Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część druga/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Księżna Betsy opuściła teatr przed końcem ostatniego aktu. Zaledwie jednak zdążyła wejść do swego pokoju, posypać swą długą, bladą twarz pudrem, poprawić ubranie i kazać nakrywać do herbaty w dużym salonie, już przed jej ogromny dom na Dużej Morskiej zaczęły się zjeżdżać karety. Goście wysiadali na szerokim podjeździe i otyły szwajcar, czytujący codziennie rano gazety ku wielkiemu zdziwieniu przechodniów, którzy przyglądali mu się przez szklane drzwi, wpuszczał przejeżdżających i zamykał za nimi bez najmniejszego hałasu ogromne drzwi, prowadzące na schody.
Do obszernego salonu z ciemnem obiciem, z podłogą zasłaną puszystymi dywanami i ze stołem, na którym światło świec odbijało się na białym obrusie, w srebrnym samowarze i przeźroczystym prawie porcelanowym serwisie do herbaty — przez jedne drzwi weszła gospodyni, a przez drugie jednocześnie prawie — goście.
Pani domu siadła koło samowaru i zdjęła rękawiczki. Goście zajęli miejsca, przesuwając krzesła przy pomocy lokai, dzieląc się na dwa kółka: jedno koło samowaru i Betsy, drugie, na drugim końcu salonu, koło przystojnej żony posła, ubranej w czarną aksamitną suknię; żona posła miała nadzwyczaj czarne gęste brwi.
W jednem i drugiem kółku rozmowa, jak zwykle z początku, rwała się co chwila i nie mogła ustalić się, gdyż przerywano ją nieustannie powitaniami, podawaniem herbaty i t. p.
— Jako artystka jest świetną; widać, że studyowała Kaulbacha — mówił dyplomata w kółku żony posła — czyście państwo zauważyli, jak świetnie upadła?
— Na miłość Boską, nie mówmy tylko o Nilson! o niej nie można już powiedzieć nic nowego — odezwała się tłusta, czerwona, bez brwi blondynka, w starej jedwabnej sukni. Była to księżna Miahkaja, znana powszechnie ze swej dobroduszności i szorstkości w obejściu; nazywano ją powszechnie enfant terrible. Księżna Miahkaja siedziała w środku między jednem a drugiem kółkiem i, przysłuchując się, przyjmowała udział w obydwóch rozmowach.
— Dzisiaj już mi trzecia osoba powtarza ten sam frazes o Kaulbachu, jak gdyby wszyscy zmówili się, i niewiem doprawdy, dlaczego ten frazes tak się im podobał.
Odezwanie się księżnej Miahkiej przerwało rozmowę i trzeba było wymyślić nowy temat.
— Niech nam pan opowie co zabawnego, ale nie złośliwego — odezwała się żona posła, mistrzyni w prowadzeniu wykwintnej rozmowy, zwanej przez Anglików small-talk, zwracając się do dyplomaty, który również nie wiedział co ma mówić.
— Powiadają, że to bardzo trudno i że tylko złe jest śmiesznem — zaczął dyplomata z uśmiechem ale spróbuję, niech mi państwo dadzą tylko temat; cała rzecz polega na temacie: gdy mam temat, mogę na nim z łatwością haftować; przekonany jestem, że ludzie, którzy w zeszłym wieku słynęli ze swych dowcipnych rozmów, obecnie byliby nieraz, w kłopocie, gdyby musieli mówić rozsądnie. Wszystkie rozsądne rozmowy dokuczyły już do tego stopnia...
— Słyszeliśmy to już dawno... — z uśmiechem przerwała dyplomacie żona posła.
Rozmowa zaczęła się bardzo dowcipnie, lecz dlatego właśnie, że była bardzo dowcipną, musiała się urwać i trzeba było koniecznie uciec się do wypróbowanego, nigdy niezawodzącego środka — do obmowy bliźniego.
— Czy pani nie znajduje, że w Tuszkiewiczu jest coś w stylu Louis XV? — zapytał dyplomata, wskazując oczyma na przystojnego młodego blondyna, stojącego koło stołu.
— W istocie! Jest on w tym samym stylu co i salon, i dlatego tak często bywa tutaj.
Ten temat utrzymał się, gdyż, obwijając w bawełnę, rozmawiano o tem właśnie, o czem nie można było mówić w tym salonie, a mianowicie o stosunku Tuszkiewicza z panią domu.
Koło samowaru i Betsy rozmowa przez czas jakiś chwiała się między trzema koniecznymi tematami: najnowszą kroniką towarzyską, teatrem i obgadywaniem bliźnich; w końcu ustaliła się, wpadłszy na ostatni temat, t. j. na złośliwą rozmowę o nieobecnych.
— Słyszeliście państwo, że Maltiszczewa, nie córka lecz matka, kazała sobie uszyć kostyum diable rose?
— Nie może być! to doprawdy wspaniale!
— Dziwię się, jak z jej rozumem — ona przecież nie jest wcale głupią — można nie dostrzegać całej śmieszności podobnego postępowania.
Każdy miał coś do powiedzenia, aby ośmieszyć nieszczęśliwą Maltiszczewę, i rozmowa ożywiła się wesoło.
Mąż księżnej Betsy, otyły poczciwiec i zapalony zbieracz rycin, dowiedziawszy się, że żona ma gości, zaszedł przed udaniem się do klubu do salonu i, stąpając po miękkim dywanie, tłumiącym jego kroki, zbliżył się po cichu do księżnej Miahkiej.
— Jak Nilson podobała się pani?
— Czyż można tak skradać się? przestraszył mnie pan! Nie zaczynaj pan z łaski swojej ze mną rozmowy o operze, gdyż pan nie zna się nic a nic na muzyce. Już ja wolę zniżyć się do pana i rozmawiać z panem o majolikach i rycinach. Jakiż skarb kupił pan znowu od handlarzy ulicznych?
— Jeśli pani życzy sobie, to pokażę, lecz pani nie pozna się na tem.
— Niech mi pan będzie łaskaw pokazać. Napatrzyłam się na te rzeczy u tych... jak się tam nazywają... bankierów... a mają śliczne ryciny, pokazywali mi je przecież.
— Więc pani była u Schützburgów? — zapytała gospodyni.
— Byłam, ma chère. Zaprosili męża i mnie na obiad; mówili nam, że sos na tym obiedzie kosztował tysiąc rubli — opowiadała głośno księżna Miahkaja, widząc, że wszyscy ją słuchają — sos w dodatku był bardzo niesmaczny... jakiś zielonkowaty. Wypadało nam zaprosić ich i przyrządziłam sos za 85 kopijek: smakował jednak wszystkim... mnie nie stać na sosy po tysiąc rubli.
— Księżna bywa paradna — zauważyła gospodyni.
— Wistocie! — potwierdził ktoś z gości.
Księżna Miahkaja każdem odezwaniem swojem wywoływała zawsze ogromne wrażenie, a cała tajemnica tego efektu polegała na tem, że księżna, chociaż nie zawsze trafnie, mówiła zwykle o rzeczach, mających jakiś sens; w towarzystwie zaś, wśród którego obracała się, tego rodzaju słowa wywierały wrażenie najdowcipniejszego żartu. Księżna Miahkaja nie wiedziała, dlaczego słowa jej sprawiają taki skutek, lecz widziała, że tak jest i korzystała z tego.
Podczas opowiadania księżnej Miahkoj rozmowa koło żony posła zamilkła; gospodyni chciała skorzystać z tego i złączyć towarzystwo w jedno kółko, zwróciła się więc ku żonie posła i zapytała:
— Więc pani stanowczo nie chce herbaty? Niech pani przejdzie do nas...
— Dziękuję, nam i tutaj bardzo dobrze — odpowiedziała z uśmiechem żona posła i rozmawiała w dalszym ciągu.
— Anna zmieniła się bardzo od czasu wycieczki do Moskwy: jest w niej teraz coś dziwnego — zauważyła przyjaciółka Anny.
— Zmiana ta polega przeważnie na tem, że przywiozła, z sobą cień Aleksieja Wrońskiego — odrzekła żona posła.
Więc cóż z tego? U Grimma jest bajka o człowieku pozbawionym cienia; miało to być dla niego karą za jakiś przestępek. Nigdy jednak nie mogę pojąć, na czem ta kara polega: kobiecie jednak musi być nieprzyjemnie, gdy nie ma cienia.
— Tak, to prawda, lecz kobiety z cieniem zwykle źle kończą — odparła przyjaciółka Anny.
— Niech pani język spuchnie — odezwała się nagle księżna Miahkaja, nie dając dalej mówić przyjaciółce Anny. — Karenina — nadzwyczaj dobra kobieta: męża jej nie lubię, ale ją samą — bardzo.
— Dlaczegóż pani nie lubi męża? To taki wybitny człowiek — zapytała żona posła. — Mąż mój twierdzi, że takich zdolnych działaczy państwowych mało jest w Europie.
— I mój mąż również twierdzi zawsze to samo, ale ja mu nie wierzę — odparła księżna Miahkaja. — Gdyby mężowie nasi nic nam nie mówili, zapatrywalibyśmy się na rzeczy tak, jak są; a Aleksiej Aleksandrowicz, mojem zdaniem, jest poprostu głupcem. Ja mówię to po cichu... Nieprawdaż jak od razu wszystko staje się widocznem? Przedtem, gdy kazano mi mieć go za mądrego, ciągle szukałam w nim tej mądrości i przekonaną byłam, że sama jestem głupia, gdyż nie mogę dojrzyć jego mądrości; a jak tylko powiedziałam sobie: on jest głupi, ale po cichu zupełnie, to od razu przejrzałam.
— Jaka pani dzisiaj złośliwa!
— Nie mówię tego przez złośliwość, ale doprawdy nie mam innego wyjścia: jedno z nas dwojga jest głupiem, a, jak państwu wiadomo, o sobie takich rzeczy opowiadać nie wypada.
— Nikt nie jest zadowolonym ze swego majątku, ale każdy jest zadowolonym ze swego rozumu — podpowiedział dyplomata towarzystwu francuski wiersz.
— To, to właśnie — zwróciła się ku niemu księżna Miahkaja — ale pomimo to nie pozwolę nic mówić na Annę, to taka miła i dobra kobieta; cóż ona winna, że wszyscy są zakochani w niej i chodzą za nią jak cienie?
— Ależ ja nie myślę jej ganić — tłumaczyła się przyjaciółka Anny.
— Jeśli nikt nie kroczy za nami jak cień, to jeszcze nie dowód, abyśmy mieli prawo ganić kogoś!
Dawszy energiczną i słuszną odprawę przyjaciółce Anny, księżna Miahkaja wstała i w towarzystwie żony posła podeszła do stołu, przy którym rozmowa toczyła się o królu pruskim.
— O czemżeście państwo rozmawiali tam? — zapytała Betsy.
— O Kareninych. Księżna skreśliła nam sylwetkę Aleksieja Aleksandrowicza — odpowiedziała z uśmiechem żona posła, siadając przy stole.
— Szkoda, żeśmy nie słyszeli — — zauważyła gospodyni, spoglądając na drzwi. — I pan już jest nareszcie? — zwróciła się z uśmiechem do wchodzącego Wrońskiego.
Wroński nietylko, że znał wszystkich, lecz widywał się ze wszystkimi codziennie prawie, wszedł więc do salonu najzupełniej swobodnie, jak gdyby powracał do niego po chwilowej nieobecności.
— Skąd jadę? — odpowiedział Wroński na zapytanie żony posła. — Trudna rada, trzeba się przyznać! Jadę z teatru Buff; byłem tam już ze sto razy, a zawsze jadę tam z prawdziwą przyjemnością. Uznaję, że powinienem się wstydzić, ale na operze sypiam, a w Buffie siedzę zawsze do końca przedstawienia i świetnie bawię się... — i Wroński wymienił nazwisko francuskiej aktorki i chciał opowiadać o niej, lecz żona posła z komicznym przestrachem przerwała mu.
— Bądź pan tylko łaskaw, na miłość Boską, nie opowiadać nam o tych strasznych rzeczach.
— Dobrze, nie będę już opowiadał, tembardziej, że wszyscy wiedzą już o tych strasznych rzeczach.
— I wszyscy pojechaliby tam, gdyby to było we zwyczaju, tak jak bywanie na operze — dodała księżna Miahkaja.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.