Czegoś smutny? Witoldzie! czego na twe dłonie
Głowa spadła? pot zimny oblewa ci skronie?
Czyliżeś nie zwyciężył, nie pomścił Kiejstuta?
Czyli wojna nad Litwą długa nie osnuta?
Czy silny twém przymierzem, Mistrzem i Zakonem,
Obawiasz się Jagiełły, gdy pod jego tronem
Przepaść się już otwiera? Bracia z Rusią wiążą,
Hołdują Dymitrowi, lub wybić się dążą?
Czegoś smutny? Wszak Trockie zniszczyłeś dokoła,
Trzech Komturów pod Wilno posłałeś na zwiady,
I stolica Jagiełły jeszcze z swego czoła
Nie starła, płomiennemi coś napisał ślady;
Wszak ci Krzyżak obiecał i tron i opiekę,
Wszak i chrzest już przyjąłeś, i wiarę porzucił,
Oddałeś Zakonowi twą przyszłość daleką,
I dzieci w jego ręce. Czegoś się zasmucił?
— Czegoś smutny? Witoldzie! — mówiła mu żona.
— Czegoś, Panie, nierady? — Algimund go pytał.
A Mistrz, śmiejąc, mu mówił: — Cięży ci korona,
Nimeś jeszcze na skroniach twoich ją powitał.
Będzie czas trosków doznać, gdy Litwą zawładasz;
Teraz czego przed czasem na siłach upadasz?
Zakon zgnieść nie dozwoli, Zakon cię utrzyma.
Z nami lękać się czego, dumać nad czém niéma. —
A Wilold, potrząsając głową, lub głęboko
W mówiącego ogniste zapuszczając oko,
Uśmiechem lub milczeniem wzgardy odpowiadał,
Bo nikt nie był mu w duszy, nikt serca nie zbadał.
O, wiele tam oddawna, wiele się zebrało!
Wiara ojców, z naddziadów nieskażoną chwałą,
Obie stały przed duszą z żałobnemi szaty,
Obie wstyd jéj wznosiły i liczyły straty;
Blade ojca oblicze nad synowską głową,
Smutne, milczące, z zgrozą odstępcę karciło,
I, odsłaniając przeszłość, z postawą surową
O przyszłość się pytało, bo o niéj wątpiło.
We śnie, dwónastu starców pod dęby staremi
Siadali przed nim sądzić — sądzili na ścięcie,
I klęli go, mieczami wstrząsając wielkiemi.
On się tulił przed niemi w ojcowskie objęcie,
A ojciec go odpychał; on do matki chronił,
Matka go odpychała — nikt go nie zasłonił!
Takie sny, taka jawa. Z Zakonem przymierze —
On poddany Krzyżaków, on, ziemia i dzieci.
Jeśli Litwę z pomocą Zakonu odbierze,
Litwa w gardło smokowi na pożarcie wleci!
I zewsząd biada! Lud się odstąpił od niego,
Żmudzini po dawnemu pod sztandar nie biegą;
Wiedzą, że się już ochrzcił, że zerwał ze swemi,
Całą przeszłość darował za kawałek ziemi.
Witold smutny; a Anna, widząc smutek, płacze,
Jak nigdy nie płakała, gdy życie tułacze
Pędząc, z Wilna do Krewa goniła za brańcem,
Potém w Pruskie się włości darła za wygnańcem.
Noc była. Witold miecza o ziemię probował,
To uderzał, to giął go, to znowu prostował,
To nim dziwne postacie po podłodze kréślił;
Usiadł i miecz odrzucił, głęboko zamyślił.
Wtém u ognia się postać znowu jawi biała,
Mglista, coraz wyraźniéj z ciemności wypływa,
Suche ręce nad płomień wznosząc, rozgrzewała,
Chwilę milczy, a potém cicho się odzywa:
— Witoldzie! jam twój Gulbi. Jeszcze raz przychodzę
Pożegnać cię. Na nowéj niepotrzebny-m drodze.
Tyś nie nasz już, Krzyżackim jesteś tylko sługą,
Tyś zwycięzca, szczęśliwy! lecz będzież nim długo?
Tyś poddaństwo zaprzysiągł, na karcie wypisał,
Dał swe życic Zakonu, aby je wysysał,
Przyszłość swoję i Litwy, za zemstę niepewną.
Jam duch, a oczy moje łzą zachodzą rzewną;
I lud twój, jak ja, patrząc na Kiejstuta syna,
Łamie ręce i płakać z rospaczy zaczyna.
Ty zginiesz! Strzeż, Witoldzie, ochrzczonéj twéj głowy!
Pradziadowie do walki, a ty do umowy
Stałeś z nim. Lepsza walka, niżeli przymierze.
Da-ć Zakon kości, gdy z nich szpik wyssie, wybierze. —
Przerwał Witold: — A znasz ty, Gulbi, co w méj duszy?
Myślisz, żem szczérze wiarę i Litwę porzucił?
Co Witold zrobił, Witold, gdy zechce, pokruszy. —
Biały cień wstał, od ognia jasną twarz odwrócił.
— Posłuchaj mnie, i pomnij! Tyś Litwy nadzieją,
Tyś ostatni, swéj wiary, bohatér ostatni.
Jeszcze chwila, a ludy Litewskie stopnieją,
Wróg je zabierze w uścisk, zdradny uścisk bratni,
W którym życie ze staréj Litwy wydobędzie!
Krzyż na górach, świątyniach, na czołach osiędzie,
Krzyż nad Litwą zaświeci! kraj nasz się podzieli!
A tobie go zjednoczyć, tobie, rozerwany
Gdy zionąć będzie ducha w śmiertelnéj pościeli,
Wskrzesić jeszcze, Witoldzie! Zwyciężon, wygnany,
Stokroć zdrajca, zdradzany, pobity, do końca
Zwracaj oczy do myśli, jak orły do słońca.
Niechaj twojemu życiu ona gwiazdą pała.
Litwa jedna i silna, w ręku twojém cała!
Boleć nie twemu sercu, nie tobie się smucić —
Silny, nią możesz wrogów zwyciężyć, wywrócić;
Ale pomnij, dla Litwy i zdrady, i boje,
Dasz wszystko, spokój, wiarę, w końcu życie twoje. —
Mówił ciszéj i ciszéj, i bledniał duch w bieli.
Witold zajaśniał dumą. Wtém z komnaty krzyki,
Ludzie ze światłem, płacząc, do niego wlecieli,
I Anna pada, łkając; wzrok jéj błądzi dziki,
Usta trzęsą się zbladłe; słowa rzec nie może,
Spójrzała, zachwiała się, i padła na łoże!
— Co wam? co jéj? — podnosząc w górę hardo czoła,
Do przerażonéj służby swéj Witold zawoła —
Co się stało? Czy ogień? czy wróg nas otoczył? —
I do żony wybladłéj, pytając, poskoczył.
Anna z łoża się zrywa, za rękę go chwyta,
Milcząca do świetlicy synów swoich bieży.
W kolebce dwaj synowie, mały Jan i Jerzy,
Kolebka rozrzucona stoi i rozkryta, W niéj tylko dwa trupy leży!
Witold się w czoło bije i ręce załamał;
Lecz prędko uspokoił, obojętność skłamał.
— Wynieść ciała! — rzekł sługóm. — Anno! — rzekł do żony —
Nie płacz! Jam to mym synóm wczesną śmierć zgotował!
Jam winien! Kto gadzinę chowa dla obrony,
Często na sobie piérwszy jéj żądła sprobował! —