Przejdź do zawartości

Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII
ZIĘĆ

Wtedy ci, którzy znieważali smutne szczątki Foulona, opuścili krwawą zabawę, aby rozpocząć nową zemstę.
Z ulic przyległych do placu wypłynęła większa część tłumu i popędziła z podniesionemi nożami i grożącą pięścią na spotkanie nowego orszaku w stronę ulicy św. Marcina.
Połączenie tłumu nastąpiło niebawem.
A wtedy cóż się stało?
Niektórzy z nikczemników, widzianych na placu Greve, przynieśli zięciowi na ostrzu piki, głowę teścia.
Pan Berthier, jadąc przez ulicę św. Marcina z komisarzem, był wtedy na rogu St.-Merry. Jechał w kabrjolecie, nadzwyczaj arystokratycznym i modnym w owe czasy, a nienawidzonym przez lud, na który często najeżdżały szalone konie, kierowane przez złotą młodzież lub tancerki.
Berthier wśród krzyków, wycia i gróźb, jechał krok za krokiem, rozmawiając spokojnie z deputowanym Riviere, komisarzem, wysłanym dla ocalenia go do Compiégne, a który sam zaledwie ocalić się zdołał.
Lud rozbił pudło kabrjoletu, a Berthier i jego towarzysze zostali wystawieni na wszelkie ciosy i spojrzenia.
Jadąc słyszał, jak opowiadano jego zbrodnie z komentarzami i przesadą, jaką paryżan natchnęła nienawiść.
— Chciał zagłodzić Paryż.
— Kazał zboże zielone jeszcze pozrzynać, ażeby przez podwyżkę cen zebrać ogromne sumy.
— On nawet spiskował.
— Znaleziono jego pugilares z rozkazami rzezi, i już dziesięć tysięcy kartaczów rozdano jego agentom.
Głupstwa to były potworne, ale jak wiadomo, tłum w gniewie najszaleńsze wiadomości podaje za prawdę.
Ten, którego o to wszystko obwiniano, był młodym człowiekiem około trzydziestu dwóch lat mającym. Elegancko ubrany, prawie uśmiechnięty, wśród klątw i pocisków patrzył wkoło z zupełną obojętnością na bezczelne piśmidła, jakie mu pokazywano z oskarżeniem o zbrodnie i rozmawiał z Rivierem spokojnie.
Dwaj ludzie oburzeni jego spokojem, chcieli go przestraszyć i znieważyć. Każdy z nich skoczył na stopień kabrjoletu, i na piersiach Berthiera oparły się dwa bagnety.
Ale Berthier odważny aż do zuchwalstwa, nie zląkł się tak małej rzeczy; ciągnął dalej rozmowę z komisarzem, jakby te dwa karabiny były tylko przybraniem powozu.
Tłum, głęboko wzburzony tą wzgardą, taką sprzeczność stanowiącą z bojaźnią Foulona, mruczał koło kabrjoletu i niecierpliwie czekał chwili, w której zamiast groźby, miał dać uczuć boleść.
Wtem Berthier utkwił wzrok swój w jakimś przedmiocie bezkształtnym i zakrwawionym, jaki poruszano przed jego oczyma i poznał głowę teścia, którą do ust jego pochylono.
Chciano, aby ją pocałował.
Pan Riviere, oburzony, odsunął pikę rękami.
Berthier podziękował mu gestem i nie raczył nawet obrócić się, aby spojrzeć na ten ohydny trofej, który katowie nieśli za kabrjoletem ponad jego głową.
Tak przybyli na plac Greve, a więzień po szalonych wysiłkach gwardji, oddany został radcom w ratuszu.
Niebezpieczne to polecenie, straszna odpowiedzialność, wywołały bladość na licu Lafayetta i ścisnęły serce prezydentowi Paryża.
Tłum, poturbowawszy kabrjolet zostawiony na placu, zabezpieczył wszystkie wyjścia, wydał rozkazy i przy latarniach nowe przygotowywał sznury.
Billot widząc pana Berthiera, spokojnie idącego po wielkich schodach ratuszowych, nie mógł się powstrzymać od gorzkiego płaczu.
Pitoux, który upewniwszy się, że męki Foulona skończone, opuścił wybrzeże, Pitoux osłupiały pomimo nienawiści dla Berthiera, któremu poczytywał za największą zbrodnię przysłanie kolczyków Katarzynie, Pitoux ukryty za ławką, począł szlochać.
Przez ten czas Berthier, jakby tu szło o kogo innego, wszedł do sali narad i rozmawiał z radcami. Znał ich wszystkich po większej części, z niektórymi był nawet w bliższych stosunkach.
Ci oddalali się od niego z przestrachem, aby nie dotknąć człowieka niepopularnego.
Dlatego Berthier znalazł się wkrótce sam z Baillym i Lafayettem.
Prosił o szczegółowe opowiedzenie sobie męki Foulona potem wzruszając ramionami, rzekł:
— Tak, rozumiem. Nienawidzą nas, bo jesteśmy narzędziami, któremi monarchja torturowała lud.
— Zarzucają wam wielkie zbrodnie — rzekł surowo Bailly.
— Panie odparł Berthier — gdybym wszystkie zarzucane mi zbrodnie popełnił, byłbym chyba dzikim potworem, lub złym duchem; ale zdaje mi się, iż mnie sądzić będą i sprawa się wyjaśni.
— Bezwątpienia — rzekł Bailly.
— O! ciągnął Berthier, — tyle mi tylko potrzeba. Mają moje listy i przekonają się, czyich słuchałem rozkazów, wtedy na rzeczywistego winowajcę spadnie odpowiedzialność.
Radcowie spojrzeli na plac, skąd dochodziły krzyki.
Berthier pojął odpowiedź.
Wtedy Billot przecisnąwszy się i wyciągając rękę, rzekł:
— Dzień dobry, panie de Savigny!
— A! to ty Billot — zawołał Berthier, śmiejąc się i ściskając podaną dłoń — przychodzisz więc robić zaburzenia w Paryżu, poczciwcze, ty, co sprzedajesz tak spokojnie zboże na jarmarkach w Villers-Cotterets, Crepy i Soissons?
Billot mimo swoich pojęć demokratycznych musiał podziwiać spokój człowieka, żartującego swobodnie w chwili, gdy życie jego wisi na włosku.
— Zajmijcie miejsca, panowie — rzekł Bailly do radców — zaczniemy badać oskarżonego.
— Niech i tak będzie — rzekł Berthier — ale muszę was uprzedzić panowie, że jestem ogromnie zmęczony; od dwóch dni nie spałem; a dziś w drodze z Compiegne do Paryża potrącano mnie, bito, szarpano; kiedy chciałem jeść, dano mi siana, co wcale pożywne nie jest; pozwólcie mi choć gdziekolwiek przespać godzinkę.
W tej chwili Lafayette wyszedł z sali dla powzięcia wiadomości. Wrócił bardziej, niż przedtem zgnębiony.
— Mój kochany Bailly — przemówił do mera — rozjątrzenie umysłów dochodzi do najwyższego stopnia; zatrzymać pana Berthier tutaj, jest to narazić się na oblężenie; bronić ratusza, to znaczy dać szalonym powód, którego żądają: nie bronić się, to znaczy ustępować przy każdym napadzie.
Tymczasem Berthier położył się na ławce.
Gotował się do spania.
Wściekłe krzyki dolatywały go, nie przeszkadzając mu wcale; na twarzy jego malował się spokój człowieka, który o wszystkiem zapomina, aby się do snu ukołysać.
Bailly z Lafayettem i radcami rozmyślał.
Billot patrzył na Berthiera.
Lafayette zebrał prędko głosy i zwrócił się do więźnia, który poczynał usypiać.
— Panie — rzekł doń — bądź gotów.
Berthier westchnął i podnosząc się na łokciu, zapytał:
— Gotów?... do czego?...
— Ci panowie postanowili, że będziesz odstawiony do Abbaye.
— Do Abbaye; dobrze — rzekł intendent. Ale — dodał, patrząc na radców zakłopotanych, — tak czy owak, raz trzeba skończyć.
Wybuch gniewu i niecierpliwości długo tłumionej zawył od strony Greve.
— Nie, panowie, nie — zawołał Lafayette, — nie damy mu jechać w tej chwili.
Bailly powziął postanowienie i zdobywszy się na odwagę, zeszedł z dwoma radcami na plac i zalecił spokojność.
Lud wiedział dobrze z czem przychodzi; ponieważ czuł żądzę popełnienia jeszcze jednej zbrodni, nie chciał nawet słyszeć objaśnień i gdy Bailly otwierał usta, krzyk ogromny rozległ się, tłumiąc głos jego, zanim się jeszcze dał słyszeć.
Bailly wrócił do ratusza, ścigany okrzykami: Berthier! Berthier!
Pośród nich przebijały się inne głosy, podobne da dźwięków ostrych, jakie odzywają się w chórach djabelskich u Webera lub Meyerbeera i wołały: Na latarnię! na latarnię!
Lafayette, widząc powracającego Baillego, rzucił się ku tłumowi. On młody, był cierpliwy, kochany. To, czego popularny starzec otrzymać nie mógł, on, przyjaciel Waszyngtona i Neckera z pewnością otrzyma.
Ale napróżno przywódca narodu, wchodząc między najzagorzalszych, przemawiał w imieniu prawa i ludzkości, napróżno odgadując głównych burzycieli, błagał, ściskając ich za ręce, aby wstrzymali swe zapędy.
Nie usłyszano żadnego jego słowa, nie zrozumiano żadnego ruchu, żadnej łzy nie dostrzeżono.
Pchany coraz o jeden stopień wyżej, ukląkł na ganku ratuszowym, błagając raz jeszcze tygrysów, zwących się jego współobywatelami, aby szanowali honor narodu i swój własny, i nie czynili męczennikami winowajców, zasługujących z prawa na karę, ale i na litość.
Kiedy nie przestawał nalegać, zaczęto mu grozić, ale, on oparł się groźbom. Kilku rozwścieczonych ukazało mu pięści i dobyło broni.
Poszedł naprzeciw ciosom, a broń im z ręki wypadła.
Ale tem więcej zagrożony był Berthier.
Lafayette zwyciężony, wrócił za Baillym do ratusza. Wszyscy widzieli, że nie mógł poradzić tej burzy; ostatnia ich nadzieja spełzła.
Postanowiono, że straż ratuszowa odstawi Berthiera do Abbaye.
Był to nań wyrok śmierci.
— Nareszcie! — rzekł Berthier, wysłuchawszy decyzji.
I, spoglądając na tych wszystkich ludzi z głęboką pogardą, podziękował gestem Baillemu i Lafayettowi, i uścisnął rękę Billotowi.
Bailly odwrócił oczy pełne łez, Lafayette wzrok pełen oburzenia.
Berthier wychodził z ratusza tak spokojnie jak doń wchodził.
W chwili, gdy stanął na ganku, straszliwy okrzyk na placu wzruszył w posadach taras i kamienne schody.
A on obojętnie i pogardliwie, patrząc na te wszystkie oczy płonące, spokojnie, wzruszając ramionami, zapytał:
— Jakiż to lud śmieszny! Czegóż on tak wyje?
Nie skończył jeszcze, kiedy już należał do tego ludu. Jeszcze stał na ganku, a już po niego wyciągnęły się ręce pomimo straży. Pociągnęły go żelazne haki, noga mu się usunęła i upadł w ramiona wrogów, którzy rozpędzili straż w przeciągu sekundy.
Potem potok gwałtowny pociągnął więźnia na krwawą drogę, którą Foulon dwie godziny temu przebywał.
Ale do Berthiera przyczepił się ktoś inny. Człowiek ten z wściekłością bił i przeklinał katów, wołając w gorączce:
— Nie weźmiecie go! nie zabijecie!
Tym człowiekiem był Billot, którego rozpacz uczyniła szalonym, silnym za dwudziestu.
Do jednych wołał:
— Jestem zdobywcą Bastylji!
I niektórzy poznając go, miarkowali się w zapędzie.
Innym mówił:
— Pozwólcie go osądzić! ręczę za niego; jeżeli mu dadzą umknąć, powiesicie mnie na jego miejscu.
Biedny Billot! biedny, poczciwy! Wir unosił Berthiera wraz z nim, jak trąba powietrzna unosi piórko i słomkę.
Szedł, nic nie wiedząc. Doszedł nareszcie!
Piorun byłby mniej szybszy.
Berthier porwany, uniesiony w górę, spostrzegł, że się zatrzymano, podniósł oczy i ujrzał fatalną pętlicę nad swoją głową.
Wysiłkiem gwałtownym i niespodzianym oswobodził się z uścisku, wyrwał strzelbę jednemu z gwardzistów i z bagnetem wpadł na swoich katów.
Ale w tej chwili tysiąc ciosów dosięgło go w plecy; upadł, a tysiąc innych ciosów spadło na niego.
Billot znikł także pod stopami morderców.
Berthier nie miał czasu cierpieć. Krew i życie uciekły odrazu mnogiemi ranami.
Wtedy Billot ujrzał widok najohydniejszy ze wszystkiego, co widział dotąd. Jakiś człowiek zanurzył rękę w rozdartej piersi trupa i wyrwał z niej gorące jeszcze serce.
Billot, żelazny człowiek, widząc to, padł o dziesięć kroków od fatalnej latarni.
Następnie serce to zatknięto na pikę, zaniesiono do ratusza i złożono na stole w sali obrad.
Lafayette widząc tę obelgę dla władzy swej uczynioną i dla rewolucji, którą zdawał się kierować, złamał swoją szpadę i rzucił ją na głowy morderców.
Pitoux tymczasem podniósł z ziemi Billota i uprowadzając, szeptał:
— Ojcze Billot! strzeżcie się, gdyby zobaczyli, że mdlejecie, zabiliby was! A byłoby szkoda... z was taki dobry patrjota!
I pociągnął go nad rzekę, ukrywając przed wzrokiem kilku szemrzących już szaleńców.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.