Ad astra/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski
Tytuł Ad astra
Podtytuł Dwugłos
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Krasowce.

Zaczynam dziś od Ludwika XIV-go. Kiedyś, w jakichś pamiętnikach francuskich wyczytałam, że pewna mieszczka paryska bardzo piękna, zwróciła na siebie tkliwy wzrok króla-słońca i przez wszechwładną wolę jego do zebrań dworskich wprowadzona, sile wdzięków swych ufając, w obecności dworu temi słowy do króla przemówiła: «Permettez, Sire, que pour la commodité de la conversation, je vous nomme: Monsieur!» Zdaje się nic, a dla dworaków, dla tych wielkich panów, którzy z lokajskiemi serwetami na ramionach, stali za krzesłem władcy, było to przyczyną oburzenia i zgrozy. Zaś ukoronowany wielbiciel pięknej małżonki mera paryskiego, zwracając się do dworzan swych zauważył: «Voici une petite femme à laquelle on n’a pas fait sa leçon!»
Tyle z pamiętników. A teraz, ponieważ nie znajdujemy się na dworze królewskim i nie mamy do czynienia z etykietą dworską de sa Majesté l’Etat c’est moi, więc pewna jestem, że nie spotka mię podobna powyższej odpowiedź druzgocąca, gdy zwrócę się do Pana ze słowami: Permettez, Monsieur... niech Pan pozwoli, abyśmy odtąd zamiast Pan i Pani, mówili sobie kuzynie i kuzynko. Nie będzie w tem fałszu, bośmy istotnie spokrewnieni, a z mowy usunie grudę, pozwoli myślom nie przypominać niczem «lodowni stosunków ludzkich». Czy zgadza się Pan na to? Tworzę hypotezę nader zuchwałą, że o czemkolwiek w świecie mieć możemy zdanie jednostajne i zaczynam — od potopu.
Przed gankiem krasowieckiego domu, przed takim dużym głęboki gankiem na potężnych filarach, z których teraz patrzą setki szeroko otwartych oczu powojowych, siadłam na swój mały wózek polowy i, wziąwszy do rąk lejce, zawołałam: leć, Avisie! — Avis to mój ulubiony koń.
Sportsmanką nie jestem. Nie miałam nigdy czasu ani ochoty do ćwiczenia się w sztukach zręczności fizycznej; konno nawet nie jeżdżę i tylko — powozić umiem, ale to już czynię z maestrią, któraby mię przed najpierwszym w świecie sportsmanem na wstyd nie wystawiła. Szczególniej umiem i lubię powozić samą siebie, swoim Avisem.
Mój Avis, to zwierzę piękne i rozumne, pół-krwi Anglik złoto-gniady, tak do mnie przywiązany, że gdy mię zdala zobaczy, z radości parska, a gdy u wózka bieży, kieruję go nie lejcami, lecz słowami, nawet skalą głosu, którym je wymawiam.
«Leć, Avisie!» Biedz zaczyna szybko i równo, równo, ze szczupłem ciałem wydłużonem i z łagodnem półkolem wdzięcznie zgiętej szyi. «Prędzej, Avisie!» Podwaja biegu i, jak naciągnięta struna wydłużony, zda się, że ziemi nie dotyka, leci, ale tak lekko, że pod kopytami żaden kamyk nie stuknie i tylko zioła przydrożne, jakby napadem hołdu zdjęte, kłaniają się nam rozkwitłemi głowy. «Stój, Avisie!» Staje jak Tryton z bronzu wykuty i gdy odchodzę, ściga mię oczyma, które w biegu ogniem zaszły, rozwiera szeroko nozdrza, z których ogień buchać się zdaje i, choć długo nie wracam, stoi wciąż, aby, zdala ujrzawszy mię, gdy wracam, zadrgać na całej skórze, uszyma zastrzydz, uprzężą zadzwonić i wdzięcznie zgiętem kopytem parę razy na znak radości głośno o ziemię uderzyć.
Dlaczego na imię mu: Avis? Dawna to historya. Dawno temu — o, tęskne i święte wspomnienie! — gdy niedorosłą jeszcze dziewczynką, z bratem dużo starszym, w ogrodzie krasowieckim lub w zaciszach puszczy, książki rozmaite czytywałam, zdarzyło się, że oboje, ja i mój brat, zakochaliśmy się — w Marku Aureliuszu. Byli już wówczas tacy, którzy utrzymywali, że miłość to niebezpieczna, ku «zakrętnym szlakom ducha» i «błękitom abstrakcyi» wiodąca. Były już i wówczas w gronie krewnych i znajomych umysły trzeźwe, które ojca naszego otrzegały przed oplątującą nas fantastyczną przędzą «kultów i idei». Lecz zdarzyło się, że ojciec nasz sam uderzał czołem przed tą cnotą rzymską, która u Appijskiej drogi, na grobowcu Trazeuszowego rodu, wyryła napis: «Woleli żyć krótko, niż sromotnie». Więc pobłażliwie słuchając ostrzeżeń, dłonie na głowach naszych składał, nie tylko na miłość naszą dla cnotliwego stoika pozwalając, lecz ten kierunek, który młode serca brały, błogosławiąc. Otóż ja i mój brat bez przeszkody kochaliśmy się w Marku Aureliuszu, a Marek Aureliusz miał wierzchowca ulubionego, z imieniem Avis. Imię to daliśmy lotnonogiemu zwierzęciu, na którym w jakąś noc księżycową, srebrzystą i wonną, Adaś od ganku krasowieckiego odjeżdżał, aby nie powrócić nigdy. — A teraz ja mam Avisa — ptaka.
Ja i mój Avis lecieliśmy w pole, w gładkie, jasne, wolne pole, z jednej strony półokręgiem lasu, jak wyzębioną ścianą twierdzy objęte, a z innych bezbrzeżne łożysko rozkładające pod rzęsiste deszcze kłosów. Co półkolistą błyskawicę stalowe sierpy wyrzucą, to posypią się na złożysko deszcze kłosów zmieszanych z kwiatami, a w powietrzu szeroko rozlewa się szeleszczący szmer upadającej na ziemię słomy. Jakby pokorna i miłosna rozmowa kłosów i kwiatów z ziemią.
Ja i Avis lecimy przez te pola wielkie, przez gorąco słoneczne, przez deszcze kwieciste i szmery kłosiste, z drogi na drogę, z łanu na łan, tu i owdzie stając, rozmawiając i znowu dalej, dalej, w złocie, w pogodzie, w swobodzie. Gorąco aż piecze, skry sypią się z powietrza, z nieba kapie żar. «Do lasu, Avisie!» O, jak on wybornie rozumie, co to znaczy i którędy z każdego punktu najbliżej! Dokoła łanu Budników, brzegiem Dąbrowy Dobrzyńskich... Ależ prawda! nie masz przecie, kuzynie, ani cienia pojęcia o tem, co to takiego: Budnicy i kto to taki: Dobrzyńscy. Opowiem kiedykolwiek, a tymczasem wyobraź sobie tylko, że jest to taka ameba społeczna, szczególna i zawiła, bo złożona z mnóstwa dusz najautentyczniej ludzkich, a przez usta moje prosząca cię, kuzynie, o równouprawnienie z tą amebą, która stanowi przedmiot twoich przyrodniczych badań. Ale o tem tylko en passant.
Łan Budników okrążając, mówię do Avisa: «Wolniej!» i głośno wołam: Boże dopomóż! bo z nad kłosistej gęstwiny prostują się wysmukłe dziewczęta mazurskie i, w silnych rękach wznosząc nad głowy naręcza zżętych kłosów, obracają ku mnie twarze, rozkwitające perłami szerokich uśmiechów.
Po łanie, razem z szelestem słomy, toczy się cichym grzmotem chóralna odpowiedź: «Boże zapłać!» tu i owdzie brzmią chromatyczne gamy śmiechów, a z cienia gruszy, rosnącej na miedzy, wychyla się ku mnie twarz przedziwna, drobna, okrągła twarz starca, z głębokich jak otchłanie orbit patrząca oczyma, nalanemi stuletnią mądrością i dwudziestoletnim blaskiem. Pomiędzy mną zwolna jadącą, a tą twarzą wychylającą się z cienia gruszy, powstaje rozmowa, z której, kuzynie, ani słowa nie zrozumiesz, którą jednak dosłownie powtarzam tu, w kształcie — rebusa.
Głos z pod gruszy, stary, lecz silny, woła: — «Dokąd to Bóg prowadzi?» — «Na Zamczysko!» odpowiadam. — «Cha, cha, cha! kunigasów zobaczyć?» — «I Bojarosów także!» — «A może i króle polskie?» — «Najwięcej! ale co tam u Wołodkiewiczów słychać?» — «Febra ich jeszcze martwi» — «Pan doktór z Narwi mówił, że wyzdrowieją!» — «Nie wiedzą prorocy, co w boskiej mocy!» — «Niech pan Dobrzyński w cień się chowa, bo spieka!» — «Niech panią Bóg prowadzi!»
Leć, Avisie! Brzegiem, brzegiem Dąbrowy Dobrzyńskich ja i mój Avis poddajemy czoła pasmom cieni, spływających od dębów-królów, których majestaty pozwalają mijającym je wzrokom bujać po wesołych, majowych murawach, aż nagle czyni się nam zupełnie cienisto, bardzo świeżo i łagodnie wonno. Wpadliśmy w pełny las, ostąpiły nas drzewa gatunków rozmaitych, opłynęła zieloność odcieni niezliczonych, owionęła sama jedna woń żywicy, która, soplami bursztynowemi wieszając się po sosnach, do milczenia zmusza nawet grad malin rubinowy, usiewający to dalej, to bliżej gęstwiny, to jasne, to ciemne.
Coraz gęściej, coraz ciaśniej, coraz mroczniej... Czy na błękitach prawie niewidzialnych słońce przygasło? Nie: tylko niedawno przeleciał tędy wicher rozhukany i tyle postaci wyniosłych naprzełamywał u góry, że powspierały się wzajem na sobie, poobejmowały się ramionami i potworzyły w górze łuki, mosty, baldachimy, balustrady, wdrążenia, aż dół tego pałacu ze stropem fantastycznym zaległ gruby zmierzch. W zmierzchu zleniwiały rącze kopyta Avisa i, oplątywane pełzającymi bez końca wężami widłaków, kłute piszczelami pomarłych gałęzi, jak po krwawem trzęsawisku brnące po bajrakach rozsypanych w czerwone próchno, zwolniły biegu.
«Stój, Avisie!» Zostawiłam go za sobą i — jakby cały świat rzeczywisty zostawiając za sobą, wstąpiłam — w krainę baśni.
Baśn — może nie baśń — istota fantastyczna, która z łona wieków przybywa na wieczornice zimowe i u ognisk zasiada w sukni z mrozu i szronu, opowiada, że tu, gdzie nocami borsuki, pracując nad wykopywaniem sobie schronisk podziemnych i znoszeniem do nich owoców leśnych, wyrzucają z ziemi odłamy cegieł, ciosane kamienie, szczątki metali, okruchy ozdób architektonicznych, wznosiło się niegdyś zamczysko kunigasów, czyli książąt, dumnych, możnych, walecznych, którzy z wezwaniem Pramżynasa, ukrytego w najgłębszych głębiach niebieskich Boga nad bogami, szczęk zwycięskiego oręża roznosili od migdałowych gajów nadnieprzańskich do usianych bursztynem wybrzeży Baltyku. Ilekroć orężem nie szczękali, polowali na wielkiego zwierza w puszczach takich, jak ta, polowali też w tej, i teraz jeszcze, gdy w wioskach Budniczych koguty zapieją na zbliżającą się północ, z oplecionymi widłakami, z porytych przez borsuki i dziki gruzowisk Zamczyska, wypuszczają się i w las pędzą widmowe orszaki myśliwskie.
Zgiełk tu wtedy, blask, ruch, gwar. Za Kunigasem swoim, jaśniejącym w ciemności śniegiem gronostajów, jadą na przystrojonych koniach Bojarosy — rycerze w kołpakach lisich, z dzidami, które w blaskach pochodni pobłyskują, gdy wielki łowczy z garbem torby borsuczej na plecach, pobudkę myśliwską w długą trąbę dmie, sfory ogarów na różne głosy grają, a figlarne «kaukie» w czerwonych kapturkach, gromadą pomocniczą za ogarami biegną... Wtedy, po chatach Budników dzieci otwierają ze snu oczy i w ciemności zapytują matek: czy to puszcza z takiem szumem na wioski idzie? A matki odszeptują: «śpijcie spokojnie! To tylko Kunigasy wyjeżdżają z Zamczyska na łowy». Są zaś takie, które mówią: «króle polskie!»
Teraz było tu cicho, pusto, gęsto, mroczno. Z ziemi wciąż rytej przez borsuki i dziki dobył się kamień ciosany, może niegdyś ozdoba książęcego i królewskiego krużganku. Smutny świerk nad nim stoi i w pobliżu puste legowisko sarny srebrzy się we wklęsłości liściem opadłym z sokora. Siadając na kamieniu, myślałam o wczorajszych słowach twych, kuzynie. Myśląc czułam jak w jednem oku zasiadał mi smok żalu, w drugiem smok gniewu i — nie wiedziałam sama, które oko boli mię silniej.
Bo nie myśl, aby mi obce były te insolacye gniewne, któremi płoną błękity abstrakcyi, ilekroć je obrazi ręka Apostaty. Lecz są natury, dla których gniew, to ból.
Więc na kamieniu kunigasowego Zamczyska, pod smutnym świerkiem, zakryłam oczy dłońmi i duchem wpatrzyłam się w te gęste mroki, którymi duszę twoją, kuzynie, złe moce życia napełniły, gdy uczułam, że coś miękko, lekko dotyka mego ramienia.
Czy kiedykolwiek czytałeś Plutarcha? Ja czytałam go z bratem i oboje zazdrościliśmy Sertoryuszowi tej łani białej, która w momentach przełomowych lub tragicznych przybiegała do niego od bogów, aby mu na ucho szeptać o woli bogów i o dalekich, dalekich Wyspach Błogosławionych. Kiedy zaś ku nam z kolei przybył moment przełomowy i tragiczny, ujrzeliśmy sami łanię białą. Zmrok nalewać zaczynał gęstwiny, z których wybiegła i, gibką szyję na ramieniu Adasia złożywszy, szeptać mu poczęła o rozkazach Boga i o tem, że most do Wysp Błogosławionych nabijany być musi, jak gwoździami, sercami ludzi dobrej woli. Odtąd widuję ją czasem. Przybywa i szepce mi do ucha rzeczy srogie niekiedy, ale zawsze cudne. I teraz także z gęstwiny zielonej wychylona, łania biała dotknęła mego ramienia i uważnemi oczyma głęboko spojrzała mi w oczy. Ucho miałam pełne puchowego szelestu jej śnieżnej sierści...
Wtedy smok gniewu znikł bez śladu i pozostał tylko ten, który przez obszary Europy jak z brylantu patrzy na ciebie, kuzynie, z braterskiej, czy — jeśli wolisz — z siostrzanej łzy.
Jeżeli w świecie minerałów żaden kryształ nie jest tak dokładnie wykształconym, aby wszystkie jego ściany posiadały wymiary równe, jeżeli po złocistem lub spiżowem tle niektórych minerałów natura przeciąga rysy ciemne; cóż dziwnego, że w duszy człowieka, tak zawikłanej, tak różnorodnym wpływom poddanej, istnieć mogą asymetrye i skazy?
W duszy twojej, kuzynie, panuje asymetrya i złociste tło jej przerzyna skaza, do rany cięciem ostrza zadanem podobna. Dziwna ta dusza z dreszczem grozy i zachwytu wsłuchuje się w grzmiące rozpacze kaskad, ściga pod niebem wierzchy lodowców, bierze w siebie z łona królowej Alp pożarne szkarłąty zachodu — a wyśmiewa te inne szumy, szczyty, ognie, które zawiera w sobie świat ducha, niewidzialny wprawdzie, lecz niemniej pewny, owszem, pewniejszy, bo jedyne, niezachwiane świadectwo składający temu, że jesteśmy. Ale wzgarda to jest pozorna; językiem jej przemawia bunt uczucia i wiary przeciw krytyce i analizie, które po nich depcą. Językiem szyderstwa przemawia w tej duszy ból, że nie umie ona, czy nie pozwala sobie, kochać i czcić.
W duszy tej pierwiastki jedne z despotyzmem tyrańskim panować usiłują nad innymi, które poddają się, lecz cierpią i kipią głuchym buntem. Dziwna ta dusza, dzierżąc z pozoru wszystko, co świat ze skarbnicy swojej młodemu życiu dać jest zdolny, czuje, że nic utracić nie może i u początku drogi, ścielącej się blaskami i kwiatami, nie spodziewa się już niczego. Woła ona do innej duszy: pójdź, aby żyć życiem mojem! i zaraz ostrzega: zdala pozostań od głównej osnowy, od najwznioślejszego składnika tego życia.
Ku czemu wzywasz mię, kuzynie? Skoro mam obcą pozostać temu, co na świecie wskazują jako najwyższe i najczystsze, skoro w nim, jak od złego smoka, mam trzymać się zdala od pracy umysłowej i wiedzy — ku czemu mię wzywasz? Wszakże prace i czyny społeczne nie mają w tobie, jak się zdaje, wielbiciela i propagatora; nie potrafiłabym zresztą spełniać ich na ziemiach obcych, ani też tam szukać spełniania ich nie potrzebuję. Więc ku czemu mię wzywasz? ku sukniom szeleszczącym i zgrabnemu podnoszeniu ich nad brukiem ulicznym? ku rozmowom pustym i postawom sztucznym, na fotelach stylowych? ku błyszczeniu dowcipem, talentem, wdziękami i rękawiczkami na czternaście guzików zapinanemi? To wprost nie warte zachodu przenosin.
Ale jest jeszcze owo prawo... Nie nazwałeś go, kuzynie, po imieniu; rozumiem dlaczego. Otóż «opłotki», wśród których wzrosła i mieszka myśl moja, są dość szerokie i widne, abym posiadała umiejętność i śmiałość wyręczenia cię i powiedzenia jasno: jest to prawo dążenia ku nasyceniu i zadowoleniu, ku sytości i radości życia. Wiem o niem. Jest to prawo, którego wyraz najwyłączniejszy i najgrubszy rządzi lisem, gdy chyłkiem zaczaja się na młode sarnię, i stadem wilków, gdy oczyma, jak gromnicami, nad śniegiem świecąc, wyciem wściekłych głodów napełniają gromniczne noce! Jest to prawo użycia i sobkowstwa, w które zaprzęga szyje takie mnóstwo służebników, że pocóż werbować nowych?
I bez tego następują tam sobie na nogi, tłoczą się aż do wzajemnego zgruchotania klatek piersiowych. Tam to, kuzynie, zamiast na krasawieckich polach, upatruj gmin, masę czarną, która grube swe instynkty perfumuje, fryzuje, tresuje i wypuszcza w świat jak stada wilków, ubranych w jedwab i połyskujące rękawiczki.
Ale ja wiem, że przywołując mię do posłuszeństwa temu prawu, miałeś, kuzynie, na myśli pewien tylko najpoetyczniejszy jego paragraf, ten paragraf, który w koronie kwiatu, na skrzydłach motylich, w tęsknych oczach gołębicy, w śpiewie słowiczym, w westchnieniu piersi ludzkiej, natura wypisuje dwoma słowami: on i ona. To prawda, natura dwoma słowami wypisuje ten paragraf na każdym z tworów swoich, ale człowiek z głową myśli pełną buntuje się przeciw lakonizmowi jej stylu i rozszerza go, pogłębia, przyozdabia w sposób sobie właściwy.
Bywają natury górne, które śnią o wiązaniu dwóch tcyh wyrazów: on i ona, u samych szczytów duchowych spoidłami bardzo subtelnemi; które nie chcą być jako pary borsucze, zgodnie kopiące jamy na sny leniwe i wygodne, lecz jako pary nadczłowiecze, zgodnie, bądź w łzach lub uśmiechach, bądź w znoju lub rozkoszy, przebywające wspólną drogę miłości, pracy, dążenia...
Jeżeli tak głośna teraz teorya o nadludziach może otrzymać urzeczywistnienie, to tylko w takich parach ludzkich i przez ich pośrednictwo pomiędzy pokoleniami. Tymczasem zaś, gdy dobór ich jest trudny, rzadki, są serca, które, mogąc uderzyć szczęściem tylko na łonie spokojnych sumień, nigdy niem nie uderzają. One odtrącają, one odrzucają to, co zbyt mało harmonizuje z muzyką ich ducha, aby mogło nie stać się wkrótce zgrzytem, co jest zbyt małe, zbyt nizkie, zbyt ciasne, aby mogło nie stać się wkrótce wstydem.
Lecz odtrącając ponętę, któraby musiała zmniejszyć i zubożyć jego ducha, człowiek prawami natury nie poniewiera, owszem, spełnia właśnie prawo jej kardynalne, na każdej stronicy jej księgi zapisane, prawo doskonalenia się.
Jako przyrodoznawca, musisz, kuzynie, stokroć lepiej ode mnie wiedzieć, od jak drobnych początków natura prowadzi twory swoje do wielkości olbrzymich, z jak grubych albo ubogich wątków wysnuwa na rozłogach czasu swe najbogatsze i najsubtelniejsze przędze. Masa materyi kosmicznej, chaotyczny zbiór cząstek bez czucia i świadomości błądzący po przestworzach, przez szereg ruchów i wstrząśnień, wpływów i przemian, staje się globem, którego ostygłą skorupę zalega, w rozmaitości niezmierna, w bogactwie niezgłębiona, w piękności nieopisana, scena życia.
Z małej żołędzi wyrasta dąb, którego podchmurne czoło usiewa ziemię tysiącem żołędzi. Z troglodyty, który jak równy z równym mocuje się z niedźwiedziem i surowy szpik wysysa z kości zwyciężonego zwierzęcia, przez długie koleje czasu czyni się Newton, podpatrujący ruch ciał niebieskich, Rafael, zaklinający na płótnie piękność niebiańską, Petrarka, przedziwną muzyką słów opiewający kobietę, której ręki nigdy nie dotknął i — jeżeli chcesz — Petroniusz, arbiter elegantiarum, umiejący żyć i umierać pięknie. Jako przyrodoznawca, stokroć lepiej ode mnie wiedzieć musisz, kuzynie, że natura w wiekuistej swej pracy twórczej, nie od bogactwa i rozmaitości ku ubóstwu i ujednostajnieniu postępuje, lecz, że wcale przeciwnie, ramiona jej dźwigają małość, ubóstwo, jednostajność i nieświadomość ku potędze, bogactwu, zróżnicowaniu i temu szczeblowi uświadomienia się nie tylko ciała, lecz i ducha, na którym, królując ogólnemu poziomowi sceny ziemskiej, stoją wieszcze, mędrcy, bohaterowie ludzkości — nadludzie.
Dla człowieka to prawo doskonalenia się, jak dąb w żołędzi, jak glob życiem kipiący w bryle materyi ślepej i głuchej, zamknięte jest w tem właśnie, w co tak wzgardliwie zdajesz się nie wierzyć: w miłości i obowiązku. Daremnie szukalibyśmy siły, któraby, od tych dwóch odosobniona, małość, złość i nieszczęście człowieka podnosić mogła do stanu wielkości, dobroci i szczęścia; nawet rozum i wiedza, pierwiastki szczytowe, tylko w skojarzeniu z niemi i przez nie natchnione, mogą spełnić to najtrudniejsze z zadań wszystkich, na jakie patrzy słońce ziemskie.
Czy zauważyłeś kiedy, kuzynie, jak powszechnie rzeczy największe są zarazem najprostszemi? Obowiązek, to linia niezmiernie długa, lecz zarazem prosta. Winnam, więc płacę; wzięłam, więc zwracam. Ciało moje, z ziemi tej, z jej powietrza, kłosów, owoców, ze słońca, które nad nią świeci. Duch mój ze zbiornika duchowego, który z trudem i bólem, bez miary, ni cyfry, zgromadziły pomarłe pokolenia narodu mego. Jak sznur żórawi w oddal, tak płynęły one w górę ku dobru i światłu; temu zawdzięczam, że barbarzyństwo nie gnie mi karku do ziemi, a oczom wznosić się nie przeszkadza ku mlecznym szlakom wysokich pociech i uciech. Z kolei, jestem wspólnie z pokoleniem rówieśnem żórawiem lecącym w dal jeszcze dalszą, w wyż jeszcze wyższą. Mogęż zwinąć skrzydła dlatego, aby osiąść nad żerem obfitszym? Nie byłżeby to wstyd? Nie byłżeby żal? Wstyd zjadać za darmo plon, wydobyty z pod ciężkiej tłoczni życia przez mnóstwo serc i woli! Żal rozstać się z tymi, którzy lecą i walczą, gdyż bodaj dlatego tylko żyć warto, aby z nimi razem lecieć i walczyć!
Ale to jeszcze nic. Te jeszcze chłodne, oschłe, niemocne. W tem jeszcze musi być coś, co obowiązkowi, jak ogień żelazu, nadaje ciągliwość i sprężystość, co, jak żyła kruszcowa skałę, przerzyna go tęczą blasków, co z niego, jak stal z krzemienia, krzesze iskry. Musi być w tem jeszcze prawdziwy nervus rerum, ta najwyższa racya ludzkich czynów, którą ty, kuzynie, nazywasz — baśnią.
Długo, długo, na kamieniu kunigasowego zamczyska siedząc, myślałam: sąż baśnią te wielkie, przeczyste pola, po których zakrętnych drogach unosił mię dziś mój Avis? Sąż baśnią szumy kłosów, deszcze kwiatów, potoki świateł i woni? Jestże baśnią mrowisko ludzi, którzy z grzbietami zgiętymi ku ziemi, w upałach lata i znoju, za całą resztę ludzkości spełniają robotę jej — najpokorniejszą? Jestże baśnią pokora przeznaczeń tych ludzi tak przedziwnie sprzędziona z podstawową ważnością pełnionej przez nich czynności? Sąż baśnią ich żywe serca, pomarszczone twarze, uśmiechy, którymi witają nadzieję, i westchnienia, któremi ją żegnają? Sąż baśnią ich dzieci niewinne, starce siwowłose, znikomość istnień ich i niezawodność śmiertelnych godzin?
Więc może baśnią są te jądra prawdy historycznej, które poezya owija przędzą podań i pieśni, napełniając niemi, jak motylami podzwrotnikowymi, nizkie chaty i głębokie lasy? Sąż baśnią wspomnienia? Czy jest baśnią nić, wiążąca w ciągłość pokolenia i wieki? Baśniąż są chwały, w snach zjawiające się upokorzonym? Jestże baśnią nieszczęście, przed którem głowa chyli się nizko, jak przed żałobnym ołtarzem?
Jeżeli to wszystko baśń, cóż jest prawdą? Suknie szeleszczące? Rękawiczki do ramion długie? Wesołe zabawy, śród których, przy tonach muzyki balowej, pary ludzkie zbiegają się tempem walcowem, aby paragraf prawa natury z napisem: on i ona, wykonać z lakonizmem jej przedczłowieczego stylu? Tak, niezawodnie, są to również realności niezaprzeczone, lecz pomiędzy realnościami jest hierarchia i dla każdego wybór wolny. Ja wolę tamte. Dla mnie w tem, co baśniami nazywasz, nawet baśń nie jest baśnią, ani mitologia zbiorem tylko baśni, bo wypala się w niej ogniwo, wiążące ludzi z ziemią i z przeszłością, świecąc jak nieśmiertelna lampa boża, rozpostarta po stuleciach ludzkiej doli i niedoli. Powiem po prostu: ja baśń tę kocham nad życie i więcej jeszcze, bo nad szczęście, bez którego życie jest bardzo trudnem.
Kocham ją w zapachu świeżo zoranej ziemi i w śpiewie skowronka, w szeleście kłosów, w szumie lasów, w mgłach nad łąkami, w kamieniach i krzyżach przydożnych, w białych całunach śniegu, w czerwonych żarach zachodu, w świtach sinych i gwiaździstych nocach.
Kocham ją w chmurach budujących posępne sklepienia nad jesienią gorejącą bronzem i szkarłatem, w gniazdach i falach, we wrzosach i różach, obłokach i echach, w tajemniczem piśmie drobnych zmarszczek, którymi wichry okrywają rozłogi białych piasków i w tej bardziej jeszcze tajemniczej sieci, którą żywe korzenie cisów dawno zmarłych oplątują głębokie spody mojej rodzinnej puszczy.
Kocham ją — tę baśń — w ludzkich łzach, nadziejach, myślach, czynach, snach złotych i kamiennych dolach, w rozpromienianiach się i przygasaniach tej chwały, w jej bohaterach, myślicielach i poetach, w tem, co było i co będzie — a nadewszystko, najsilniej, najwierniej, najdumniej, najrzewniej kocham ją w jej nieszczęściu...
Kocham i powinnam. Tylko. W tem tylko całe to uczucie i cała ta idea, których imienia nie wymówię... lecz w słowach, które wymówiłam, niech mieści się odpowiedź na zapytanie: «po co cierpieć?»
Po co! Możnaż dokładnie i od początku do końca scigać wiedzą koleje, przemiany, pożytki wszystkiego, co na ziemi powstaje i znika, dla zmysłów naszych znika, ale nie ginie? Nic nie ginie. Stokroć pewniej ode mnie wiesz o tem, że w świecie materyi nic nie ginie. Z ziarna żyta dziś zżętego uczyni się może atom masy mózgowej, w czaszce myśliciela, molekuła arniki, uwiędłej wśród ciemnych jałowców, może wstąpi w złoty włos piękności, tryumfującej na sali balowej. Tak samo w świecie ducha panują przemiany nieskończone, jest bezprzestanne krążenie życia, ten wiekuisty Kreislauf des Lebens, z formy w formę, z łona w łono, z bytu w byt, a nikt powiedzieć mi nie zdoła, gdzie początek i gdzie koniec mojej łzy. W pierwszym zarodzie swym powstała może z tęsknego spojrzenia ku górze którego z przodków moich, odbije się w któremś sercu mnie rówiesnem tęczą nadziei, a z niego do piersi innej przejdzie drobiną szlachetnej woli, która z kolei wejdzie w skład dobrego czynu i do innych jeszcze oczu przeniknie promieniem radości. Nikt nie odgadnie i nikt nie opowie czynów bólu mego i kresów ostatecznych, dla których został stworzon. — I to tylko jest pewnem, że akt duchowy, który wziął początek w pokładach duszy czystych i gorących, tworząc po wiekuistej swej drodze czystość i ciepło, rozszerza płynący światem ich strumień i chwilę przybliża, w której stanie się on morzem. Cierpię, ponieważ kocham, cierpię, ponieważ powinnam, a reszta — w ręku Boga.
Tak schodzą się i rozchodzą, ujmują się i roztrącają myśli nasze, ale pomimo to, mówmy z sobą.
Miałam kiedyś brata. Ach! z jakimże trudem ciężkim i długim serce musi odwykać od słowa: bracie! Czy źle odgaduję, że w duszy twej palą się tu i owdzie lampki grobowe nad pogrzebanymi — i poruszającymi się czasem w mogiłach «błękitami abstrakcyi?» Ja palę swoją nad grobami istot kochanych, na jeden z nich tylko tęsknotę palącą posyłając.
Jakże prawdziwem jest, że gwoździami z serc ludzkich zbitym być musi most, wiodący do Wysp Błogosławionych. Mówmy z sobą o tych wyspach i o wszystkiem, co po drodze, obszernie i ufnie. A tymczasem niech wre i kipi na wyżynach górskich, w otchłani nie ginąc, potok Twej młodości, i niech lekkiemi ci będą «oczy aksamitne», które, «przywykłszy być celem dla wielu wzroków», zapewne też same dla siebie są gwiazdami...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski.