Agonja miłości

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Agonja miłości
Podtytuł Fantazja
Pochodzenie Kurjer Codzienny, 1892, nr 356
Redaktor Wł. M. Olendzki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Agonja miłości.
FANTAZJA.

Tout meurt... même l’amour!

...wstążka jaskółek, czerniejących wśród liljowej przestrzeni, rozpływa się w szare, niepochwytne punkta. Pas dni wiosennych o różowych rankach (różowych rankach jasnych, jak palce kobiety), miłosierdzie ludzkie zda się niewyczerpane (niewyczerpane, jak nędza i łachmany żebraków), welon wdowy, wlokący się żałobnym szmatem wśród bieli mauzoleów, przysięga, pieczęcią tajemnicy usta ludzi wiążącą, chrapliwy oddech samobójcy, czającego się na własne życie z postronkiem w dłoń wpitym, huk armat, ścielących dywan ciał ludzkich (ciał ludzkich, od krwi całych purpurowych), modlitwa wieczorna dziecka o ciężkich od snu powiekach — wszystko mija, kończy się, zapada w niebyt — kona!
Śmierć sama ma śmierć swoją, szkielet pod wieńcem tuberozy się uśmiecha, w pieśniach Schumanna słychać klekot kości, w woni muguetu czuć wilgoć katakumb.
Śmiech dziecka, całego białego od chrzestnej sukienki, ma agonję swoją, wieniec nieśmiertelników purpurowych pod łzami jesiennego deszczu kona, blednąc trupią bladością czaszek w mogiłach tonących. Nad nami — gwiazdy ulewą zaledwie zajrzane, giną w przestrzeni, zostawiając wrażenie postrzelonych ptaków, które umierają, zakreślając łuk, i spadają w niedojrzane zarośla. Nawet trumna ma swoją agonję i rozpada się jakby z żalem, rodząc w swem zbutwiałem łonie miljardy robactwa i jeden szkielet więcej, szkielet uśmiechnięty pod ciężarem ziemi, spokojny, ironiczny — majestatu i rozpaczliwej nieruchomości pełny.
Każde uczucie, w duszy człowieka powstałe, ma agonję swoją. Czasem jak idea się krystalizuje, świeci, ku sobie ciągnie. Wtedy nie zamiera, lecz zabija, wielki stos istnień ludzkich dokoła siebie wznosząc. Lecz, jeśli nie przejdzie w kryształ ideału, a jak ptak zraniony, po ziemi skrzydłami powłóczy, wtedy prędzej, czy później, o całun grobowy się prosi.
Wszystko — kona!
Ale najczęściej i najboleśniej kona w nas to uczucie, które jest źródłem życia i życie nam daje. Gdy przyjdzie na nas ta śmierć grozy pełna, jak przed widmem piekielnem wyciągamy ręce.
Lecz widmo to jest nieubłagane. Jak dzwon cmentarny, tak wpada w naszą duszę, całe czarne od smutku, często bezpodstawne, zaledwie naszkicowane, o konturach prawie niknących, niepochwytne, niewyrozumowane.
Widmem tem — agonja miłości!


∗                    ∗

Agonja miłości! Agonja tego, co ma być nieśmiertelne, co sami uważamy w chwili ekstazy za więzy dantejskich kochanków? Konanie całej gamy pełnych akordów, z których stworzyć się miała symfonja doskonała, przepotężna, w blasku swej wiecznej harmonji głusząca wszystko — nawet skrzyp szubienicznego powroza! Śmierć powolna pocałunków stygnących, na wzór ręki trupa, ręki, z której różowy brzask ucieka i żółta barwa gromnicznych łodyg wśród nieruchomych palców się wije! I wszystkie uściski — uściski, całe od płaszcza włosów kobiecych czarne, jak noc, lub złote, jak samo południe — uściski te bledną, na wzór długich szat białych, które z katafalków aż ku masie kwiatów, u podstaw świeczników więdnących, suną się i zapalonych koło trumny świec ogniki w atłas swój chwytają. A szept miłosnych słów, od którego drży całe serce kobiety i uśmiecha się próżność mężczyzny — szept ten w powietrzu się rozpływa, jak łopotanie skrzydeł puszczyka, który nagle na opuszczone domowstwo spadłszy, zawodzi a łka, jak matka nad trumną dziecka, jak pies nad grobem pana.


∗                    ∗

Przychodzi to czasem nagle, nie strząsnąwszy nawet ze skrzydeł uczucia brylantowych iskier gorących uniesień.
I nagle, wczesnym rankiem ze snu się budzimy, z tem dziwnem przeświadczeniem, że w cieniu nocnych tajemnic stało się z nami coś niezwykłego, jakieś zdjęcie długo noszonej i do ciała przylegającej odzieży, utrata cienia, cała masa pustej przed nami przestrzeni, w którą iść będziemy odtąd musieli.
Duch nasz, który od tak dawna daliśmy na służbę tej drugiej istocie, nagle powrócił do nas i stoi obok zdziwiony, zimny, wystygły, zmęczony, odzwyczajony od nas samych, nie pojmujący na razie znów wspólnego życia.
Nie zaszło przecież nic nadzwyczajnego. Dzień wczorajszy był podobny do dzisiejszego. A przecież miłość, która wczoraj jeszcze ogarniała nas całych, wstrząsała nami, szarpała nam nerwy na strzępy — ta miłość zaczyna konać w blasku matowym bezmyślnego ranka.
I przy tem gasnącem, a tak jeszcze żywem uczuciu, jak koło łoża śmierci, zaczynają się zapalać kolejno gromnice wspomnień. Chwilę jeszcze szarpiemy się zbuntowani. Wspomnień?... Lecz łańcuch faktów jest nieubłagany. W wieńcu już ze wspomnień agonizuje nagle zmarłe uczucie. Najczęściej na grobie wznosi się kolumnę obowiązku uczciwości i milczy się tak, jak się milczy o śmierci w obec stygnącego trupa. Niemniej przeto trup ten jeszcze istnieje, niemniej przeto miłość skonała!
Często znów agonja miłosna ciągnie się całe wieki tortur i goryczy. Jestto zwykle wtedy, gdy miłość, jak kwiat egzotyczny, wyrosła bez dostatecznych słońca promieni. Jestto powolny pochód za karawanem przez błotniste ulice, wśród tłumu przechodniów. Chwilami do tej trumny rwie się jeszcze niby ożywione serce, lecz zimno trupa całą lawiną się wali. Mężczyźni te porywy dogasającej miłości nazywają litością, kobiety — zdenerwowaniem i wyrzutami sumienia. Z każdej jednak miłości nie jej rozkwit i żar najgorętszy pozostaje w pamięci. Agonja! agonja, czy to szybka, czy powolna, jednak w serce, w duszę, w umysł się wkrada i purpurową pręgą bolesnej rany się znacząc, później z całą dokładnością powstaje. Jedno nic, jedna piosnka, jeden powiew wiosennego wiatru, ulubiona woń, ciemny zaułek uliczny, kolor obicia, dźwięk głosu — odtworzy w nas cały proces minionej miłości.
I wtedy nie miłość tryumfująca, cała jasna od śmiechów i pocałunków, od drżeń nerwowych, heroicznych poświęceń i doskonałej piękności — ale miłość pobladła, zdręczona, owinięta już śmiertelnym całunem (mistyczny kwiat umarły na harfie o porwanych strunach), stanie przed nami, po to, aby drugi raz skonać i rwać nam piersi bezsilną tęsknotą, a z oczu wysysać, jak wampir, łzy i resztki całunu, na nowe o szarej godzinie zmartwychpowstanie w łzach tych serdecznych maczać.


∗                    ∗

Bywa tak czasem, że u dwojga kochających się ludzi równocześnie zaczyna się agonja miłości. Jest coś przerażającego wtedy w tych wspólnych szalonych wysiłkach, jakie czynią, aby odegnać widmo, którego obecność czują już w głębi siebie. Ze zdwojoną gorączką rzucają się sobie w objęcia, szukają ust, czynią zwierzenia, formują projekta przyszłości, szlachetni w przymusie, jaki sobie zadają, doskonali w litości, jaką mają dla siebie, kryjąc swą nędzę w przeświadczeniu o bogactwie drugiego serca, pełni subtelnej delikatności w obawie zranienia wierzącej jeszcze dotąd duszy.
Wspaniała to tragedja, grana dla oszczędzenia łez wspólnych, podczas gdy obojgu łzy te w stygnącem sercu lodowacieją, mrożąc usta, dławiąc wyrazy, katując duszę.
Czasem tragedja taka trwa całe życie i agonja ta miłosna cieniem między tem dwojgiem się błąka, cieniem, wiążącym ramiona, wyrazy, czyny, lecz nie serca, nie dusze.
Lecz częściej jedno z nich pierwsze słyszy ten dzwon cmentarny, zwiastujący początek końca, i zstępuje w przepaść gasnącej miłości prawie egoistycznie, nie patrząc za siebie, pozostawiając to drugie za sobą, pełne jeszcze miłości gorącej i wiary.
Kobiety mają tu doskonały instynkt, który ostrzega je, gdy agonja się rozpoczyna; mężczyzna, przeciwnie, nie czuje nic i zwykle wchodzi właśnie wtedy w fazę najsilniejszego uczucia. Czasem nagle zrozumie, że to, co brał za rzecz jeszcze żywą, kona mu w ręku i kirem się okrywa. Tak kobiety, jak i mężczyźni popełniają wtedy masę nietaktów. Lecz czyż o takcie myśleć można w obec konania serca, agonji miłości, w całych falach krepy sunącej czarnym płaszczem zimnemi i powolnemi falami wszystko rwącej powodzi! A gdy się zrozumie i odkryje straszną prawdę tego zgonu — cierpi się wtedy zdwojonem cierpieniem beznadziejnej rozpaczy. Kobieta czasem się jeszcze łudzi, mężczyzna — nigdy!


∗                    ∗

Są miłości szczęśliwe — i te mają zgon lekki, cichy jak śmierć suchotników uśmiechniętych w promieniach słońca. Agonja ta przechodzi niepostrzeżona, i najczęściej człowiek, który czuł się trochę zmęczony szczęściem swej miłości, oddycha swobodniej, nie rozumiejąc, że w nim coś zamarło. Jest to najczęściej właściwością egoistów i ludzi, którym nawet zbyt doskonałe szczęście cięży i zanadto absorbuje. Człowiek taki zaczyna lepiej jeść, spać, uśmiechać się — nie bacząc, że powrócił z pogrzebu doskonalszej części swej istoty, że przykrył wiekiem trumny strzęp swej duszy. Dla takich istot — agonja miłości jest niemal uwolnieniem, zrzucaniem powroza, który go ciągnął na szubienicę udoskonalenia.
Lecz są istoty smutne, pełne niewysłowionej tęsknoty, które w miłości kochają nie szczęście, ale jej cierpienia, które niżą na nić wspomnień nie uśmiechy, lecz łzy, i w tem się jak w ogniu trawią — patrząc przed siebie jak w przepaść, w którą wrzucają codziennie jakiś smutek, sunący później po wzgórzach ich fantazyi — mistyczną farandolą widm cicho płaczących. Ludzie ci, z miłością swą nieszczęśliwą łączą się tak mocno, że duszę w niej gubią, nie żądając nic oprócz rozkoszy smutku, z miłością tą zasypiają, wstają, kochając się już w niej samej — nie w istocie, która tę miłość wzbudza. Są to najczęściej umysły fantastyczne, natury nerwowe, chore — serca, nie mogące przenieść rozkosznych wrażeń, ani radosnych uniesień. Ich miłość nieszczęśliwa jest im tak drogą, że strzegą jej pilniej niż Harpagon swej szkatułki. W nocy budzą się i badają stan swej duszy — czy miłość, czyniąca im tyle cierpień — istnieje w nich ciągle, czy serce boli zawsze głuchym, tępym bolem, czy tęsknota ta nieszczęśliwa staje się tych smutnych ludzi przyjacielem, towarzyszem, kochanką? Gdy jesień liście złote na ziemię sypie i cień nieszczęścia pomiędzy gałęziami drzew się włóczy — ludzie ci idą ze swoją miłością — słuchać szumu zeschłych liści i nieszczęścia z powietrza chwytać, miłość swą w nich kąpać, spowijać i w duszę swą kłaść. Gdy wiosna tęsknotę szaloną z pod ziemi wyrywa i wśród ścian miast rzuca razem z ciepłą wonią od pól płynącą — smutni ludzie nie patrzą na drzewa, nie piją ciepłej woni, idą nad brzeg rzeki i patrzą, jak szara kra pędzi, straszna, potrzaskana, bezmyślna, gnana prądem — i wśród tej szarej, zimnej, ze smutnych gór przygnanej wody — całe morze górskiej tęsknoty czerpią i w niej miłość swą chrzczą na dalsze cierpienie. Dać takim ludziom możność zadowolenia ich miłości — wzruszą ramionami i przejdą spokojnie. Czują się szczęśliwi w swem nieszczęściu, i łachmany swego serca mają za królewską purpurę.
I gdy na tych ludzi przyjdzie agonja miłości, gdy to, czem oni są sami, przez co istnieją, przez co cierpią i żyją — ma w nich zamrzeć i zniknąć, wtedy w duszy ich dzieje się to, co dziać się musi w duszy każdego konającego człowieka. Wszystko co przecierpieli, co przeszli, wszystkie noce bezsenne i oczy od łez wypłakane — wszystko to im jest drogie podwójnie, i z rozpaczą tonącego chwytają się niknącego coraz bardziej widma.
Lecz miłość nieubłagana odchodzi, kona i pozostawia smutną duszę samą, która nawykła cierpieć — cierpi teraz inaczej, cierpi szczęściem odzyskanej swobody i do szczęścia tego przyzwyczaić się nie może...
Co chwila do trumny wraca, w której zlodowaciał już trup z łez i rozpaczy utkany, kat-kochanek — smutna miłość smutnej duszy — której agonja się rozpoczęła w chwili, gdy miłość skonała.

GABRYELA ZAPOLSKA.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.