Ania z Zielonego Wzgórza/Część II/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część II-ga
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II-ga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.

Zwierzenia.

Ania w istocie spędziła to lato wesoło i używała go całą duszą. Wraz z Djaną przebywały całemi dniami poza domem, napawając się urokiem, jaki Aleja Zakochanych, Źródło Nimf leśnych, Jeziora lśniących wód i Wyspa Wiktorji potrafiły przed niemi roztoczyć. Maryla nie broniła Ani tej swobody. Lekarz ze Spencervale, który odwiedził był Mimi, chorą na krup owej pamiętnej nocy, spotkał Anię na początku wakacyj w domu jednego ze swych pacjentów. Przyjrzał jej się bystrym wzrokiem, wydął usta, pokiwał głową i za pośrednictwem jakiejś znajomej kazał Maryli powiedzieć:
— Niechaj to rudowłose dziewczątko spędzi całe lato na powietrzu i nie zagląda do książek, zanim nie nabierze większej sprężystości w ruchach.
Poselstwo to przeraziło niezmiernie Marylę. Wyobrażała sobie, że Ania bezwarunkowo umrze na galopujące suchoty, o ile polecenie lekarza nie zostanie skrupulatnie wykonane. Wskutek tego Ania użyła rozkoszy lata w takim stopniu, w jakim swoboda i wesołość na to pozwolić mogły. Odbywała przechadzki, wiosłowała, zbierała jagody i marzyła, ile tylko zapragnęła. A kiedy wrzesień nadszedł, była znowu rzeźka i jasnooka, o ruchach niezmiernie sprężystych, które bez wątpienia zadowoliłyby lekarza ze Spencervale, o duszy pełnej ochoty do pracy i planów ambitnych.
— Pragnę z całych sił zająć się nauką — oświadczyła, przyniósłszy ze strychu wszystkie książki. — O, wy dobrzy starzy towarzysze! jakże się cieszę, że widzę znowu wasze poczciwe oblicza... nawet i twoje, geometrjo! Przeżyłam cudne lato, Marylo, i gotowa jestem radośnie wziąć na swe barki cały ciężar życia, jak powiedział pan Allan w swem ostatniem niedzielnem kazaniu. Czy pan Allan nie mówi teraz prześlicznie? Pani Linde twierdzi, że jest on codzień wymowniejszy i że niewątpliwie lada dzień przeniosą go do dużego miasta, a my będziemy zmuszeni znowu próbować i zmieniać niedowarzonych mówców. Wszak byłoby to niesłusznie, Marylo? Powinniśmy właśnie zatrzymać pana Allana z chwilą, gdy go już mamy. Gdybym ja była mężczyzną, zdaje mi się, że zostałabym pastorem. Toć może on wywierać taki dobroczynny wpływ, jeśli jest rozumnym człowiekiem. I jakież zadowolenie dla przemawiającego, gdy potrafi odpowiednio kierować duszami swych słuchaczy. Dlaczego kobiety nie mogą być pastorami, Marylo? Pytałam o to panią Linde. Oburzyła się i powiedziała, że to byłby skandal. Mówiła też, że w Stanach Zjednoczonych kobiety mogą być pastorami i zdaje się, że już są nawet, ale w Kanadzie, szczęściem, ludzie nie dojrzeli jeszcze do tego stopnia i ma nadzieję, że społeczeństwo na to nigdy nie zezwoli. Nie pojmuję, dlaczego? Mnie się wydaje, że kobiety byłyby znakomitymi pastorami. Ilekroć chodzi o jakiś cel społeczny, o jakiś koncert, czy odczyt, dla zebrania większej sumy pieniędzy, zawsze kobietom powierzają krzątanie się około tych spraw. Jestem pewna, że pani Linde umie się modlić równie szczerze jak pan Bell i nie wątpię, że po krótkiej praktyce kazałaby równie dobrze, jak on.
— O, bez wątpienia potrafiłaby — dodała Maryla z przekąsem. — Wszakże bezustannie na wszystkie strony wygłasza kazania. Nikomu w Avonlei nie uda się przeskrobać czegoś, aby pani Linde nie zwróciła na to uwagi.
— Marylo — rzekła Ania w przystępie zaufania — chciałabym zwierzyć się z czemś Maryli i zapytać o radę. Myśl ta gnębi mnie strasznie, szczególniej w niedzielę po południu, kiedy mam więcej czasu na rozmyślanie. Otóż staram się być dobra. Ilekroć jestem z Marylą, z panią Allan lub z panną Stacy, staram się o to gorliwiej, niż kiedykolwiek, pragnę, by moje postępowanie było wedle waszych zasad i byście je pochwaliły. Lecz kiedy znajduję się w towarzystwie pani Linde, czuję się strasznie niedobrą i korci mnie, by uczynić coś nie według jej myśli i zasłużyć na jej naganę. Doznaję pod tym względem jakiejś nieprzezwyciężonej pokusy. No i co wydaje się Maryli przyczyną tego? Czy jestem naprawdę taka zła z gruntu?
Maryla ze zdziwieniem spojrzała na swą wychowankę. Poczem roześmiała się serdecznie.
— Jeśli ty taka jesteś, Aniu, to chyba że i ja nie jestem lepsza, bo oto przyznam ci, że Małgorzata wywiera podobny wpływ i na mnie. Nieraz wydaje mi się, że oddziaływałaby ona o wiele lepiej na ludzi, gdyby ich tak nie strofowała i nie czyniła bezustannych uwag. Powinienby istnieć dla niej specjalny zakaz strofowania. Ale nie mam prawa tak mówić. Małgorzata jest to w gruncie dobra kobieta i ma dobre zamiary. Niema poczciwszej duszy ani też uczynniejszej kobiety w całej Avonlei.
— Cieszę się bardzo, że Maryla jest tegoż zdania, co i ja — rzekła Ania. — Teraz jest mi o wiele lżej, bo nie będę zmuszona przemyśliwać nad tem bezustannie. Chociaż prawdopodobnie znajdą się inne sprawy, które będą ciążyły. Co chwila inna kwestja do rozstrzygnięcia... co chwila inna gmatwanina. Rozjaśnisz jedną, a już nasuwa się następna. Nad tak wielu kwestjami należy się zastanowić i tyle rozstrzygać, z chwilą gdy dorastamy. Toż to bardzo poważna rzecz, stać się dorosłą! Czy nie, Marylo? Lecz mając takich poczciwych przyjaciół, jak Maryla, Mateusz, pani Allan, panna Stacy, powinnam wyrastać na dzielną kobietę; w przeciwnym razie byłaby to już moja własna wina. Czuję, że jestem w wysokim stopniu odpowiedzialną za siebie. Jeśli nie wyrosnę na taką, jaką być powinnam, nie będę przecie mogła się cofnąć i zacząć na nowo. Urosłam na dwa cale tego lata, Marylo. Pan Gillis mierzył mnie, kiedyśmy były na podwieczorku urodzinowym u Ruby. Cieszę się niezmiernie, że moje nowe sukienki są dłuższe. Ta ciemnozielona jest prześliczna, i Maryla poczciwie uczyniła, każąc ją przybrać falbaną. Wiem, że to nie było konieczne, lecz falbany są tak bardzo modne obecnie, i Józia Pay ma wszystkie swe suknie z falbanami. Z pewnością będę teraz jeszcze pilniejsza w nauce. Mam takie przyjemne uczucie gdzieś na dnie serca z powodu tej falbany.
— W takim razie dobrze się stało, żem ją kazała zrobić — zauważyła Maryla.
Panna Stacy, powróciwszy do szkoły w Avonlei, zastała swoich wychowanków jeszcze więcej zapalonych do nauki niż przedtem. Szczególniej komplet przyszłych seminarzystów wytężał swe siły nadewszystko. Albowiem w dali, w końcu roku szkolnego, rzucając mglisty cień na całą pozostającą do przebycia drogę, wyłaniało się już widmo „wstępnego egzaminu“, na myśl o którym serduszko każdego z uczących się zamierało w trwodze. Wyobrazić sobie, że się nie zda! Myśl ta nawiedzała Anię często podczas wolnych chwil w południe niedzielne. Ilekroć trapiły ją ciężkie sny, widziała siebie wpatrującą się w listę kandydatów, którzy zdali szczęśliwie egzamin do Seminarjum. Na pierwszem miejscu wielkiemi literami widniało nazwisko Gilberta Blythe, zaś jej nazwiska nie było tam wcale.
Pomimo to zima była wesoła, pełna zajęć i mijała prędko. Wykłady były tak zajmujące, współzawodnictwo w klasie jednako żywe, jak dawniej. Nowe światy myśli, uczuć i ambicji, świeże czarujące horyzonty dotąd niewyzyskanych wiadomości otwierały się przed chciwemi wiedzy oczami Ani.
Było to po większej części zasługą taktownego, starannego i rozumnego kierownictwa panny Stacy. Uczyła swych wychowańców myśleć, szukać i odkrywać coraz coś nowego i dodawała im bodźca do porzucenia starych, wydeptanych dróg w tym stopniu, iż niepokoiło to panią Linde oraz komitet szkolny, odnoszący się do wszelkich nowych metod bardzo niechętnie.
Poza nauką Ania używała też częstszych niż dawniej, rozrywek, gdyż Maryla, pamiętając polecenie lekarza, nie broniła jej tego, ilekroć nadarzała się sposobność. Bawiła się więc doskonale na kilku koncertach, brała udział w zebraniach dla dorastających, odbywała przejażdżki saniami i ścigała się na łyżwach.
A jednocześnie rosła tak prędko, tak szybko wystrzeliła w górę, że Maryla jednego dnia, przypadkiem stanąwszy za nią, aż krzyknęła ze zdumienia, spostrzegłszy, że dziewczynka jest wyższa od niej.
— Ależ, Aniu, jakżeś ty urosła! — rzekła z niedowierzaniem prawie.
Po tych wyrazach nastąpiło głębokie westchnienie. Marylę żal zdjął, że Ania tak wybujała. Bo oto zniknęło owo dziecko, tak bardzo przez nią ukochane, a na jego miejscu stało smukłe dziewczę lat piętnastu, o poważnem wejrzeniu, myślącem czole i dumnie zadartej główce. Maryla kochała to dziewczę równie gorąco, jak kiedyś owo dziecko, lecz jednocześnie doznawała niezwykłego poczucia utraty czegoś. I kiedy tego wieczoru Ania udała się wraz z Djaną na zebranie, Maryla, siedząc samotna w półmroku zimowym, nie potrafiła powstrzymać się od łez. Mateusz, wszedłszy właśnie z latarką, zdziwił się niepomiernie i strapił tak, że Maryla musiała się przez łzy roześmiać.
— Myślałam o Ani — objaśniła. — Zmieniła się niezmiernie! rosłe to już dziewczę i opuści nas prawdopodobnie przyszłej zimy. Będzie mi jej brakowało na każdym kroku.
— Wszak może często przyjeżdżać do domu — pocieszał Mateusz, w którego oczach Ania pozostała ową małą, roztropną dziewczynką, jaką przywiózł ze stacji kolejowej w ów wieczór czerwcowy przed czterema laty. — W tym roku przecież zbudowana zostanie kolejka do Carmody.
— Będzie to zupełnie co innego, niż mieć ją stale w domu — westchnęła Maryla, zdecydowana pogrążyć się w swym smutku. — Ależ cóż... wy mężczyźni nie rozumiecie tych uczuć!
I inne zmiany, wcale nie mniej znaczne od fizycznych, dały się w Ani zauważyć. Przedewszystkiem stała się o wiele spokojniejszą. Być może, iż myślała i marzyła więcej jak dawniej, lecz niewątpliwie mówiła mniej. Rozumie się, że Maryla zwróciła na to uwagę.
— Nie szczebioczesz ani w części tyle, co dawniej, Aniu, i nie używasz też tylu przesadnych wyrażeń. Cóż to się stało?
Ania zarumieniła się i uśmiechnęła, poczem odłożyła książkę, czytaną przed chwilą, i marzącym wzrokiem spojrzała przez okno, gdzie wielkie czerwone pąki dzikiego wina wychylały się w odpowiedzi na ciepłe promienie wiosennego słońca.
— Nie wiem... nie czuję potrzeby mówienia tyle — rzekła w zamyśleniu, opierając podbródek na palcu. — Przyjemniej jest mieć ukochane, piękne myśli i przechowywać je w swem sercu, jak skarby. Nie chcę, by inni je wyśmiewali lub im się dziwili. I nie pragnę jakoś używać górnolotnych zwrotów. Szkoda nawet, że teraz, kiedy dorosłam i wolno mi ich używać, nie dbam o to. Miło jest być dorosłym... pod pewnemi względami, lecz stanowczo nie jest to tak wielka przyjemność, jak sobie wyobrażałam. Tyle jest do nauki, tyle pracy, tyle do myślenia, że niema czasu na górnolotne wysławianie się. Przytem panna Stacy uważa, iż odpowiedniej jest wyrażać się zwięźle a jasno. Wszelkie wypracowania każe nam pisywać stylem możliwie prostym. Z początku trudne to było zadanie. Przywykłam nagromadzać najrozmaitsze napuszone wyrażenia, jakie tylko potrafiłam wymyślić, a miałam ich zawsze bez liku. Teraz nauczyłam się mówić inaczej, i rozumiem, że tak jest lepiej.
— A cóż się stało z waszym klubem powieściowym? Już dawno nic o nim nie słyszałam — spytała znowu Maryla.
— Klub powieściowy przestał już istnieć. Nie mamy nań czasu, a przytem byłyśmy już nim znużone. Szkaradna była ta pisanina o miłości, zbrodniach, ucieczkach i tajemnicach. Panna Stacy dla wprawy stylowej każę nam od czasu do czasu pisywać jakąś nowelę czy powiastkę, lecz pozwala jedynie na coś takiego, cośmy mogły były przeżyć osobiście w Avonlei. Sama jest bardzo surowym sędzią i nam także poleca surową cenzurę tego, co piszemy. Nie sądziłam nigdy, zanim same nie zaczęłyśmy krytykowania naszych prac, że moje wypracowania mają tak liczne błędy. Wstydziłam się tak bardzo, że postanowiłam wogóle nie pisywać, ale panna Stacy powiedziała, że mogę nauczyć się pisać dobrze, o ile sama będę swym najsurowszym krytykiem. Więc też próbuję.
— Dwa miesiące dzielą cię tylko od egzaminu — rzekła Maryla. — Czy myślisz, że zdasz go?
Ania zadrżała.
— Nie wiem. Czasami wydaje mi się, że zdam jak najlepiej... innym razem strach mnie ogarnia, kiedy o tem pomyślę. Pracowałyśmy bardzo gorliwie, i panna Stacy była niezmordowana, pomimo to jednak możemy przepaść. Każde z nas ma swoją piętę Achillesową. Moją jest, rozumie się, geometrja, Janki łacina, Ruby i Karolka algebra, a Józi arytmetyka. Moody Spurgeon mówi, że czuje, iż zetnie się z historji Anglji. Panna Stacy urządzi nam w czerwcu egzamin próbny, na wzór owego ostatecznego, decydującego o wstępie do Seminarjum, i będzie nas równie surowo przepytywała. W ten sposób nabierzemy pojęcia, jak należy odpowiadać. Ach, jakże pragnę, aby już było po wszystkiem. Myśl ta nie daje mi spokoju. Nieraz budzę się w nocy i rozmyślam, co zrobię, jeśli nie zdam.
— Będziesz wtedy jeszcze rok chodziła do szkoły, a następnie zdawać będziesz po raz drugi — rzekła Maryla tonem obojętnym.
— O, nie wyobrażam sobie, bym miała tyle hartu duszy. Co za wstyd nie zdać, szczególniej, jeśli Gil... jeśli inni zdadzą. Wiem dobrze, iż przed egzaminem będę tak wzruszona, że gotowam pogmatwać wszystko. Pragnęłabym posiadać nerwy Janki Andrews. Nic nie potrafi wyprowadzić jej z równowagi.
Ania westchnęła i, odrywając wzrok od czarów młodej wiosny, witającej świat błękitem nieba i lekkim powiewem wietrzyka, oraz zapachem młodych pąków, rozwijających się w ogrodzie, znowu zatopiła oczy w książce. Nadejdą i inne wiosny, lecz Ania była przekonana, że jeśli nie złoży chlubnie egzaminu do Seminarjum, nigdy już nie potrafi odpowiednio cieszyć się ich urokiem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.