coraz bardziej doznawał uczucia, że wszystkie jego myśli o żenieniu się i marzenia o tem, jak należy urządzić przyszłe swe życie, były dzieciństwem i że jest to coś takiego, czego on dotychczas nie rozumiał, a teraz rozumie jeszcze mniej, chociaż spełnia się to nad nim; łkanie ściskało mu gardło, a łzy, których nie mógł powstrzymać, kręciły mu się w oczach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.