Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI
TEŚĆ

Tymczasem, jak tego dowodził ruch wśród tłumu, umysły rozogniały się na placu. Nie była to już nienawiść, ale zgroza; nie grożono już ale się pieniono.
Krzyki: Precz z Foulonem! Śmierć Foulonowi! krzyżowały się, jak śmiertelne pociski w bombardowaniu; tłum rosnący gniótł straż na stanowiskach.
I w tym tłumie krążyły i zwiększały się odgłosy, które upoważniają do gwałtów. Odgłosy te groziły nietylko Foulonowi, ale i ochraniającym go wyborcom.
— Dali uciec więźniowi — mówili jedni.
— Wejdźmy! wejdźmy! — wołali inni.
— Podpalmy ratusz!
— Naprzód! Naprzód!
Bailly zrozumiał, że tylko jeden środek pozostaje, skora pan Lafayette nie przybywał; postanowił, aby wyborcy zeszli, wmieszali się do grup, uspakajając najszaleńszych.
— Foulon! Foulon!
Był to krzyk nieustający, szemranie bez wytchnienia tych fal szalonych.
Napad ogólny się przygotowywał, mury niebyłyby się oparły.
— Panie — rzekł Bailly do Foulona — jeżeli się nie pokażesz ludowi, będą myśleć, żeśmy ci dali umknąć; wywalą drzwi, a jak już tu wejdą, za nic nie odpowiadam.
— O! nie sądziłem, że mnie tak bardzo nienawidzą — rzekł Foulon, opuszczając bezwładne ręce.
I podtrzymywany przez Baillego, powlókł się do okna.
Straszny krzyk rozległ się na jego widok. Straże rozpędzono, drzwi wyparto; potok wpadł na schody, na korytarze, a sale w jednej chwili zapełniono.
Bailly otoczył więźnia całą strażą, jaką mógł dowodzić i począł przemawiać do ludu.
Chciał dać do zrozumienia tym ludziom, że mord jest czasem usprawiedliwiony, ale nie wymierza on sprawiedliwości.
Dopiął nareszcie celu po bezskutecznych usiłowaniach i narażając przynajmniej dwadzieścia razy własną głowę.
— Tak! tak! niech sądzą, ale niech go powieszą — wołali, nalegając.
Rozprawiali w ten sposób, gdy przybył pan de Lafayette, prowadzony przez Billota.
Widok jego trójkolorowej kity, stłumił krzyki i gniewy.
Dowódca naczelny gwardji narodowej powtórzył jeszcze energiczniej od Baillego to, co ten był powiedział.
Mowa jego porwała wszystkich zebranych, i sprawa Foulona ocalała w sali wyborców.
Ale zewnątrz dwadzieścia tysięcy szaleńców nie słyszało pana de Lafayette; ci trwali niewzruszalnie w swej wściekłości.
— Tak! — skończył Lafayette, sądząc naturalnie, że wrażenie uczynione na obecnych rozejdzie się i zewnątrz — ten człowiek ma być sądzony.
— Tak! — krzyczał tłum.
— Dlatego rozkazuję zaprowadzić go do więzienia.
— Do więzienia! do więzienia! — zawył lud.
Generał dał znak, aby przyprowadzono więźnia.
Tłum rozumiał, że oddają mu zdobycz.
Nie myślał nawet, aby kuszono się mu ją odebrać.
Czuł, jak to mówią, zapach świeżej krwi na schodach.
Billot stanął w oknie z Baillym i kilkoma wyborcami, aby widzieć, jak więzień pod strażą przebywał plac.
Foulon idąc, przemawiał tu i owdzie słowami daremnemi, które pod pełnemi ufności oświadczynami, wskazywały jedynie źle ukrytą trwogę.
— Szlachetny ludu! — mówił — nie boję się niczego; jestem wśród swoich współobywateli.
A śmiechy i obelgi wzmagały się koło niego.
Nagle z pod ciemnego sklepienia wydostał się na słońce i powietrze, stojąc na schodach, wychodzących na plac Wtedy jeden krzyk, krzyk wściekłej groźby i nienawiści huknął z dwudziestu tysięcy piersi. Na ten wybuch straż amie się i tysiące rąk chwyta Foulona, porywa i niesie pod latarnię, niecną i brutalną szubienicę, którą lud zadość czyniąc swej zemście, zwał sprawiedliwością.
Tłum igrał ze swą ofiarą, jakby stado tygrysów z bezbronną zdobyczą.
Wszyscy sobie wydzierali Foulona. Wreszcie zrozumiano, że trzeba było podzielić się rolami.
Gdyby nie to, byłby już rozszarpany w kawałki.
Jedni porwali Foulona, który nie miał już siły krzyczeć.
Inni, podarłszy mu ubranie, założyli sznur na szyję.
Na chwilę uniesiono Foulona w górę i pokazano go tłumowi, ze sznurem na szyi z rękami w tył związanemi.
Potem, kiedy tłum do syta napatrzył się na skazańca i naklaskał się do woli, na dany znak Foulon blady i pokrwawiony przyniesiony został do latarni, wśród wrzawy piekielnej.
Nowe ozwały się krzyki, ale tym razem przeciw katom, bo nie chciano, ażeby ofiara umierała tak prędko?
Kaci wzruszyli ramionami i tylko wskazali sznur.
Sznur był zniszczony, można było z łatwością dojrzeć, że cały w strzępkach. Przy szarpaniu się Foulona, sznur rwał się coraz bardziej, wreszcie pękł i Foulon nawpół uduszony, upadł na bruk. Znajdował się dopiero na wstępie tortur, znajdował się dopiero w przedsionku śmierci.
Każdy rzucił się ku skazańcowi; nie lękano się, aby uciekał — upadając złamał sobie nogę w kolanie.
A jednakże dało się słyszeć kilka przekleństw, kilka obelg potwornych i oskarżono wykonawców, posądzano ich o brak zręczności. A oni właśnie byli pomysłowi, oni umyślnie wybrali sznur tak stary i tak zniszczony, w nadziei, że się z pewnością zerwie.
Nadzieja, jak widzimy nie była płonna.
Związano sznur i znów założono na szyję nieszczęśliwego, który nawpół umarły, z dzikiem wejrzeniem, głosem zdławionym, szukał wokoło siebie, w mieście, zwanem środkiem cywilizacji, czy jaki bagnet króla, którego był ministrem i który posiadał ich sto tysięcy, nie zrobi otworu w tej hordzie ludożerców.
Ale dokoła niego była tylko nienawiść, zniewaga, śmierć.
— Zabijcie mnie, ale nie dajcie cierpieć tak okrutnie! — zawołał Foulon zrozpaczony.
— Ciekawym, dlaczego mielibyśmy twoje skracać męczarnie?... — rzekł głos jakiś — kiedyś ty nasze przedłużał.
— A zresztą — dodał drugi — nie miałeś czasu jeszcze strawić swoich pokrzyw.
— Czekajcie! czekajcie — wołał trzeci przyprowadzą jego zięcia, Berthiera: jest jeszcze miejsce naprzeciw latarni.
— Zobaczymy, jak wyglądać będą, teść i zięć — dodał znów inny.
— Skończcie ze mną! skończcie! — wołał nieszczęśliwy.
Bailly i Lafayette jednocześnie proszą, zaklinają, próbują wzruszyć tłum; nagle Foulona znów sznur unosi, i znów się rwie, a prośby, błagania i, jak i męczarnie skazanego, mieszają się ze śmiechem ogólnym, jaki temu drugiemu upadkowi towarzyszy.
Baillego i Lafayetta, który przed trzema dniami byli samowładnymi panami sześciu tysięcy Paryżan — dziś dzieci słuchać nie chcą. Szemrzą na nich, bo przeszkadzają, przerywając widowisko.
Billot napróżno siły swej próbował; tęgi atleta odepchnął dwudziestu ludzi, ale aby dotrzeć do Foulona trzeba było odepchnąć ich pięćdziesięciu, stu, dwustu, sił mu braknie. A gdy się odwraca, aby otrzeć pot wraz z krwią z czoła spływającą, Foulona podnoszą po raz trzeci aż na wierzch latarni.
Tym razem z litości dano sznur nowy.
Wreszcie skazany umarł. Ofiara nie cierpi już.
Tygrys zabił, teraz może pożreć. Trupa zrzuconego z latarni, zanim ciało dotknęło ziemi, rozszarpano w kawałki.
Głowę w ciągu sekundy od kadłuba oddzielono i w przeciągu sekundy zatknięto na lancę. Modą było wówczas głowy nieprzyjaciół w ten sposób obnosić.
Na ten widok Bailly osłupiał. Była to dla niego głowa starożytnej Meduzy.
Lafayette blady, ze szpadą w ręku, odsuwał ze wstrętem straż, uniewinniającą się ze swej bezsilności.
Billot tupiąc nogami ze złości, rzucając się w tę i ową stronę, jak dziki perszeron wrócił do ratusza, aby już nie patrzeć na to, co się dzieje na tym krwawym placu.
Co do Pitoux, ten jednym tchem dostał się na brzeg rzeki, gdzie zamknął oczy i uszy, aby nic nie widzieć i nie słyszeć.
Przygnębienie w ratuszu było ogromne, członkowie rady miejskiej pojęli, że stracili władzę nad ludem. Nagle, kiedy rozszalały lud ciągnie do wody ciało Foulona, nowy okrzyk grozy rozlega się poza mostem.
Wpada kurjer. Tłum wie, jaką mu wieść przynosi. Odgadł ją z ruchów swych hersztów, tak, jak psiarnia odnajduje ślad po kierunku najbieglejszego z gończych.
Tłum zbiera się koło posłańca, czuje, że mu się nowa zdobycz nawija, wietrzy, że idzie tu o pana Berthier.
Tak w istocie.
Przez dziesięć tysięcy ust, zapytany kurjer odpowiada:
— Pan Berthier de Savigny — został aresztowany w Compiegne.
Potem wbiega do ratusza, oświadczając to samo panom Bailly i de Lafayette.
— Dobrze, wiedziałem o tem — rzekł Lafayette.
— Wiedzieliśmy — dodał Bailly — i wydano, rozkaz, aby go tam zatrzymano.
— Tam? — powtórzył kurjer.
— Tak; posłałem dwóch komisarzy z odpowiednią eskortą.
— Z eskortą dwustu pięćdziesięciu ludzi, nieprawdaż? — spytał jeden z radców — to więcej niż potrzeba.
— Panowie — rzekł kurjer — właśnie miałem oznajmić, że eskorta została rozproszoną, a więźnia tłum porwał.
— Porwał?... — krzyknął Lafayette. — Eskorta pozwoliła porwać sobie więźnia.
— Nie obwiniajcie jej, generale, czyniła wszystko co mogła.
— Ale pan Berthier? — spytał z obawą Bailly.
— Prowadzą go do Paryża, jest już w Bourget.
— Jeżeli się tu dostanie, zgubiony — zawołał Billot.
— Prędko! prędko! — krzyknął Lafayette — pięciuset ludzi do Bourget. Niech tam pana Berthiera zatrzymają; przez noc coś obmyślimy.
— Ale kto się ośmieli wiadomość tą zanieść — rzekł kurjer, patrząc ze zgrozą na to morze wzburzone, którego każdy bałwan niósł okrzyk śmierci.
— Ja! — zawołał Billot — ja go ocalę.
— Ależ pan zginiesz — rzekł posłaniec — droga czerni się ludźmi.
— Biegnę — odparł wieśniak.
— Napróżno — mruknął Bailly, nadsłuchując. — Słuchajcie! Słuchajcie.
Od strony bramy św. Marcina usłyszano hałas podobny do ryku morza uderzającego o głazy.
Szalony zgiełk wznosił się ponad domami jak para, wydobywająca się z kotła.
— Za późno! — rzekł Lafayette.
— Idą! idą! — szepnął kurjer; słyszycie panowie?
— Żołnierzy! żołnierzy! — krzyknął Lafayette z tym szlachetnym szałem ludzkości, który najświetniejszą stronę jego charakteru stanowił.
— Ej do djabła! — zawołał Bailly, klnąc może po raz pierwszy — zapominasz pan, że armja nasza to właśnie ten tłum, z którym chcesz wojować?
I ukrył twarz w ręku.
Krzyki, słyszane w oddali, z szybkością ognia prochowego, od tłumu, napchanego w ulicach, przebiegły do tłumu, zbitego na placu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.