Ania z Zielonego Wzgórza/Część II/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część II-ga
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II-ga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Wychowańcy Panny Stacy urządzają koncert.

Październik już był zawitał, gdy Ania o tyle powróciła do zdrowia, iż mogła znowu zacząć chodzić do szkoły. Cudny październik w czerwieni i złocie, o chłodnych porankach, gdy doliny stały pełne delikatnych mgieł, niby rozwieszonych przez wieszczkę jesieni, aby słońce mogło je wysuszyć. Mgły te mieniły się wspaniałemi barwami: ametystową, perłową, srebrną, różową i niebieskawą. Roztaczały się one gęste i ciężkie, i niby srebrne szaty okryły pola.
W lesie przechodzień stąpał po stosach zwiędłych trzeszczących liści. W Alei Brzóz utworzyły się żółte sklepienia, a paprocie, zeschnięte i brunatne, słały się pomiędzy drzewami.
W powietrzu unosił się ostry orzeźwiający zapach, którym rozkoszowały się dziewczątka, dążące wcale nie jak ślimaki, lecz żwawo i chętnie do szkoły.
Jakże przyjemnie było Ani zasiąść znowu za ciemnym pulpitem obok Djany, z Rubą Gillis, życzliwie uśmiechającą się ku niej, poprzez przejścia między ławkami, z Carrie Slone, przesyłającą jej miłe bileciki, i z Julją Bell, ofiarowującą koleżance najdelikatniejsze kawałki żywicy.
Ania, temperując swój ołówek i układając zeszyty w szufladzie, westchnęła z zadowoleniem.
— Życie wistocie jest bardzo zajmujące — myślała.
W nowej nauczycielce znalazła Ania prawdziwego i pomocnego przyjaciela. Panna Stacy była to wesoła i niezmiernie sympatyczna młoda osoba, ze szczęśliwym darem zjednywania sobie i zachowywania uczuć swoich uczennic, oraz umiejętnością wydobywania z tych młodych istot wszystkich zalet umysłowych i moralnych. Ania rozwijała się jak kwiat pod jej dobroczynnym wpływem i roztaczała w domu przed podziwiającym ją Mateuszem i krytycznie usposobioną Marylą pełne zachwytów opisy zajęć i planów szkolnych.
— Kocham pannę Stacy, całem sercem, Marylo. Jest taka delikatna i przemawia słodkim nad wyraz głosem. Kiedy się zwraca do mnie, czuję instynktownie, że powie „Aniu!“ Dziś po południu deklamowałyśmy poezje. Żałuję bardzo, żeście nie słyszeli, gdy mówiłam „Marja królowa szkocka“. Włożyłam w ten utwór całą moją duszę. Kiedyśmy wracały do domu, Ruby Gillis wyznała mi, że gdym mówiła ów wiersz

„serce kobiety zamiera we mnie“,

zimny dreszcz ją przeniknął.
— Musisz mi to zadeklamować którego dnia, gdy będę w polu — zauważył Mateusz.
— Bardzo chętnie — odpowiedziała Ania zamyślona — lecz nie wiem, czy potrafię równie dobrze. Nie będę wszakże tak wzruszoną, jak wówczas, gdy czułam, że cała szkoła, zaparłszy oddech, słuchała mnie. Jestem prawie pewna, że nie potrafię wywołać u Mateusza zimnego dreszczu.
— Pani Linde mówi, że ona doznała też zimnego dreszczu, widząc, jak wasi koledzy wdrapywali się w piątek po południu na wierzchołki wielkich drzew, szukając gniazd wronich — wtrąciła Maryla. — Dziwi mnie bardzo, że panna Stacy pozwala na to.
— Ależ gniazdo wronie było nam koniecznie potrzebne do pogadanki przyrodniczej — objaśniła Ania. — Było to podczas popołudniowej wycieczki. Nasze wycieczki są wspaniałe, Marylo. Panna Stacy objaśnia wszystko prześlicznie. Następnie piszemy wypracowania, których treścią są właśnie te wspólne przechadzki. Koleżanki mówią mi, że moje ćwiczenia bywają zwykle najlepsze.
— Jesteś bardzo zarozumiała, twierdząc coś podobnego. Jedynie nauczycielka mogłaby sąd o tem wydać.
— Właśnie i ona to powiada. Ale pomimo wszystko nie jestem wcale zarozumiała. Jakże mogłabym nią być, skoro jestem tępa w geometrji! Chociaż w ostatnich czasach zaczynam trochę więcej pojmować. Panna Stacy wykłada tak jasno! Jednakże nie łudzę się wcale, że kiedykolwiek będę mocna w tym przedmiocie, a zapewniam Marylę, że to bardzo poniżające uczucie. Lecz szalenie lubię pisywać wypracowania. Najczęściej panna Stacy pozwala nam wybierać dowolnie tematy, ale w przyszłym tygodniu będziemy pisali o jakiejś sławnej osobistości. Trudno jest wybrać znakomitego człowieka z pośród tak wielu, którzy żyli. Ach! jakże to przyjemnie mieć przeświadczenie, że się jest znakomitym i że po naszej śmierci dzieci w szkołach będą pisały o nas wypracowania! Jakże pragnęłabym być sławną! Kiedy dorosnę, zostanę pielęgniarką i udam się na pole bitwy, jako siostra miłosierdzia. Rozumie się, o ile nie wyjadę, jako misjonarz. Byłoby to niezmiernie romantyczne, ale na misjonarza trzeba być bardzo dobrym, a ja dobrą, niestety, być nie potrafię... Wie Maryla? Codziennie rano mamy ćwiczenia gimnastyczne. Wyrabia to zręczność i podobno ułatwia trawienie.
— Ułatwia trawienie! — powtórzyła z przekąsem Maryla, przekonana, iż te wszystkie inowacje są warjactwem.
Wkrótce jednak popołudniowe wycieczki, piątkowe deklamacje i ćwiczenia gimnastyczne zbladły wobec projektu, jaki panna Stacy w listopadzie przedstawiła swym wychowańcom. Otóż powzięła myśl, aby młodzież szkolna w Avonlei urządziła w święto Bożego Narodzenia koncert, z którego dochód mógłby być użyty na kupno chorągwi szkolnej. Cała szkoła jednogłośnie przyklasnęła temu projektowi i wszyscy zabrali się natychmiast do układania programu. Z pośród rozentuzjazmowanych artystów amatorów najbardziej zapalona była, rozumie się, Ania Shirley, która całą duszą i sercem oddała się tej sprawie, hamowana bezustannie przez sceptyczną krytykę Maryli, uważającą cały pomysł za nowe warjactwo.
— Zapełniają wam głowy głupstwami i zabierają czas, przeznaczony na odrabianie lekcyj — mruczała. — Nie uznaję potrzeby urządzania koncertów przez dzieci, które wskutek tego stają się próżne i zarozumiałe.
— Ale jaki ważny cel! — broniła Ania. — Wszakże chorągiew będzie pielęgnowała ducha patrjotyzmu.
— Banialuki! Miłość ojczyzny najmniej zajmuje w tej chwili wasze myśli. Pragniecie tylko przyjemnej rozrywki!
— Być może. Ale cóż to złego, jeśli rozrywka da się połączyć z miłością ojczyzny? Zapewne, że to bardzo przyjemnie móc urządzić koncert. Będziemy mieli sześć chórów, a Djana zaśpiewa solo. Ja biorę udział w dwóch dialogach: „Towarzystwo zwalczania plotkarstwa“ i „Królowa Elfów“. Chłopcy także wypowiedzą dialog. Będę deklamowała dwa razy. Drżę cała, gdy myślę o tej chwili, ale jest to jakiś przyjemny dreszcz. Wkońcu będzie żywy obraz: „Wiara, miłość i nadzieja“, które wyobrażać będą: Djana, Ruby i ja, wszystkie trzy w bieli, z rozpuszczonemi włosami. Ja będę Nadzieją z rękami splecionemi... ot tak... z oczami wzniesionemi w górę. Ról moich będę się uczyła na strychu. Nie zatrwóżcie się aby, słysząc westchnienia i jęki. W jednej z ról powinnam rozpaczać głosem, rozdzierającym duszę, a to naprawdę trudno artystycznie rozpaczać!
Józia Pay dąsa się, że nie wyznaczono jej roli, jakiej się spodziewała; chciała być królową elfów. Ależ to byłoby śmieszne, bo czy widział kto kiedy, aby królowa elfów była taka tłusta, jak Józia? Przecież elfy powinny być smukłe! Jania Andrews będzie królową, a ja jedną z jej dam dworu. Józia twierdzi, że rudowłosy elf jest równie śmieszny, jak i tłusty elf, ale nie zwracam uwagi na jej zdanie.
Na głowie będę miała wianek z białych róż, a Ruby Gillis pożyczy mi pantofli. Nie mam przecież własnych, a elfy muszą mieć pantofelki. Czy Maryla może sobie wyobrazić elfa w trzewikach? Niepodobna, prawda? I to w dodatku w trzewikach z okutemi nosami.
Przystroimy salę koncertową gałązkami świerku i wieńcami z choiny, które będą poprzetykane różami z czerwonej jedwabnej bibułki. Gdy wszyscy słuchacze się zbiorą, wejdziemy parami, a Emma White zagra na organach marsza. Ach, wiem dobrze, że Maryla ani w części nie cieszy się tym koncertem tak jak ja, lecz czy Maryla nie żywi przypadkiem trochę nadziei, że wasza Ania może się wyróżni?
— Sądzę, że zachowasz się odpowiednio. Będę bardzo rada, gdy cały ten gwałt się skończy i wreszcie spokojnie zabierzesz się do przerwanej pracy. Teraz jesteś wistocie niezdolna do żadnego zajęcia, mając głowę przepełnioną dialogami, obrazami i westchnieniami. Nie pojmuję nawet, jakim sposobem język twój dotychczas nie skołowaciał.
Ania westchnęła i udała się w podwórze, dokąd księżyc zaglądał z seledynowych zachodnich obłoków poprzez ogołocone z liści gałęzie topoli i gdzie Mateusz rąbał drzewo. Zasiadłszy na stosie polan, dziewczynka znowu zaczęła mówić o koncercie, pewną, iż tutaj znalazła sympatycznie usposobionego i zdolnego zrozumieć ją słuchacza.
— Wistocie uważam, że będzie to bardzo ładny koncert i ty się z pewnością wyróżnisz — rzekł Mateusz z uśmiechem, rozjaśniającym jego poczciwe, pełne wyrazu oblicze.
Ania odpowiedziała mu także uśmiechem. Tych dwoje byli to najlepsi przyjaciele, i Mateusz nieraz dziękował swej szczęśliwej gwieździe, że był wolny od wychowywania tej dziewczynki. Zadanie to było wyłącznym przywilejem Maryli. Gdyby on był wychowawcą Ani, bez wątpienia niejednokrotnie musiałby staczać walkę z uczuciem lub obowiązkiem. W obecnych warunkach wolno mu było „psuć Anię“ — wedle wyrażenia Maryli — ile mu się podobało. Nie było w tem jednak nic tak bardzo szkodliwego. Nieco „uznania“ od czasu do czasu oddziaływa równie dodatnio jak „najrozumniejsza“ uwaga.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.