Żywe grobowce/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Żywe grobowce
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Księgarni Polskiej B. Połonieckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Lato 1921 roku wlokło się powoli bez żadnej zmiany dla mnie. Czas schodził mi na czytaniu książek i na bójkach, które zdarzały mi się często, jako starszemu celi. Zbrzydła mi już ta funkcja i ciągle zadzieranie z ludźmi o porządek w celi. Często tłumaczyłem im, że dla własnego zdrowia czystość i porządek są koniecznie potrzebne. Ale gdzie tam: większość nie dbała o to. Właśnie śmietanka składała się z największych brudasów w celi. Uważali siebie za lepszych gości i nie wypadało im myć misek, podłóg i t. d. Cham, frajer przestrzegał porządku i czystości bez zarzutu. Z tymi to cwaniakami często staczałem bójki o porządek w celi. Nienawidzili mnie za to, ale słuchać musieli.
Najgorsi w celi w życiu koleżeńskiem są właśnie cwaniaki. Wzorowymi współczującymi towarzyszami niedoli w celi więziennej są albo złodzieje pełną gębą, albo też ci pogardzani tu frajerzy. Najgorszą plagą celi są „sezonowcy“, o których już w poprzednich rozdziałach wspomniałem.
Miałem już dosyć mojej funkcji, zgłosiłem się więc do kancelarji i prosiłem o przydzielenie mnie do pracy na papierni. Pan starszy Chmiel..., który rządził całym Mokotowem, obiecał mi tę pracę. Jednakże widząc, że mnie nie biorą na papiernię, zapisałem się do naczelnika więzienia, którego więźniowie słusznie nazywali Neronem.
Domyślałem się poniekąd, z jakiej przyczyny nie biorą mnie do pracy na papierni. Tam także więźniowie zaczęli się zasypywać z forsą, która przychodziła z Państw owych Zakładów Graficznych do przeróbki na inny papier. Za forsę, która przychodziła do spalenia i za aferę, do której ja należalem, kilku urzędników zostało już dawno skazanych. Inżynier kotłowni F. w randze inspektora odsiadywał karę czterech lat więzienia w „Arsenale“. Dozorca K., który był pomocnikiem werkmistrza na piekarni, a później przy paleniu pieniędzy na kotłowni, został skazany na trzy lata więzienia i odsiadywał na Pawiaku, pełniąc tam funkcję korytarzowego. Ten gdy był na piekarni, odznaczał się gorliwością w pilnowaniu więźniów, aby nie łykali chleba. Zaglądał często więźniom do ust, szukając śladów chleba między zębami. Ostatni wreszcie został skazany na dwa lata więzienia; był to dozorca na ślusarni, przezywany przez więźniów „Dżobus“.
We czwartek wezwano mnie razem z innymi więźniami do naczelnika. Zwykle ustawiano zgłoszonych więźniów twarzą do ściany przy gabinecie naczelnika; kolejno jeden za drugim wchodzili wpuszczani przez dozorcę Wol..., który odznaczał się tem, że umiał więźniów dobrze walić po pysku. Był on czemś w rodzaju ordynansa pana naczelnika. Typ ten umiał wdawać się w poufale rozmowy ze złodziejami i podchlebiać się wyższej władzy. Jak mi sam opowiadał, wychował się na przedmieściu Warszawy i znał doskonale życie świata podziemnego.
Tacy dozorcy-cwaniaki są mojem zdaniem bardzo szkodliwymi wychowawcami więźniów. Więzień uczy się od nich więcej złego niż dobrego.
Każdy więzień zanim wszedł do gabinetu naczelnika, musiał zdjąć drewniane trepy i chodzić boso. Pan naczelnik nie mógł znieść ciężkiego stąpania więźniów. Nie przejmował się tem wcale, nawet zimową porą, że więzień może przeziębić się i zachorować. Nie było wyjątków dla nikogo. Każdy, jakby miał wstąpić do świątyni Buddy, musiał to uczynić. Wreszcie przyszła moja kolejka.
Po raz pierwszy zgłosiłem się wtedy do naczelnika. Gdy przestąpiłem próg, doznałem wrażenia, że znajduję się w gabinecie jakiegoś średniowiecznego władcy. Uderzył mnie zapach perfum, jakbym przestąpił próg sypialnego pokoju starej panny Amerykanki. Blade światło elektryczne oświetlało gabinet; wielki dywan przykrywał podłogę. Stałem przy samych drzwiach, słyszałem już bowiem od innych więźniów, że pan naczelnik chętnie widzi u siebie więźnia, ale zdaleka.
Z odległości jakichś dwudziestu stóp rzucił na mnie spojrzenie, które przejęło mnie nawskroś i spytał z ironją:
— Co słychać, przyjacielu? Dużo masz jeszcze forsy schowanej z kotłowni?
— Nie miałem i nie mam, panie naczelniku.
— No, no, tak źle chyba nie było.
— Było jeszcze gorzej, niż pan naczelnik sobie wyobraża, — odparłem, wiedząc, że lubi śmiałe odpowiedzi.
— Co wy teraz porabiacie?
— Jestem starszym celi u kartoflarzy.
— Macie poważne stanowisko, jak widzę.
— Tak, panie naczelniku, ale już ta funkcja mi obrzydła.
— A to dlaczego? — zapytał zdziwiony. — Jedzenia mało? Przecież dostajecie dubeltową zupę.
— Tak, dostaję, panie naczelniku, ale chcę pracować teraz, obrzydła mi bezczynność w celi.
— Ja wiem, że jesteście pracowici, — odpowiedział szyderczo.
— Z waszych aktów to widzę. Ucieczki, kombinacyjki wam się chce. Ja cię dobrze znam, ptaszku. Nie, na papiernię nie pójdziesz.
— Panie naczelniku, — próbowałem prosić, — ja naprawdę chcę pracować. Chcę się nauczyć jakiegoś fachu, bym po wyjściu z więzienia mógł uczciwie zarobić na kawałek chleba.
Naczelnik patrzył na mnie badawczo kilka sekund, poczem sięgnął ręką w moją stronę i zawołał:
— Chodź tu bliżej, masz papierosa.
— Nie palę, panie naczelniku. Dziękuję bardzo.
— Jakto nie palicie, — zapytał zdziwiony; widać nie zdarzało mu się jeszcze, by więzień odmówił papierosa. — Jak wam daję, to zapalcie sobie.
— Nie, panie naczelniku, nigdy nie paliłem i nie chcę przyzwyczajać się do tego, jeszcze w więzieniu. Pan naczelnik codzień nie da mi papierosów, a skąd ja wezmę?
— Poradzicie sobie, jak wszyscy więźniowie, którzy palą. A skąd koledzy mają papierosy?
— Nie wiem, panie naczelniku.
— Jakto nie wiecie, a u was w celi nie palą papierosów?
Na to pytanie milczałem.
— Dlaczego milczycie? Mówcie, palą czy nie palą?
Namyślałem się, co zrobić, by go nie urazić i wykręcić się z tej sytuacji. Słyszałem już od więźniów, że okropnie nie lubi, gdy mu ktoś zaprzecza i sprzeciwia się. Więc po namyślę odrzekłem, wpadając wprost na Ulissesowy wykręt:
— Nie chcę kłamać, panie naczelniku.
— Rozumiem, rozumiem, — zawołał zadowolony naczelnik. — Kłamać nie chcesz, a kapować nie możesz. Ja i tak wszystko wiem. Więźniowie zawsze mają co palić, mimo, że to jest wzbronione. Ale już dawno w waszej celi “hipiszu“ nie było. Muszę kiedy kazać go przeprowadzić.
— Panie naczelniku, nasza cela biedna. Obierków z kartofli nikt nie kupi i szmuglować niema czem.
— Dobrze, dobrze, zobaczymy. Na kartoflami są największe cwaniaki. Zawsze sobie poradzą.
— Racja, panie naczelniku, ale z pustego i mądry Salomon nie naleje.
— Chodźcieno tu bliżej, — zawołał nagle naczelnik.
Zbliżyłem się niepewnym krokiem i z wielkim respektem, a w duchu już pragnąłem jak najprędzej zakończyć tę wizytę, gdyż bose nogi zaczęły mi marznąć.
— Proszę wziąć!
Wyciągnął do mnie rękę z dwoma kawałkami cukru.
— Dziękuję, nie lubię słodyczy, — odparłem już trochę urażony, że mnie traktuje jak innych więźniów, których chce ugłaskać, dając im papierosy lub kawałek cukru.
Zrobiłem kilka kroków wtył i stanąłem na przeznaczonem dla więźniów miejscu. Naczelnik patrzał na mnie chwilę i zawołał:
— Dowidzenia!
Zrozumiałem, że audjencja skończona, jednakże próbowałem jeszcze prosić.
— Panie naczelniku, ja chcę zarobić parę złotych na wyjście. Chcę się nauczyć fachu. Nie chcę więcej kraść i przychodzić do Mokotowa, proszę o pracę.
— Do Mokotowa i tak przyjdziecie jeszcze. Wiele wam zostało do odbycia kary?
— Niecałe dwa lata, panie naczelniku.
— Więc dobrze. Na papierni i tak fachu się nie nauczycie. Dam was na koszykarnię. Będziecie koszyki pleść na wolności. Na chleb zawsze zarobicie.
Co było robić, podziękowałem za tę łaskę i z nadzieją w sercu, że w przyszłości, gdy wyjdę na wolność, będę mógł żyć z wyplatania koszów, wyniosłem się.
W dwa dni po tej wizycie wzięto mnie do koszykami. Przesadzono mnie znów do celi koszykarskiej, tym razem na oddział pierwszy. Miałem też tu dużo znajomych, ale wszyscy oni byli tak samo biedni jak i ja. Największy głód panował w koszykami i w celi koszykarskiej. Cały zarobek stanowiło pół funta chleba dziennie. Znów wpadłem w ramiona głodu.
Na drugi dzień po przybyciu do nowej celi, wśród nocy obudzony zostałem znanym mi już szturchańcem i słowem: „Wstawaj“.
„Rewizja“, przemknęło mi po sennej głowie i po chwili stałem już w bieliźnie wraz z innymi więźniami twarzą do ściany.
W Mokotowie często, niemal co dwa tygodnie, wśród nocy niespodziewanie wpadali do cel dozorcy; nagle budzono wszystkich, w największym mrozie trzeba było stać na korytarzach po dwie i więcej godzin i czekać aż przeprowadzą rewizję w celi.
Po takiej grandzie cela wyglądała strasznie. Kurz był tak gęsty, że jeden drugiego nie widział. Startą słomę z sienników rozsypywano po celi. Zanim doprowadziliśmy po takim huraganie celę do porządku, nastawał już dzień, i trzeba było głodnym i niewyspanym iść do pracy.
Zabierano z celi nietylko rzeczy zabronione przez regulamin, ale także skarpetki, chusteczki do nosa i inne rzeczy niezbędne do użytku. Szczęście tylko, że dozorcy, którzy przeważnie z natury są leniwi, nie odnajdywali nigdy zapasu tytoniu, który więźniowie-palacze zawsze mieli w kryjówce.
Często bywało, że wśród nocy więzień w celi usłyszał hałas z innych cel, mimo że dozorcy stąpali w miękkich pantoflach, by zachowywać się jak najciszej. Wówczas budził innych więźniów, każdy chował zakazane owoce, poczem układał się napowrót, udając, że chrapie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.