Żydzi przy pracy/Mordka Echt

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Laskowski
Tytuł Żydzi przy pracy
Podtytuł Notatki wieśniaka
Data wyd. 1896
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mordka Echt.

Jest między kupcami ładny zwyczaj, sięgający zamierzchłych czasów.
Ongi — kiedy to jeszcze na ziemi było przestrono, a ludziskom zachciało się w jakiej miejscowości budować miasto, zaprzęgali parę białych wołów do pługa, oborywali w około kawałek potrzebnego placu i granica gotowa... bez żadnej subiekcyi, bez rejenta, bez hypoteki.
Zwyczaj ten wygodny, prosty, w odmiennej nieco formie, przechował się jedynie wśród izraelskich kupców zbożowych, leśnych i wełnianych. Wprawdzie żaden z nich wołów nie zaprzęga i granicy nie oboruje, lecz treść pozostała ta sama.
Przywdziawszy podróżny garnitur chałatowy, młody kupiec, gdy stawia pierwsze kroki, siada na furmankę i objeżdża sobie kawałek powiatu, mniejszy lub większy, stosownie do gotówki, jaką zawiniętą w starej gazecie na piersiach wiezie.
W takim kawałku są dwie, trzy, cztery wioski — jak czasem. W wioskach mieszkają chłopi i po jednym szlachcicu z rodziną, jeśli jest żonaty.
Objechał, popatrzył, obliczył, ile kto wart, powiedział: „to moje“ — i granica gotowa.
Trzeba tylko patent wykupić. Taki już czas. Za utrwalenie swych praw potrzeba koniecznie płacić.
Poszedł do kahału, opowiedział, co widział, zapłacił wpisowe i historya skończona. Teraz wszystko, co widział: dwory, chaty, chłopi, szlachta, lasy, pola, łąki... to jego warsztat, jego pole pracy, jego majątek.
Taki ładny zwyczaj nazywa się hajzówką.
Kiedy Mordka Echt, po odbyciu teoretycznych studyów na rynku pułtuskim, zapragnął nabytą wiedzę praktyką uzupełnić, „delikatną głowę w ruch puścić“, musiał również, według obyczaju praojców, objechać granicę, nabyć kawałek placu, na którym miał stanąć gmach przyszłej jego pomyślności, stawiany usilną pracą.
Traf zdarzył, że na tym placu leżała właśnie wioska waszego sługi, traf szczęśliwy — dodam — bo nastręczający sposobność naocznego i namacalnego „na własnej skórze“ zbadania pracowitej latorośli wybranego ludu.
Dzisiejszy pan Mordka Echt — ani podobny do tego dawnego Mordki!
Pamiętam, jak dziś, gdy pierwszy raz z parasolem w ręku zjawił się, przeprowadzony ujadaniem gończych, na ganku.
Ja jakoś nie miałem czasu, ale Mordka miał i czekał. Czekał godzinę, dwie... zjadł kilka obwarzanków i włóczył się za mną, jak cień po całem gospodarstwie, raz po raz pytając:
— Może jaśnie pan sprzeda kilkanaście par? może kilka korcy grochu? może ze dwie furmanki owsa? Ja dobrze zapłacę...
Znudzony, sprzedałem mu pięćdziesiąt korcy jęczmienia.
Wyjął pieniądze, zapłacił, nawet kontraktu nie żądał.
Mój Boże! jak się to czasy zmieniły!
Teraźniejszy Mordka niedość, że mię już „jaśnie panem“ tytułować przestał, ale i kontraktu wymaga, w dodatku na stemplu, żeby kontrawencyi w wypadku rozprawy sądowej nie płacić.
W jakiś czas później sam nabyłem kilkadziesiąt korcy owsa u sąsiada. Dobiliśmy targu w dwóch słowach. Już wtedy uderzyła mię różnica między jednem a drugiem kupnem. Ja załatwiłem się w mig, Mordka kupował u mnie pół dnia.
Czyż więc moja praca przy kupnie mogła się równać z jego pracą? czyż po sprawiedliwości wynagrodzenie obu prac winno być jednakie?
Przenigdy!
Mordka zarobił na mnie po pięćdziesiąt kopiejek na korcu, lecz słusznie mu się należało. Napracował się, nagadał, nanudził, pół dnia stracił, a wiadomo, że czas to pieniądz.
Brak miejsca nie pozwala mi na skreślenie historyi działania Mordki Echta w całej rozciągłości, ale, jak ex ungue leonem, tak z jednej operacyi handlowej mego bohatera można już poznać, z kim się ma do czynienia.
Kto zaś, jak wasz sługa, przez lat dwadzieścia z rzędu miał sposobność przyglądania się przynajmniej raz na tydzień, w dzień jarmarczny, zabiegom, staraniom, przygotowaniom do „interesu“ pułtuskiego kapitalisty, ten, choćby miał głowę zamkniętą na cztery spusty, z konieczności poznać się na tem musiał.
Jeśli w każdym żydzie, jak to powyżej powiedziałem, siedzi kawałek doktora, to w Mordce siedział cały doktór i to pierwszej wody dyagnosta.
Rzecz prosta, że do tej doskonałości dochodził stopniowo przez badanie hypotek majątkowych, wpisów hypotecznych, ostrzeżeń, oraz przez poważne referencye o stanie majątkowym każdego pacyenta. Mordka wiedział na pamięć, ile który szlachcic ma długów hypotecznych, ile kieszonkowych, wiedział o wszystkich przypuszczalnych sukcesyach, znał wysokość posagów, wartość dożywocia; wiek i stan zdrowotny dożywotnika nie były mu nawet obcymi.
Tego rodzaju wytyczne stale uzupełniał referencyami z poważnego pachciarskiego źródła.
Regestra gospodarskie okolicznych wiosek miał w głowie. Wiedział co do morga, ile na każdym folwarku zasiano oziminy, ile jarzyny, jak zrobiono w polu; znał obfitość zbioru i wydajność z kopy; wiadomem mu było nawet, do której stodoły jakie zboże złożono, który gatunek dostał się pod spód, a który na wierzch. Ostatnia wiadomość dostarczała mu wątku do wniosków, jakie zboże szlachcic najpierw młócić każe, a co zatem idzie i sprzedawać zamierza.
Po za tem w głowie Mordki Echta znajdował się jeszcze cały kalendarz różnych dat i terminów. Było w niej zapisane: kiedy p. Karol ma płacić matce dożywocie, kiedy p. Ignacy ma wnieść ratę bankową, ile p. Józef zaległ „Towarzystwu“ (w tym celu dla „ogłoszeń“ trzymał Gazetę Warszawską), że już o terminach ostatecznych wnoszenia podatków gruntowych i gminnych nie wspomnę. Nie dość na tem; Mordka, choć w zabawach i przyjęciach nie uczestniczył, wiedział napewno, kiedy wypadają imieniny p. Piotra, na które się cała okolica zjeżdżała, znał dzień urodzin p. Michała, obchodzony zawsze uroczyście, był nawet uprzedzanym o każdem polowaniu, o każdym baliku lub herbatce z tańcami.
Na co mu te wiadomości potrzebne były — to się później okaże.
Rozporządzając takim zasobem wiedzy, rokrocznie uzupełnianej gruntownemi studyami, Mordka Echt, gdy mu się pacyent trafił, nigdy się w dyagnozie nie pomylił, z góry wiedząc, co komu i w jakich dawkach przepisać należy.
Rzecz prosta, że im choroba była gwałtowniejsza, im niebezpieczeństwo groźniejsze, tem recepta kosztowniej wypadała.
Bywało, przyjedzie przed św. Michałem p. Karol do Pułtuska, Mordka tylko nań spojrzał, już wie co mu brakuje. Pacyent ma płacić dwie raty „Towarzystwa“, zaległych podatków rubli trzysta, potrzeba mu jeszcze pięćset rubli na najem i dla służby, razem około tysiąc pięćset rubli. Pan Karol zwiózł pszenicę do stodoły z młocarnią, ma namłóconego ziarna sto korcy, będzie miał jeszcze sto pięćdziesiąt, sto mu braknie, bo p. Karol przyjechał właśnie sprzedać pszenicy 350 korcy.
To wszystko wie już Mordka i odpowiednią receptę pisze. Naprzód nie chce kupić pszenicy, wolałby żyto. Z pszenicą coraz gorzej, z każdym dniem spada, żadnego ruchu niema. Wolałby kupić żyto, byle zaraz zabrać, bo potrzebuje dla „mączarzy“. Pan Karol ma żyto, przyłożone owsem i jęczmieniem, więc żadną miarą młócić teraz nie może.
Mordka robi grzeczność — wygodę, kupi pszenicę, da połowę pieniędzy zaraz, po 4 rub. 50 kop. za korzec, drugą połowę przy odbiorze. Pan Karol nie może przystać, bo mu potrzebna cała gotówka 1,500 rubli!
Mordka wie o tem, więc „z dobrego serca“ przystanie, ale nie może dać więcej niż po 4 rub. 30 kop., a „na wypadek“, jakby pszenicy brakło, p. Karol musi mu niedobór pokryć, płacąc po 5 rub. za korzec niedodany.
Pan Karol nie chce. Ale Mordka wie, że on musi przystać, bo za trzy dni ma płacić podatki, a nikt inny nie zrobi z nim interesu, bo Mordka ma na niego hajzówkę.
Pan Karol przystał. Napisał kontrakt na 350 korcy pszenicy, z datą, wagą, na stemplu i z warunkiem przez Echta zastrzeżonym. Mordka wypłacił 1,500 rubli. Rozeszli się w zgodzie.
Teraz pytanie: dlaczego Mordka taki, a nie inny kontrakt kazał p. Karolowi pisać? Odpowiedź prosta: Po pierwsze, on wie, że nie odbierze w terminie 250 korcy, tylko — że za nie weźmie po 5 rubli i wycofa zaraz kapitału 1,250 rub., za resztę będzie miał 100 korcy pszenicy, której mu p. Karol nie odda, bo mu braknie, ale za to da mu kwit na 500 rub. i wypłaci mu procent (cztery na miesiąc) z góry za trzy miesiące. Po trzech miesiącach p. Karol znów nie będzie miał oddać gotówki; wtedy naodwrót, kwit przemieni się na kontrakt z „nowego“. Mordka kupi na „zielono“ pszenicę po 3 rub. za korzec z odbiorem z pierwszej młócki. Należy mu się 560 rub. z procentami przeszło, weźmie kontrakt na 184 korce pszenicy, nawet dopłaci do dwustu dla porządku.
Mordka wie to wszystko naprzód i dlatego nie straci, przeciwnie, zrobi dobry interes, bo za 250 rub., jakie mu u p. Karola faktycznie pozostały, odbierze wprawdzie w dziesięć miesięcy później — 186 korcy pszenicy wartości 930 rubli, licząc po 5 rubli za korzec.
Ładny procent! ładne honoraryum! ale czy go Mordka Echt nie zarobił? Czy się nie napracował, aby się dowiedzieć dokładnie, kiedy i ile p. Karolowi pieniędzy będzie potrzeba?
Za taką udatną operacyę warto zapłacić.
Bywały operacye jeszcze trudniejsze; do takich należała przemiana gatunków zboża.
Czyż który przyrodnik, chemik, ba! elektrotechnik, nie wyjmując słynnego Edisona, zdołałby przemienić jęczmień w pszenicę, pszenicę w groch lub rzepak?
Tę arcysztukę wykonywał Mordka Echt z wielkiem powodzeniem.
Był to jego majsterstück, specyalność.
Kupił u p. Ignacego sto korcy pszenicy. Nieszczęście chciało, że pszenica zrosła. Trudno, nieszczęścia po ludziach chodzą, ale Mordka nie może być stratny. Obliczył, iż na czystej zdrowej kostromce miałby pół rubla na korcu co najmniej zysku. Zrobili z p. Ignacym układ. Pszenicy nie było, zgodny Mordka musiał brać co było pod ręką. Był jęczmień; tylko znów nieszczęście chciało, że jęczmień nie płacił. Ale Mordka, ryzykant, przystał i na jęczmień. Czasem to jeszcze i jęczmień przeobraził się w inne ziarno, w rzepak, owies... aż w końcu Mordka był zmuszony za pierwsze sto korcy pszenicy wziąć... okowitę.
Rozumie się, że ziarno, przepuszczone przez kontraktowy alembik z „dopiskami“, musiało swój profit przynieść, od tego jest spekulacya! Przyrosło trochę na jęczmieniu, trochę na grochu, resztę na rzepaku i okowicie; ale w tem nie wina Mordki, tylko przekropnego lata, mokrych żniw.
Najbardziej lubiał kupować Mordka, to czego niema.. Wiedział, że p. Józef już dawno owies wymłócił, że nie ma na sprzedaż ani korca, ale kupił „na przednówku“ 200 korcy. Dlaczego nie miał kupić? Pan Józef miał ładny kawałek lasu, czystą jeszcze hypotekę, było gdzie owies przechować. Nie odda w terminie, bardzo dobrze, Mordka będzie czekał; nie odda z „nowego“, jeszcze lepiej... Niech sobie owies rośnie! Mordka ma czas i cierpliwość, a las swoją wartość. W ten sposób Mordka Echt w lat sześć dochował się z 200 korcy owsa dwóch włók ładnego lasu. Za las wziął parę tysięcy rubli, a że właśnie p. Józefowi potrzeba było pieniędzy, to cały zarobek utopił zaraz na 1-ym numerze hypoteki.
Miał później trochę subiekcyi z odbiorem, musiał fatygować sąd okręgowy i komornika, ale koniec końcem odebrał swoje i nikomu się chyba owies tak dobrze nie opłacił, jak jemu.
Bywali jednak pacyenci nieuleczalni. Z temi Mordka nie chciał mieć nic do czynienia. Gdy się taki szlachcic trafił, najczęściej Mordki nie było w domu, a jeśli go już przypadkiem przydybał, to wtedy brakło mu czasu. W ostateczności Mordka Echt otwarcie przyznawał się: „że właśnie teraz nie ma pieniędzy“ — i posyłał pacyenta do innych lekarzy: Chaima Krawata, Joska Endewelta lub Herszli Feinblata...
Pomimo biegłości Mordki, trafił się czasem pacyent z takiem zawikłanem zdrowiem hypotecznem, że trzeba było zwołać consilium.
Mordka wtedy prosił pacyenta o chwilkę cierpliwości i posyłał po „najtęższe“ głowy w całym Pułtusku.
Konsylium odbywało się w języku dla pacyenta niezrozumiałym, pełnym technicznych zwrotów i określeń: a gunyś, kapcan, obe dues obe jenes i t. d.
Przecież i doktór pisze receptę po łacinie!
Handel ma także swoją łacinę — żargon. Niektórzy lingwiści utrzymują, że to jest paskudztwo, nie język.
Nie mają racyi. Żargon jest śliczną, delikatną mową kupiecką, do interesu bardzo potrzebną. Z jej pomocą żydek z pod Pińska rozmówi się z żydkiem z Będzina, kupiec z Mławy zrobi spekulacyę w Berdyczowie, starozakonny z Jałty może pogawędzić z kupcem szczekocińskim; z taką mową może przejść świat cały i nie zginąć!
W Starym Zakonie napisano, że przy budowie wieży Babel wszystkie języki zostały pomieszane. Tak stoi w Piśmie. Żargonu wtenczas jeszcze nie było, więc on jeden nie został zmieszany i jest czysty, jak spirytus 96 próby! a że się zwyczajni ludzie na tem nie znają... trudno.
Na piękności języka naukowego nie wszyscy poznać się mogą.
Mniejsza zresztą o to, dość, że konsylium u Mordki Echta odbywało się w języku handlowym. Rezultat wypadał różnie, czasem wszyscy zgodzili się na jedno, czasem zdania były podzielone.
Jedni mówili: dać!
Drudzy: nie dać! a gunyś!
Wtedy zdanie Mordki przechylało szalę na tę lub ową stronę. Najczęściej godził on zwaśnionych konsultantów krótkim aforyzmem: „Dać, ale z solidarnem poręczeniem.“ Pacyent, wysłuchawszy wyroku, wracał do domu szukać poręczyciela. Znalazł — dobrze; nie — to trudno. Zdarza się przecież, że lekarz zapisze choremu Meran albo zagraniczne kąpiele, a chory nie ma pieniędzy i nie pojedzie. Czyż to wina lekarza, że pacyent leczyć się nie może?
Tak pracował Mordka Echt u siebie na miejscu.
Czasami wyjeżdżał Mordka Echt w objazd za interesami. Dawniej robił to często, poświęcając na ten cel trzy dni w tygodniu: poniedziałek, wtorek i środę. We czwartek, jako dzień jarmarczny, w piątek przed sabatem i w sabat siedział zawsze w domu, a w niedzielę przygotowywał się do podróży.
Teraz Mordka jeździ rzadko, wyrobił sobie już klientelę i woli przyjmować w domu, lecz dawnemi czasy, z lat młodych, często wizytował okoliczną szlachtę.
W podróży trzymał się Mordka stałej wypróbowanej metody, nie przyjeżdżał nigdzie naumyślnie, ale zjawiał się niby „przypadkiem“.
Od kogo nauczył się tego systemu — niewiadomo. Prawdopodobnie od jakiego konkurenta.
Było w zwyczaju dawniejszych konkurentów, że gdy pierwszy raz jechali do panny, psuły im się koła, zdarzył się jakiś wypadek, sprowadzający pierwsze spotkanie. Po przypadkowem zaznajomieniu następowała urzędowa wizyta, kawalerskie bywanie z zamiarem.
Mordka Echt także zajeżdżał do szlachty po „kawalersku“, jak konkurent do panny, z tą różnicą, że nie własną czwórką w krakowskich chomontach, ale najętą chłopską furmanką.
Przed podróżą przeglądał tkwiące w głowie wiadomości, tworząc odpowiednie kombinacye.
U p. Stanisława za tydzień imieniny. Pewnie będzie bal — rozważał — trzeba tam zajrzeć. Zboża nie ma, ale możnaby „braki“ kupić. Po drodze wstąpi do Górki, obrachuje się — dziedzic z Górki lubi czasem naprzód sprzedać... potem do Dąbrówki; tam zawsze „krucho“, a mają ładny rzepak...
Ruszył w objazd.
Do dworu wprost nigdy nie zajeżdżał, zatrzymując się najpierw przed mieszkaniem pachciarza. Odbywszy z pachciarzem krótką konferencyę i uzupełniwszy pierwotne wytyczne najświeższemi wiadomościami, udawał się Mordka Echt do dworu.
Pierwsze słowa, jakie wygłaszał po powitaniu szlachcica, były rodzajem przedmowy od autora i brzmiały zwykle: „Przejeżdżałem przypadkiem, więc wstąpiłem, żeby się dowiedzieć, co u wielmożnego pana słychać...“
Jeśli szlachcic miał na sprzedaż pszenicę, to Mordka między innemi uprzedzał z miejsca, iż z pszenicą teraz bardzo źle, spadła. On sam stracił paręset rubli. Toż samo rozpowiadał o owsie, życie, jęczmieniu, słowem o tym produkcie, jaki się spodziewał kupić.
— Mówisz, panie Mordko, że żyto spadło?... — wtrącał zafrasowany szlachcic. — A ja właśnie chciałem ci ze sto korcy sprzedać.
— Lepiej poczekać, wielmożny panie. Może będzie lepiej... Kto to może zgadnąć!? Ale dziś... kiepsko — zapewniał przybyły.
— Ba! poczekać! kiedy mi dyabelnie potrzeba pieniędzy...
Mordka wzruszał ramionami, jak człowiek, który na to rady nie ma. Wyjmował z kieszeni różne „próbki“, przytaczając cenę, jaką płacił.
— Zresztą — jeśli wielmożnemu panu gwałtem potrzeba... Niech będzie żyto! ale nie mogę dać więcej niż trzy ruble i tylko dla wielmożnego pana. W drugiem miejscu nie dałbym tego! auf meine Munes!
Zaczynały się targi. Mordka powoływał się na poprzednie, jeszcze tańsze kupna, wtrącając: „niech wielmożny pan spróbuje gdzieindziej. Może kto da więcej. Może Joel albo Mosiek Luft...“
Mordka wiedział dobrze, że żaden z wymienionych kupców, z którymi miał „cichą“ spółkę, zatargowanego przez niego żyta nie kupi, wiedział także, że szlachcic czekać nie może. Właśnie dlatego tak mówił.
Koniec końcem przychodziło do zgody. Mordka postąpił 7 kop. na korcu, zastrzegł sobie w kontrakcie, że żyto ma być „suche i dobrze doczyszczone“ i wyjeżdżał z kontraktem w kieszeni.
Ale co się to przy takiem kupnie napracować trzeba!
Czasami bardzo rzadko — trafiał się Mordce szlachcic „twardy“, co miał jeszcze trochę gotówki i zbożem chciał po kupiecku spekulować, czekać lepszej ceny. Kto słyszał? trzymać stare zboże do nowego! czy to szlachecka rzecz?
Z takim była najtrudniejsza robota. Lecz i na to miał Mordka swój sposób. Straszył.
Przyjechał, o kupno ani słówkiem nie potrącił, tak przypadkiem... w przejeździe wstąpił. Szlachcic spytał: po czemu zboże? Mordka wtedy opowiadał, że między kupcami gwałt wielki, zboże coraz więcej spada. Podobno w Ameryce urodzaj niebywały, a w dodatku te Niemcy — słyszał od jednego kupca z Gdańska — mają jeszcze cło podnieść. I tak już za granicę nie idzie... a teraz to niewiadomo, co będzie! On sam ma tysiąc korcy pszenicy, kosztowała go po pięć rubli, teraz, żeby się kupiec trafił, sprzedałby bez zarobku... nawet ze stratą... bo później będzie jeszcze gorzej!
Straszył.
„Twardy“ szlachcic słuchał, a choć w gazetach nic o tem nie czytał, przypomniawszy sobie o dokładnych i szybkich relacyach „pantoflowej poczty“, zafrasował się zarówno projektem parlamentu niemieckiego, jak i urodzajem Ameryki.
— Dyabeł nie śpi! — myślał. — A nuż? Trzeba może sprzedać...
Mordka naprzód odgadywał myśli szlacheckie i zabierał się do odwrotu, aby tem silniej swą bezinteresowność zadokumentować.
Wtedy szlachcic sam od siebie zatrzymywał Mordkę i występował z propozycyą sprzedaży.
Mordka początkowo ani słuchać nie chciał! Powoli jednak miękł. Bo czegożby on „dla wielmożnego pana nie zrobił!“
Ryzykować — kupiecka rzecz. Mordka lubi ryzykować, choć wie, że straci, ryzykuje. Może się na czem innem odbije...
Rozpoczynały się zwykłe targi. Mordka wychodził, siadał nawet na furmankę, to znów wracał, wołany przez upartego szlachcica.
Ostatecznie po kilku wyjściach i powrotach następowała zgoda. Mordka kupił, ale pot kroplisty oblewał mu czoło, tak się napracował.
Przecież wiadomo, że jak człowiek drugich straszy, to się i sam trochę boi.
Jednakże największa praca czekała Mordkę, jeśli nieszczęściem zmuszony był wziąć się do... grzebania.
Była to nietylko robota, ale cała nieprzyjemność!
Przystępował też do tej akcyi z wielką niechęcią, po wyczerpaniu wszelkich środków układowych, kiedy przemiana gatunków zboża nie skutkowała lub „dopisywanie“ mu się sprzykrzyło.
Wtedy rozpoczynał tę najtrudniejszą część pracy od generalnego obrachunku z klientem.
— Bój się Boga! Mordka! skądże się tyle wzięło? — wołał przy obrachunku przerażony szlachcic.
— Skąd się wzięło? Pan dobrodziej żartuje... Łońskiego roku dałem pięćset rubli na pszenicę, na bezrok trzysta rubli na żyto... Na św. Jan kupiłem rzepak... dałem sześćset rubli na wełnę... Czy nie dałem? — rachował Mordka. — Pan dobrodziej ma krótką pamięć. To wszystko stoi napisane... Papier to święta rzecz!
Po tej przedmowie Mordka chował kwity i kontrakty do pugilaresu i, zwracając się do szlachcica, rzucał niewinne na pozór pytanie: Co będzie?
Takim bywał wstęp.
Co będzie? Mordka dobrze wiedział, „co będzie“ — jeśli pytał, to tylko przez delikatność, dla zwyczaju.
W parę dni potem klient odbierał pozew z sądu, a następnie kopię wyroku, jeśli się dało, „z tymczasową egzekucyą.“ Robił się gwałt; szlachcic jechał do Mordki o prolongatę, ale go nigdy zastać nie mógł. Niepotrzebnie jeździł, bo wkrótce Mordka sam zjawił się u niego z komornikiem.
Pierwszy raz przyjeżdżał tylko tak na... strach. Jeśli szlachcic zapłacił koszta, dał mu kilkanaście korcy zboża na procent, to Mordka nie robił zajęcia, ale wracał spokojnie do domu.
Za drugim razem bywało gorzej. Mordka był bardzo zagniewany, nie chciał już czekać, nie chciał procentu, żądał choć połowy kapitału. Właśnie córkę wydawał za mąż, potrzebował na posag. Szlachcic nie miał. Wtedy Mordka prosił p. komornika o czynność...
Nieświadomi sądzą, że czynność zajęcia nie wymaga nauki...
A od czego „wyłączenie“? Mordka znał się na tem.
Nie zajmował też nigdy inwentarza roboczego, bo to jest nieruchomość z przeznaczenia, słomy nie tykał, zboże wolał wymłócone, niż w snopie, a najbardziej lubił „zajęcie“ we dworze. Meble, garderobę, czasem trochę srebra i biżuteryi pani. Bez takich rzeczy gospodarstwo obyć się może i „wyłączenie“ trudniej zrobić. Z inwentarza najbardziej lubił konie wyjazdowe, stadninę, owce, jałowiznę; fornalki „opisywał“ tylko z konieczności; ekwipaże, pojazdy, aparaty gorzelnicze bardzo mu przypadały do gustu.
Zdarzało się najczęściej, że Mordka z komornikiem zjeżdżali do szlachcica, gdy ten miał gości. Mordka, uwiadomiony przez pachciarza, z umysłu wybierał tę chwilę. Miał swoje wyrachowanie. Może który z gości zapłaci? może poręczy?
— Pan dobrodziej ma tylu znajomych — mówił wtedy — może który z panów... Ja będę czekał.
Prawda, że teraz „o dobre serce“ trudno i najczęściej nadzieja poręczenia zawiodła. Ale Mordka zrobił swoje; nie chciał szlachcica niszczyć. Skoro jednak panowie dla panów nic nie chcą zrobić — to cóż on, biedny żydek, na to poradzi!
Rozpoczynało się „zajęcie“. Mordka wzdychał od tej przykrości, ale do każdej szafy zaglądał, każdą suknię oceniał, komody pieczętował, kanapy, siadając, próbował.
Jeśli przypadkiem szlachcic miał jeszcze trochę zboża, a bardzo prosił, to Mordka jeszcze ustępował, a przynajmniej nie szedł do dworu, tylko w oficynie przy świadkach spisywał z komornikiem protokół dyktowanych przez szlachcica przedmiotów. Wierzył na słowo... Nie chciał robić „szykany“.
Ale to była dopiero połowa roboty. Przyszedł termin licytacyi, prolongował raz, drugi... trzeci. Nie było rady! dłużej już czekać nie mógł. Trzeba się było starać o licytantów, o furmanki pod rzeczy, czasem „cichy“ układ zrobić, żeby kto targu nie zepsuł...
Kto tego nie widział, nie może mieć pojęcia, co to za robota! A ile nieprzyjemności, że człowiek upomina się o „swoje!“ Czasem potrzeba potem wnosić skargę do sądu o obelgi wszystkich gatunków, czasem i tego nie można, gdy świadków niema.
Mordka do dziś pamięta i dzieciom opowiada, jak przyjechał do Wilczych Dołów z gotowym wyrokiem na pięćset korcy pszenicy.
Dziedzic był kawalerem, mógł się jeszcze ożenić, więc Mordka z grzeczności chciał zrobić układ. Ludzki był. Przyjechał na noc. Dziedzic go prosił, żeby przenocował; obiecywał rano zrobić rachunek, zapłacić procent. Mordka nocował, rano poszedł do dworu. Szlachcic prosił go na herbatę do kancelaryi. Zasiedli obaj u jednego stołu, przyniesiono samowar, taki duży, że cały kahał mógł pić z niego. Wypili po jednej szklance, po drugiej, Mordka prosi, żeby zacząć rachować...
— Mamy czas! napij się jeszcze — mówi szlachcic.
Mordka wypił trzecią szklankę; szlachcic nalewa czwartą. Wypił czwartą, szlachcic leje piątą...
Mordka dziękuje.
— Pij piątą, proszę — woła szlachcic.
Mordka wypił jeszcze, ale miał już za dużo. Szlachcic leje szóstą.
Mordka nie chce. Szlachcic prosi gwałtem: „Pij, panie Mordka. Czy ci herbata nie smakuje?“ i drzwi na klucz zamyka. Mordka wypił szóstą, siódmą przy zamkniętych drzwiach. Szlachcic jeszcze nalewa. Mordka już nie może... mówi „że mu doktór zakazał.“
— Głupstwo! doktorzy! — mówi szlachcic, podsuwając ósmą szklankę.
Mordka już naprawdę nie może, ale szlachcic wyjął z biurka „coś“, z czego się strzela sześć razy, raz po razu, schowane w skórzanym futerale, i znów prosił Mordki, żeby pił. Sam mu nawet osłodził. Mordka spojrzał na to „coś“, wypił... i jeszcze wypił. W takiem miłem towarzystwie można wypić całą mykwę herbaty!
Dopiero przy piętnastej szklance szlachcic spytał o wyrok, zaczął układy. Mordka przystał na wszystko, bo potrzebował co prędzej wyjść na dwór. Podpisał prolongatę na cały rok bez procentu... a w dodatku przyjechawszy do domu, musiał posyłać po doktora.
Radzili mu, żeby dziedzica z Wilczych Dołów zaskarżył o „gwałt“. Nie usłuchał, bo gwałtu nie było... Szlachcic prosił tylko, żeby pił herbatę, a że drzwi zamknął, bo się bał przeciągów. Wprawdzie było „coś“ w futerale ze skóry, ale szlachcic sam mu później opowiadał, że to była angielska rękawiczka.
Zresztą nie było świadków, był dobrowolny układ w cztery oczy.
Czyż nie należy pracy, dokonanej z nadwyrężeniem zdrowia, uważać za ciężką?
Po tym wypadku Mordka Echt już nigdy sam nie jeździł na układy, lecz brał dla towarzystwa Kiwę Bobika, faktora, a nawet częstokroć zwierzał mu prokurę asysty przy „zajęciach“.
Niemniej trudnym, choć mniej niebezpiecznym wydziałem pracy Mordki bywała subhasta. Pracy tej chwytał się Mordka tylko w ostateczności, w obawie symulacyjnej sprzedaży lub spadnięcia z hypoteki. Najczęściej sumy hypoteczne ustępował. Jeśli jednak, koniecznością zmuszony, prowadził interes na własną rękę, wtedy starał się przedewszystkiem, aby licytacya nie szła zbyt wysoko, bo po co duży stempel płacić!
W razie relicytacyi, gdy się zjawił jaki zapalony konkurent, Mordka puszczał. Nie był łakomy na ziemię, chodziło mu tylko o odebranie swoich pieniędzy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Laskowski.