Żywe grobowce/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Żywe grobowce
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Księgarni Polskiej B. Połonieckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Ciekawa jest psychologja przestępców. Najpierw zachowują między sobą ścisłą tajemnicę, bojąc się niemal chorobliwie, by się nie zdradzić przed kolegą po fachu, by ten ich nie uprzedził, lub nie zdradził, co w tym świecie często się zdarza. Jednak długo zachować tajemnicy żaden złodziej nie potrafi. Najpierw zwierza się przyjacielowi, którego ma zamiar wziąć na wspólnika, bojąc się polegać na własnym rozumie czy plan swój dobrze ułożył, a także by mu zaimponować. Gdy zaś ów przyjaciel wykpi go lub nie chce pochwalić jego rozumu, udaje się wtedy do drugiego i trzeciego przyjaciela, obgadując kolejno poprzednich, że nie są dobrymi złodziejami, że są tchórzem podszyci i nie rozumieją złodziejskiego fachu. Tak długo chodzi od jednego do drugiego, szukając sprawiedliwości dla siebie, aż policja wyprzedzi go i oczekuje już na miejscu roboty.
Przestępca także często wpada w napadzie szczerości i sztucznej odwagi. W tej chwili nie liczy się wcale z otoczeniem i może łatwo zdradzić się ze swojemi zamiarami. Przestępca mojem zdaniem zawsze sam się zdradza i wpada w ręce sprawiedliwości. Nie trzeba wcale być Sherlockiem Holmesem ani Pinkertonem, by wykryć przestępcę, gdyż on sam prosi, by go zaaresztowano i zawsze zostawia ślady za sobą, by wskazać policji miejsce swego ukrycia.
Arsenowie Lupin i rozmaici zdolni włamywacze istnieją tylko w wyobraźni Conan Doyle'ów i Edgar Wallace'ów. W życiu realnem nieuchwytni przestępcy mojem zdaniem zupełnie nie istnieją. Im więcej przestępstw udaje się przestępcy popełnić, tem staje się on śmielszy i zostawia ślady za sobą na każdym kroku, aż sam wpada prosto w objęcia trzeciorzędnego policjanta.
Przestępcom zaś, którzy popełnią przypadkową zbrodnię z zemsty, czy nieszczęśliwej miłości, jakiś napad rabunkowy i zabójstw o upatrzonej ofiary, wogóle wszystkim niefachowym zbrodniarzom, którzy zgóry postanowili sobie raz w życiu popełnić zbrodnię dla jakichś celów, — zbrodnia nigdy nie ujdzie bezkarnie. Po pierwsze taki niefachowy czyli frajer stale myśli o karze, która go czeka. We snach i na jawie widzi przed sobą szubienicę, która go czeka w razie, gdyby wykryto jego zbrodnię. Tak długo błąka się przeważnie kolo miejsca popełnionej zbrodni, pociągany tam jakąś niedającą się określić siłą, aż wpada w ręce sprawiedliwości. Myślę, że w tym wypadku sugestja gra wielką rolę.
To, co wyżej powiedziałem, dotyczy tylko poważniejszych przestępców. Im większe przestępstwo, tem większy jest pościg za przestępcą, który prędzej czy później wpada w matnię. O groszowych przestępcach powiedzieć tego nie można, gdyż nie ściągają na siebie tak prędko uwagi policji i społeczeństwa, przez co dłużej popasają na wolności.
Kobiety, mojem zdaniem, oddają policji najwięcej przysług. Nie mówię tego z teorji, tylko z obserwacji i z praktyki; z praktyki na własnej skórze. Kobieta, choćby własna kochanka lub nawet żona przestępcy, nieraz bezwiednie przyczynia się do wykrycia go. Mężczyzna po większej części staje się przestępcą właśnie przez kobietę. I ta sama kobieta przyczynia się do tego, by otrzymał zasłużoną karę. Jednem słowem, kobieta jest najgroźniejszą pułapką dla przestępców.
Prowadziłem setki rozmów z więźniami, skazanymi na długie lata więzienia, nieraz bezterminowego. Każdy narzekał na kobietę. Kobieta była przyczyną zbrodni, którą popełnił. Kobieta także, — nieraz ta sama, — przyczyniła się do jego zguby.
Są i kobiety skazane na długoletnie więzienie, twierdzące, że wszystko stało się z winy mężczyzny. Ale takich kobiet po wszystkich więzieniach znajduje się znikoma ilość. Wogóle kobieta skazana na długoletnie lub bezterminowe więzienie jest niezwykłą rzadkością.
W naszej celi, gdzie się odbyła tajemnicza narada, jak się dostać do forsy na kotłowni, najpierw wiedzieli o tem dwaj więźniowie palacze. Następnie opowiedzieli o tem jednemu ze swoich przyjaciół. Ten znów zwierzył się przed swoim przyjacielem, chcąc mu zaimponować, że wie o tak niezwykłej tajemnicy. Poczem nastąpiły narady i wtajemniczono jeszcze dwu. Nareszcie zdecydowali się i mnie wtajemniczyć. Wkońcu zaś zauważyłem, że wtajemniczeni mówią ze sobą coraz głośniej, tak, że tajemnica stała się tajemnicą całej celi. Niebardzo więc chciałem należeć do tajemnicy, którą znało dwudziestu czterech ludzi. Jednakże pociągał mnie hazard tej sprawy, a obiecane paczki po tysiąc banknotów dokonały reszty. Nie byłem zdolny o niczem innem teraz myśleć, jak tylko o tych szesnastu w agonach pieniędzy, które przeznaczone zostały na zagładę.
O godzinie drugiej w nocy werkmistrz zabrał mnie jednego do piekarni. Zabrałem się zaraz do stawiania rozczynu na placki. W piekarni nie było nikogo prócz mnie i majstra. Po skończeniu i umyciu rąk, włożyłem zpowrotem ubranie i zbliżyłem się do ekspedycji. Majster, słysząc, że jestem gotowy, zgasił światło w swojej dyżurce i stanął przy mnie.
Zupełnie niespodziewanie, gdyż nigdy mu się to nie zdarzało, przemówił do mnie.
— Skąd wy pochodzicie? Zdaje się, że niedługo będziecie w domu.
Odpowiedziałem mu i starałem się wciągnąć go w rozmowę. Doszedłem do przekonania, że nie jest wcale taki straszny, jak sobie wyobrażałem. Po chwili rozmowy już wyczułem, że wpadł w napad szczerości i mówi ze mną jak równy z równym. Opowiadał mi o swoich przeżyciach w wojsku rosyjskiem. Okazało się, że i on siedział w więzieniu za Rosji i był nawet wysłany na Sybir, jako należący do P. P. S.
Po półgodzinnej poufałej rozmowie postanowiłem go zaatakować.
— Panie werkmistrzu, — zawołałem z udawanem wzruszeniem. — Myślałem zawsze źle o panu, że pan jest nielitościwy i żałuje nam kawałka chleba za naszą pracę. Ale teraz zrozumiałem, dlaczego się pan tak zachowuje. Rozumiem, że więzień musi czuć bat nad sobą; inaczej staje się powolny, a wreszcie zupełnie odmawia posłuszeństwa.
— Właśnie, tak jest, — odparł. — Ja znam życie, — ciągnął w zadumie, — lubię także złodziei, ale dobrych złodziei. Czy to jest złodziej, — ten, który idzie do biednego robotnika i zabiera mu ostatnie spodnie? Mnie samego z żoną okradziono w dwunastym roku, zostawiając nas w bieliźnie. Do dziś dnia nie mogę przyjść do siebie po tej kradzieży, To, co ja zapracowałem przez długie lata, zapewne zmarnowali za kilka groszy u pasera. Burżujów okradać, to co innego. Ileby mu złodziej nie zabrał, zawsze mu jeszcze więcej pozostanie. Kamienice, majątki ziemskie, — żaden złodziej nie potrafi tego skraść i zabrać ze sobą. Zresztą jak kraść, to kraść jak należy. Kilkadziesiąt tysięcy marek to rozumiem, a nie tam jakieś podarte spodnie u robotnika. Albo ci złodzieje co okradli bank Landaua w Warszawie, — to rozumiem. Takim złodziejem to się opłaci być. Tam miljonów pieniędzy wcale brać nie chcieli. Zabierali tylko brylanty, złoto i drogie kamienie, nic więcej. To był mądry kawał, — zakończył i aż mu ślinka z ust pociekła.
Pomyślałem sobie w duchu: Tadek był lepszym znawcą ludzi niż ja, gdy mówił, że każdy człowiek, a nawet policjant i klawisz da się zblatować, tylko trzeba wiedzieć, jak wymacać jego słabą stronę. Wszystko się wówczas zrobi. Postanowiłem teraz przystąpić do rzeczy i robiąc tajemniczą minę i mądry wyraz twarzy, zacząłem:
— Panie werkmistrzu, przekonany jestem, że pan jest mądrym człowiekiem. Mam też wielką tajemnicę i wahałem się, czy ją powiedzieć panu, ale teraz przekonałem się, że mogę mówić.
Popatrzyłem na niego pytającym wzrokiem, a on pociągnął mnie za sobą do dyżurki, rozglądając się odruchowo po piekarni i po oknach, zapewne by zbadać, czy czasami ktoś nie patrzy na nas.
— Możecie ze mną o wszystkiem mówić, nie obawiając się wcale, — mówił cichym, łagodnym, zbyt łagodnym głosem.
— Panie werkmistrzu, — szepnąłem mu niemal do ucha, stając na palcach, gdyż był olbrzymiego wzrostu. — Może pan stać się bogaczem odrazu, jeśli pan zechce. Mogę panu dać tyle miljonów, ile pan chce.
Pan werkmistrz zaczerwienił się bardzo, utkwił we mnie oczy, poczem ujął mnie za ramię i tak silnie przycisnął, że zląkłem się, już myśląc, że jest on z nów w urzędowej skórze. Jednakże omyliłem się: to miljony, które m u obiecałem, wprowadziły go w ten stan. Po chwili milczenia, która mnie się wydala wiekiem, rzekł:
— Dom yślam się, o jakich miljonach mówicie. Te szesnaście wagonów, co przyszło do kotłowni, co?
— Tak, panie werkmistrzu. Możemy mieć pieniędzy tyle ile zechcemy. Czy mogę mówić zupełnie otwarcie?
— Mówcie, mówcie, — szeptał ledwie dosłyszalnym głosem, przyciskając mnie do siebie tak, że jego długie rude wąsy ocierały się o moją twarz. — Ja właśnie sam już myślałem o tem. Tyle pieniędzy, tyle pieniędzy! Wiele tysięcy ludzi mogłyby te pieniądze uszczęśliwić. A tu chcą je spalić! Poprostu głowę tracę, kiedy myślę o tem. Jak to można, jak to można, — biadał werkmistrz, aż mi się go żal zrobiło.
Widząc jego błagalne spojrzenie utkwione we mnie, pomyślałem: — Ty, braciszku, będziesz teraz tańczył, jak ja ci zagram. Myślę, że wąż kusiciel, który kusił Ewę, nie lepiej potrafił wywiązać się ze swego zadania, niż ja wobec groźnego pana werkmistrza. Nie był to już teraz ten groźny pan werkmistrz, który niejednego więźnia zbił do utraty przytomności za skradzenie kawałka chleba dla nasycenia swego nędznego żołądka. Był to raczej przestępca podobny do mnie, który zgadzał się popełnić przestępstwo dla zdobycia marnych pieniędzy. Jestem pewny i wyczułem to, że w tej chwili był gotów popełnić największą zbrodnię, by dopiąć celu. Zapomniał o wszystkiem. Zapomniał o mundurze jaki nosił jako człowiek należący do wykonawców wymiaru sprawiedliwości; zapomniał także, że gnębił więźniów za zjedzone przez nich kawałki chleba, które stanowiły mojem zdaniem mniejsze przestępstwo, niż to, które chciał popełnić. O, jakże ludzie są podli, — pomyślałem w duchu.
— Panie werkmistrzu, wszystko będzie dobrze, tylko pan powinien się zgodzić na jedną rzecz, zupełnie nie ryzykowną. Ja panu przyniosę pieniądze gotowe w w orku do piekarni. Pan wszystko zabierze. Ja jako więzień nie mogę przecież trzymać przy sobie pieniędzy, a schować także nie mam gdzie, gdyż teraz jestem tu, a na drugi dzień przeniosą mnie gdzieindziej i wszystko przepadnie. Chcę zrobić z panem tak. Z zabranych przez pana pieniędzy należy połowa do mnie, a połowa do pana. Gdy zaś mnie zwolnią, pan na wolności odda mi moją część i pójdę sobie. W razie zaś, jeśli mnie nie zwolnią, będzie mi pan przynosił co zechcę do jedzenia, a później policzymy się. Zgoda, panie werkmistrzu?
— Zgoda, zgoda. Trzeba wpierw mieć te pieniądze, później już się zgodzimy. Powiedz mi, — tu przybrał zupełnie poufały ton, — co ja mam robić? No, mów już prędzej, — nalegał.
— Pan nic nie potrzebuje robić aż do odpowiedniej chwili. Ja już panu powiem, kiedy będzie trzeba iść ze mną do kotłowni, niby z koszem po węgiel, a resztę już ja załatwię.
— Nie, tego zrobić nie mogę. Jeszcze ktoś zobaczy, a wtedy będę zgubiony. Majstrzy i inżynier pilnują kotłowni, aby nikt z administracji tam się nie dostał. Chcą się sami obłowić i dlatego nie puszczają innych dozorców. Ja dobrze wiem o tem. Chciałbym mieć choćby część tego, co już wynieśli za bramę. Dwie kobiety — kasjerki siedzą przy piecach i pilnują, aby wszystko było spalone; starsza nie odchodzi ani na krok, ale młodsza biega po całem więzieniu i romansuje gdzie się da. Mogę tylko to zrobić. Ale najpierw chcę zobaczyć, czy te pieniądze są dobre. Możesz przecież przynieść trochę; a potem zobaczę.
— Dobrze, panie werkmistrzu, niech pan przyjdzie po mnie za godzinę, a ja przyniosę ze sobą kilka banknotów i przekona się pan, że warto zaryzykować.
— Więc dobrze, za godzinę przyjdę po was do celi. Pamiętajcie tylko język trzymać w porządku, to się już wszystko zrobi.
Poklepał mnie przyjaźnie po plecach, poczęstował mnie także papierosem. Podał mi nawet rękę i zadowolony odprowadził mnie do celi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.